12/12/2008

Terayama, Glawogger (wpatrywanie cz. 2)

Patryk uświadomił mi, że to nie był mój pierwszy kontakt z twórczością tego reżysera. Kiedyś oglądaliśmy jakiś jego film bez dźwięku, z Chasms Paterasa jako soundtrackiem. Niewiele pamiętam, poza tym, że Kasia była zgorszona sceną, w której kilka prostytutek "bawi się" z (na oko) 10-latkiem.

Ktoś powinien rzucić kilka słów o awangardzie japońskiej lat 60-70, o współpracy Terayamy z Kanem Mikamim, J.A. Seazerem, ale tym kimś nie powinienem być ja. W każdym razie, z tego co rozumiem to ów reżyser był już jakoś rozpoznawany, uznawany (na fali?) po Tomato Kecchappu Kôtei z '71, ale nie tylko jako filmowiec, też poeta, dramaturg.

Natomiast dzieło z '74 (znane też jako Pastoral: To die in the country, a po polsku Wiejska ciuciubabka - naprawdę?) to pierwszy wspólny obraz z operatorem Tatsuo Suzukim, z którym potem jeszcze kilka razy pracował.

Terayama pokazuje wioskę - krainę poza czasem, odizolowaną, odrealnia mieszkańców przez zaczerpnięte z teatru kabuki malowanie twarzy. Jednak wcale nie jest to idylla, dziecko urodzone przez samotną dziewczynę jest uznane przez społeczność (chmara ubranych na czarno kobiet z przepaskami na oko) za bękarta, którego trzeba zabić. Główny bohater, jak się potem okaże, uosabiający reżysera, ma problemy z budzącą się w nim seksualnością, pojawia się wątek niemal jak z awanturniczej powieści przygodowej - ucieczka z nieszczęśliwą, zamężną kobietą. Jest też cyrk, który uosabia zepsucie, perwersyjność, ale też różnorodność, wielki świat (filmowany jest przez tęczowy filtr), co jest zagrożeniem dla stabilności wioski.

Raczej niespodziewanie cięcie w fabule i wskakujemy na poziom meta, skontrastowany przez czarno-białe zdjęcia. Potem reżyser na równych prawach z bohaterami uczestniczy w akcji, demaskuje swoje zafałszowania, próbuje wpłynąć na siebie z przeszłości, zrozumieć, ale też nie kryje swojej przewagi. Jakoś szczególnie błyskotliwych myśli w temacie prawda życia-fikcja sztuki nie ma, bohatera kłopocze paradoks podróży w czasie i zabicia swojego przodka.

Stosunki między pokoleniami, niemożność uwolnienia się od rodzica są w zasadzie osią całego filmu. Znaczenie domu rodzinnego jest podane w bardzo fajnej przenośni, matka dba o stary zegar, który na początku źle funkcjonuje, co chwile bije (jakby na alarm? ostrzega?). Gdy syn prosi o zegarek na rękę (widział taki w cyrku), ona odpowiada, że po co mu, że przecież mają zegar i czas należy trzymać w domu, a nie wypuszczać go na zewnątrz.



Film kojarzył mi się z Jodorowsky'm, najpierw przez wędrówki po skalistych, pagórkowatych terenach, a potem przez taką ogólną dziwność. Co prawda u Terayamy nie wszystko nawet w samej fabule jest realne/prawdopodobne, ale u niego surrealizm przejawia się raczej w scenografii (jakiś olbrzymi młotek, tablice z dłońmi wskazującymi kierunek, zakrwawione kukły, wiatraczki). W jednej scenie na pierwszym planie siedzą bohaterowie, po boku cyrulik kogoś przyjmuje (a ma to miejsce na łące, przy drodze), a za nimi co rusz przechodzą jacyś ludzie, niektórzy machają flagami - odczytywałem to jako przemarsz historii, tradycji, która wciąż się wpycha, chce być zauważona, doceniona. Przyszedł mi na myśl Kantor.
W innym momencie Pasolini - czy na chwilę pojawiający się kruk nie jest nawiązaniem do jego Ptaków i ptaszysk?
A zwrócenie uwagi na radio przywołało mi na myśl Kobietę z wydm (film) - tam chyba było coś takiego, że dostali (po długim czasie?) radioodbiornik?
A powiązanie kochanków czerwoną liną, które w Lalkach, to od Terayamy czy dawniejszy japoński motyw?
Końcówka może nieco w duchu Felliniego?

Muzyka dokłada się do poczucia dziwności, jest pomieszaniem psychodelicznego rocka, etniczności, śpiewów solowych i grupowych. Co ciekawe, jej twórca - Seazer grał w filmie, Mikami też, ale nie wiem, kogo. Dźwiękowo interesujący jest moment, gdy cyrkowa gruba kobieta w końcu wstaje i słychać pracę jej kolan, jak w nich się rusza, heh.

Dobry film, może nie dla tych, którzy potrzebują jasnej i ładnie rozwijającej się fabuły, co nie znaczy, że mało się dzieje. Tylko że czasem dzieje się dość meandrycznie i niejasno (zwłaszcza w drugiej części), jednak po zakończeniu miałem poczucie, że odebrałem jasny komunikat (może nawet zbyt prosty). Do tego duża fantazja wizualna (choć pewnie niektórych będzie razić).
Zamierzam wgłębiać się w jego twórczość, więc wskazówki mile widziane.

Megacities (1998) reż. Michael Glawogger

No to chwilę odpoczniemy od tematów rodzinnych i tarć międzygeneracyjnych. Dokument Glawoggera ma podtytuł "12 opowieści o przeżyciu" - opowiada o ciemnych stronach życia w czterech metropoliach (Bombaj, Mexico City, Moskwa, Nowy Jork) i pokazuje je w naprawdę przejmujący sposób.

Są cztery porażające sceny, z których trzy (maszyna do zabijania kurczaków, pokaz striptizerki, praca przy barwnikach) dzieją się zupełnie bez słów. W czwartej wysłuchujemy człowieka zamkniętego w izbie wytrzeźwień. W tamtych jesteśmy oddzieleni bo nie ma dialogu, tutaj bo obserwujemy go przez malutkie okienko w masywnych drzwiach.
Te momenty zapadają w pamięć i choćby dla nich warto ten film zobaczyć.



One również są najbardziej pogrążające w negatywne emocji, na szczęście Glawogger oferuje również odskocznię od tego. Nie to, żeby zabawiał, starał się widza uspokoić optymizmem, on po prostu śledzi życie w różnych jego przejawach.
Kilka razy pojawia się kino, na początku mamy etiudę o człowieku z projektorem, z którym chodzi po ulicach i na którym oczywiście zarabia. Jego działalność odwołuje się do poprzednika kina - fotoplastikonu. Później pracujący w porcie mężczyzna opowiada o swoim dniu i kilka razy podkreśla, że chodzi do kina.

Reżyser wykorzystuje możliwości (moc) sztuki filmowej i nie tylko prezentuje świat, ale też zlepia różne jego elementy. Wspominana etiuda gra ze schematem filmu w filmie: zasugerowano, że patrzymy właśnie w projektor, tak jak kilkoro dzieci, a oglądamy film Life in Loops. Tu przez przyspieszenie widzimy powtarzalność rytmów dni, a obraz okraszony jest narracją jak z przypowieści.

Bohater z Mexico City, śmieciarz, po pracy gra w piłkę. Widzimy jego drużynę ustawioną jak do pamiątkowego zdjęcia, na co Glawogger rzuca (chyba) hymn Meksyku. Trudno się też nie uśmiechnąć, gdy widzi się tych zbieraczy poruszających się w quasi-rydwanach.

Inne zestawienie jest nawet nieco bardziej ryzykowne, ale też wypada lepiej, niż pomyślałbym gdybym o nim przeczytał. W Moskwie oglądamy fabrykę, a dźwięczy Czajkowski.

Interesująco muzyka jest wykorzystana w otwierającej sekwencji, gdzie w pociągu śpiewa kobieta, na początku widzimy ją jak wsiada, a potem oglądamy sceny, które dzieją się wzdłuż torów, przy czym cały czas słyszymy muzykę, która jest jakby tą trasą pociągu.

Glawogger stosuje też inne rodzaje przenikania, z offu słyszymy a to streszczenie jakiegoś filmu, a to fragment komiksu, raz wypowiedzi bohaterów nagrane na dyktafon (i przewijane), innym razem urywek z książki, gazety. W Moskwie jest to doprowadzone aż do sporego kolażu, który staje się zbiorowym głosem tych, którzy w mieście nie mówią (bo, najczęściej, czytają - a to ciekawe). To trochę po linii działań Krzysztofa Wodiczki.

Twórca nie chce nas przekonać o globalnych zależnościach, opowiedzieć o przepływach kapitału, ale stosuje drobne linki wewnętrzne. Najpierw widzimy ptaka zjadającego coś z tacki, a potem słyszymy o nim w bajce. Migają nam przed oczami tkaniny w Bombaju, a za chwilę uliczny sprzedawca w NY niesie naręcze koszul z nich zrobionych.
No i ptasie motywy też się zbiegają: bajka o gęsi, rzeźnia kur i rozdawanie kurczaczków.

A może to Glawogger wymyślił bajkę o ptaku, może to on kazał uszyć te koszule? Zastanawiałem się, jak niektóre rzeczy sfilmował, bo np. scena z naciągaczem i gejem w pokoju hotelowym, chyba nie mogła być nakręcona bez ich wiedzy? Potem przeczytałem w jakimś wywiadzie, że zwykle i tak wszyscy szybko się orientują, że jesteś filmowcem, więc po co się ukrywać, skoro można to zrobić lepiej - jawnie.

Bardzo podobał mi się ostatni segment z falami radia krążącymi między budynkami (i zapętlonym krzykiem wpuszczonym w tło), a radio było czymś w rodzaju kolektywnego umysłu. Puenta przychodzi jakby skądinąd, jest taka rzucona od niechcenia, niemal przypadkiem (eee tam, pewno zainscenizowana). I uświadamia to, co wcześniej mogło gdzieś tam pełzać pod obrazami nędzy i poniżenia, że nie tylko praca i pieniądze, ale też sposoby ucieczki od tego marnego życia.

Glawogger jest chyba najbardziej znany ze Śmierci człowieka pracy, ale moim zdaniem Megacities (2004) jest lepsze. Natomiast jeśli chodzi o fabuły to polecam jego Slumming (2005), który kiedyś udało mi się złapać na ale kino! (pod głupim tytułem Czeski numer) i to był jedyny raz kiedy w ogóle dostrzegłem go w programie. Im dłużej myślę o tym filmie, tym ciekawszy mi się wydaje.

Brak komentarzy: