3/28/2017

Mordy (Cafe Mięsna, 28.03.2006)

Są takie koncerty, że już po kwadransie trwania można przewidzieć, jak potoczą się (oczywiście w kategoriach „mniej-więcej”) do końca. Takie, że z grubsza wiadomo, co się stanie, po jakich poruszamy się obszarach i co muzycy mają do zaprezentowania. Taki rodzaj koncertów rzadko bywa naprawdę satysfakcjonujący. Zwłaszcza, jeśli za istotę występu na żywo przyjąć „dzianie się” albo inaczej – nieprzewidziany bieg wypadków. Jeśli koncert jest przewidywalny, to możemy zachwycać się maestrią instrumentalistów, jakąś atmosferą albo porównywać to, co słyszymy do wersji studyjnych. Czasem to wystarcza, ale zwykle jednak nie.
A na pewno nie mi. Dla mnie liczy się spontaniczność, otwartość, co nie koniecznie oznacza szaleńczą hiper-aktywność, przekręcanie rozmaitych gałek do oporu w każdą stronę, usilną chęć udziwnienia prostego dźwięku. Wystarczy to magiczne coś.
Wczorajszy występ Mord zdecydowanie sytuuje się na antypodach typu wzmiankowanego przeze mnie na początku. Blisko dwugodzinny występ nie pozostawia wątpliwości, co do klasy członków zespołu. A co za tym idzie do bandu jako całości. Podkreślam to, gdyż wydaje mi się, że w tym leży przyczyna tego, że nieokreślone coś materializuje się podczas koncertów grupy. Komunikacja między muzykami jest tak dobra, że podejrzewam ich o telepatię. Jakby muzycy czerpali siłę z siebie nawzajem, jakby zaczątki rytmów perkusisty pobudzały basistę do wtrącenia swoich paru dźwięków, a to z kolei uruchamia gitarzystę do wypuszczenia niebanalnej melodii. No i jest jeszcze trębacz, choć odniosłem wrażenie, że nie może on znaleźć dla siebie miejsca. Trochę zabrakło mu odwagi i przez większą część wieczoru raczył nas pojedynczymi frazami. Dopiero w ostatnim kawałku i bisie zrobił użytek ze swego dęciaka (choć wtedy ani nie rozwinął skrzydeł, ani nie pokazał pazura).
Swoista reakcja łańcuchowa, jaką jest współgranie muzyków, nie ma bezpośredniego przełożenia na muzykę. Mam na myśli to, że kompozycje nie są pokazami fajerwerków, nieustannym żonglowaniem motywami. Rozwijają się powoli, narastają, zwykle za podstawę mając połamane (ale stabilne) rytmy perkusji i diabelsko głębokie linie basu. Korzystając w równej mierze z estetyki rockowego noise’u (no, było parę powalających gitarowych ścian) jak i dubu (tak, również kilka razy zakołysało, w bardzo zamglonej otoczce) tworzą coś na przecięciu kilku różnych stylistyk, bez popadania w eklektyzm. Ważną rzeczą w ich grze jest transowość, jeśli dodać komunikację prostymi emocjami, otrzymamy muzykę angażującą bez reszty. Za jakieś punkty odniesienia można by uznać na tych samych prawach Tortoise, jak i Mogwai. Wczorajszego wieczoru natomiast kilka razy skojarzył mi się norweski zespół Salvatore. Jednak jakiekolwiek rzucanie nazwami, wyliczanki nie na wiele się zdadzą - Mordy grają co chcą. I robią to znakomicie.
Podobnie, jak muzykę zespołu umieszczałbym generalnie „pomiędzy” tak też wydaje mi się, że Mordy wyznaczają jakąś nową kategorię grania zespołowego. Grania razem, bo nie ma tu lidera i nikt nie goni szaleńczo za możliwością popisu, ale przy wyemancypowaniu się każdego z muzyków. Tak jakby zespół stanowił płaszczyznę do osobistej wypowiedzi każdego członka. Przy czym ta płaszczyzna jest wartością nadrzędną, a nie odskocznią.
To może zbędne dodawać, że każdy poszczególny styl, zagrywka, inwencja korespondują z pozostałymi, ale mnie to tak dogłębnie poruszyło, że muszę o tym wspomnieć. Każdy z mnóstwa pomysłów znalazł odpowiednie miejsce w dramaturgii przebiegu zarówno całości występu, jak i każdej kompozycji z osobna. Czerpałem ogromną radość siedząc naprzeciw muzyków i czekałem na to, co się jeszcze wydarzy. Mimo tak długiego czasu trwania, muzyka ciągle mnie zaskakiwała, fascynujące było, jak utwory nabierały drugiego i trzeciego (a nawet czwartego) oddechu i skręcały w nieoczekiwanym kierunku. Dawno nie czułem się tak wciągnięty (wręcz ogarnięty, pochłonięty) w przestrzeń dźwiękową, która wydawała się bezkresna.


[relacja pierwotnie opublikowana na nowamuzyka.pl]

3/26/2017

Co słychać u Mai Ratkje ?

Jeśli ktoś czytał mój przewodnik po płytach Rune Gramofon, to być może pamięta zachwyt (który absolutnie podtrzymuję) dla solowego (ze wsparciem Jazkamera) krążka Mai Ratkje – Voice. Od tego czasu postanowiłem śledzić uważnie wszystkie jej przedsięwzięcia. A jest w czym wybierać – kwartet SPUNK, jego połowa - Fe-Mail i duety. Poniżej przedstawię pokrótce trzy albumy, wydane już po solówce: Post-Humand Identities (Kontrans, 2005), Ballads (Dekorder, 2006) oraz Blixter Toad (Asphodel, 2006).
Maja Ratkje spotkała się już z Jaapem Blonkiem, czego owocem była płyta wydana
przez Kontrans (tak jak i ta) w serii Improvisors. Tamten album (swoją drogą - bardzo ciekawy) angażował tylko wokale obu artystów. Na Post-Human Identities do głosu doszła również elektronika – obydwoje używają samplerów, efektów, Holender – powerbooka a Ratkje – dyktafonu.
Z dobrodziejstw techniki korzystali chyba w sposób intuicyjny (nie chcę przez to powiedzieć, że nie wiedzieli, co robią), co dało wrażenie pierwotności, jakiegoś „nieoheblowania” całości. Zwłaszcza pierwszy utwór (18 minutowy, najdłuższy) jest taką podróżą do jądra ciemności. Pamiętam, że gdy słuchałem go po raz pierwszy i wszedł on w apogeum miałem taki moment, że chciałem zdjąć słuchawki i ukryć się pod łóżkiem. Reszta niewiele mu ustępuje, choć mam wrażenie, że od trzeciego następuje nieznaczne spuszczenie z tonu i rozprzężenie elementów. Dźwięki na albumie są różnego sortu – raz niemal industrialne, czasem odwołują się do klimatu eksperymentów akademickich lat 60., nie ma prawie w ogóle wysokich częstotliwości.
Co czyni ten album intrygującym to linie napięcia, jakie rozciągają się między elementami powtarzalnymi, tymi których słuchacz może się uchwycić (fragmentaryczne bity, beatbox, drobne „motywy”) a całą niekontrolowaną resztą. Również ciekawa gra toczy się między wokalem (który jest też samplowany, przetwarzany) a elektroniką. Trudno powiedzieć, czy głos walczy o swoje miejsce w całości, a jeśli tak to czy chce nad nią zapanować, czy tylko znaleźć sobie miejsce w szeregu. Może i trudne w odbiorze, ale raczej warto.

[...]

Muzyce Fe-Mail (Ratkje – elektronika, głos oraz Hild Sofie Tafjord – elektronika oraz róg francuski) pikanterii dodaje ich przekorny image (design strony internetowej, oprawa płyt, tytuły utworów). Tym razem z okładki spoglądają na nas artystki przeistoczone w jaszczurki (kurczę – one naprawdę ubrały te stroje czy to komputerowo zrobione?). Panie lubią też nadawać dowcipne tytuły swoim dokonaniom: płyta z Marhaugiem nosiła tytuł „All Men Are Pigs”, na jednej ze starszych produkcji była kompozycja „A merry day in a woods”, która nic a nic nie była „merry”. Na Blixter Toad Norweżki karmią nas sambą z rozwalonym rytmem („Samba Furore”), „Rockabilly” ze zduszonym i zdewastowanymi gitarami. Jedynie piękna „Ballad” nie zwodzi tytułem. Ten 13-minutowy utwór, który znajduje się gdzieś na przecięciu stylistyk Deathproda i Steve’a Rodena, wspaniale wygasza wszelkie napięcia, kołysze rozmazanym wokalem i dźwiękami portowych syren we mgle. Jest równie niesamowity, choć diametralnie różny, od otwierającego dwupłytowy album „Belonging”. Ów powoli nabiera masy, objawia nam całe pogmatwanie (i rozkosz z odnajdywania się) muzyki duetu – stopniowo zagęszcza się niezidentyfikowany hurgot, pod spodem płyną strumienie szumowej drobnicy, nad wszystkim mocarny i szaleńczy wokal Ratkje, przetworzone zaśpiewy (trochę w deseń Islaji).
Wokalistka jak zwykle używa wielu środków – pisku, bełkotu, dźwięków gardłowych.
Nie ma mowy o jakimkolwiek klimacie, może poza atmosferą dadaistycznego kabaretu. Duet żongluje motywami, miesza, burzy, zestawia delikatność (szczegółowość, misterność przy zachowaniu żywiołowości) z brutalnością, myli tropy.
Całość jest gęsta, porywista, wielowarstwowa, znaczna część materiału trzyma bardzo wysoki poziom, co jak na ponad 100 minut muzyki jest nie lada wyczynem. Jedna z płyt roku.

Gdy już ktoś poznał wszystkie trzy produkcje polecam pewną „zabawę”: posłuchanie płyt w takiej kolejności: pierwszy dysk Blixter Toad, potem płyta z Blonkiem, dalej drugi krążek Fe-Maila a na koniec duet z Hegre.

Maja Ratkje nie próżnuje, ukazał się właśnie Adventura Anatomica z muzyką do tanecznego performance’u wykonywanego przez nią, zapowiadany jest album Fe-Mail i Carlosa Giffoni, ponoć też SPUNK szykuje coś specjalnego z okazji 10-lecia. Miło to słyszeć, a potem słuchać.

[tekst pierwotnie opublikowany na nowamuzyka.pl]

3/18/2017

Ignaz Schick / Martin Tétreault w Starym Browarze (13.02.2006)

Kolejny raz artyści naprawdę światowego formatu zagościli w Starym Browarze. Tym razem, po występie na Transmediale i krótkiej trasie po Niemczech, w Poznaniu pojawili się Ignaz Schick i Martin Tétreault . Obaj reprezentują nurt improwizacji nazywany gramofonizmem – jest to granie na adapterach, rzadko jednak przy pomocy płyt. Częściej używa się jego poszczególnych części i dźwięków, jakie wydają po odpowiednim nagłośnieniu.
Szczerze mówiąc to jestem pod ogromnym wrażeniem koncertu – o wyważonej relacji nie ma mowy. Ale bez sensu byłoby czekać aż ochłonę z emocji – artyści wysłali w publiczność taką ilość energii, że jeszcze długo będę nosił w sobie wrażenia z ich występu.
Działo się bardzo dużo, ale był to chaos kontrolowany. To właśnie spodobało mi się najbardziej – otwartość na przypadek, odwaga w przyjmowaniu tego, co niespodziewane. Na tym właśnie powinna polegać improwizacja. Na wyrażaniu siebie z niezachwianą konsekwencją. A także na samoistnym zgraniu, które umacnia się podczas rozwoju koncertu. I ten warunek był spełniony, artyści prawie w ogóle na siebie nie patrzyli, nie odzywali się do siebie, a ich gra była naprawdę wspólna, zjednoczona. Rozumieli się w lot – językiem jaki wybrali by wyrażać siebie były dźwięki.
Przy tym zachowywali odrębność swoich charakterów. Schick (wyposażony w dwa profesjonalne adaptery) był bardziej takim rozrabiaką, rzucał małe papierki, metalowe krążki na talerz gramofonu, nakładał na niego plastikowe tabliczki, gwałtownie poruszał ramieniem z igłą, ostro szczotkował jego powierzchnię, obstukiwał obudowę. Tétreault jakby bardziej skupiony, coś a’la „mały majsterkowicz” – na swoim jednym prymitywnym gramofonie wyżywał się drapiąc go zapamiętale igłami, którymi zakończone były ruchome ramiona (co zapewniało mu swobodę ruchu), używał też mikrofonów kontaktowych, do których przykładał rozmaite niezidentyfikowane przedmioty.
Nie wiem, czy jest sens wymieniać dalej czynności, jakie stosowali artyści by rozszerzyć spektrum dźwięków wydobywanych ze swoich maszyn. Kto nie widział (i jednocześnie nie słyszał efektu), ten nie zrozumie ich siły. Aspekt wizualny był ważny, niektóre czynności były wręcz śmieszne, ale w niewymuszony sposób, nie było żadnego mrugania oczkiem do odbiorcy, że teraz będzie żart i należy się zaśmiać. Działania miały posmak parateatralny, niektóre przeradzały się w rozbudowane gesty albo cała ich serie, cały koncert przypominał trochę performance. Była w tym moc – ta moc dziania się, kontaktu pozawerbalnego między muzykami i nadawania komunikatu do publiczności. Tego, że oni robią coś teraz, a ja to odbieram. Mogę i chcę.
Duża ilość czynności powodowała olbrzymią ilość dźwięków. I co znów świadczy o geniuszu tych improwizatorów – w tym natłoku wszystko czytelne, przejrzyste. Nawet jeśli nie zrozumiałe od razu, to dzięki rozwojowi wszystko układało się w idealnym (nie)porządku. Postaram się wymienić niektóre z zapamiętanych odgłosów: dużo fabryki – pas transmisyjny, mielenie, spalanie, przetapianie, miażdżenie, piece, młoty, dźwigi. Oprócz tego: lotnisko w oddali, zatłoczone przejście podziemne na dworcu pkp, bicie serca, człowiek spadający w otchłań jeziora znajdującego się na dnie jaskini, jego ciało uderzające o dno tego jeziora, tętno, szum trzech źdźbeł trawy, kornik w belce, ścieranie na proch rogu kozła, oddech kamienia, zawiązywanie paczki z szarego papieru parcianym sznurem. Pisk jelita cienkiego, szuranie gwoździem po blasze, oddech noworodka . Skrecze, jazzowa piosenka, świst powietrza.
No i co? Napisałem na czym grali, co robili, a także – co słyszałem. No, jeszcze nie napisałem, że ich występ podzielił się w sposób naturalny (przez wyciszenia) na cztery części i że trwał poniżej godziny.
Ale, czy to ma jakiekolwiek znaczenie? Czy cokolwiek istotnego przekazałem na temat tego koncertu?
Jeśli nie, jeśli czytelniku nie zadowala Cię ta relacja – to przepraszam.
Ale nie to jest w tej chwili najważniejsze. Ja naprawdę w głowie ciągle mam co innego...Mianowicie: jeśli takie coś (koncert? występ? a może po prostu – spotkanie), jak to coś dzisiejszego, co stało się w Browarze dzięki przyjazdowi Schicka i Tétreault , może się wydarzyć (podkreślam – stać się, odbyć, zaistnieć), to warto pójść na sto nieudanych, a co tam sto, może być i tysiąc nieudanych koncertów – by raz przeżyć (podkreślam) coś takiego.

[relacja pierwotnie opublikowana na nowamuzyka.pl]


3/14/2017

John Hegre / Maja Ratkje - Ballads

Po kilku wydawnictwach z Lasse Marhaugiem przyszedł czas na współpracę z drugą połową Jazkamera – Johnem Hegre. Owocem tego jest album Ballads – nie znając płyty sądziłem, że tytuł jest przekorny. Wszak obydwoje artyści gustują raczej w głośnych dźwiękach, jednak np. solowy Voice Ratkje jest emocjonalny, głęboko dojmujący przez szczerość. I w tym kierunku poszła para twórców na tym krążku – są to introspektywne, wyciszone, proste utwory. Swój zgrzebny świat Norwegowie zbudowali z dźwięków konkretnych (subtelne stukoty, analogowe kliknięcia, odgłos pieczątki) nieznacznie manipulowanych w niektórych partiach, większość materii dźwiękowej jest podana w lekko niedbałej formie. Pod tym względem jest to płyta nie-wirtouzowska, nie chodzi o zagranie czegoś ekstra, ale o cieszenie się tym co proste, o użycie tego, co pod ręką. W swej naiwności przypomina to podejście free-folkowców, choć efekt jest mocno zredukowany. Hegre używa gitary, ale przez większość czasu wydaje się, że leży ona gdzieś z boku i dźwięki wydobywają się z niej jakby przez zapomnienie. Kilka razy gitarzysta próbuje wprowadzić jakiś „motyw”, który ma dać kanwę utworowi, ale robi to niefrasobliwie (i to cały urok, te od niechcenia próbowane akordy z całą magiczną otoczką dźwięków przypadkowych)
Album jest bardzo cichy, żeby więc wejść w ten świat trzeba mocno podgłośnić odtwarzacz. Ostrzegam jednak, że trzeci na albumie „Private Master” wskakuje na chwilę na zwykły poziom uchylając rąbka noise’owej duszy artystów. To jedyny moment, gdzie następuje zagęszczenie i to dość znaczne. Całość wieńczy „Hammock Moods” przygaszony hymn, gdzie przetworzone wokalizy wplatane są w drobne sekwencje stukotów, trochę szkoda, że całość nie została jakoś zawiązana (jednak kupuję również i to rozwiązanie, gdzie album kończy się i jakby rozpływa w rzeczywistości). Satysfakcjonujące wydawnictwo i na swój sposób przystępne.

[pierwotnie opublikowane na nowamuzyka.pl]

3/06/2017

Jaki Liebezeit / Burnt Friedman w Starym Browarze (13.12.2007)

Postanowiłem na koncert pójść bez „przygotowania” – nie słuchać wspólnych płyt obu artystów, co w efekcie dało brak oczekiwań, a taki stan jest czasem dobrym punktem wyjścia. Oczywiście nie byłem tak zupełnie czysty, znałem jakieś płyty Can oraz nawet więcej rzeczy, do których rękę przyłożył Friedman.

Sala Słodowni w Browarze wypełniona, może nawet bardziej niż na Murcofie, nazwiska tych dwóch twórców uruchomiły zapewne nieco inne „targety”, licznie stawili się zarówno ci, dla których niemiecka grupa była soundtrackiem młodości, jak i obecni fani dokonań połówki Flangera.

Zaczęło się (z pewnym opóźnieniem) i od razu było (mi) dobrze. Miałem nadzieję, że może dostaniemy jedne długi set, nieco w stylu recenzowanych niedawno w serwisie The Necks. Tak się nie stało, ale i tak poszczególne utwory zwykle przekraczały 10 minut, kilka z nich mogło wprowadzić w trans. W niektórych górę brały wręcz taneczne rytmy, które kojarzyły się z muzyką etniczną (afrykańską, ale też latynoską – np. w ostatnim pobrzmiewał motyw z „Lambady”) przez specyficzne brzmienie perkusji, która raczej przypominała zestaw cong lub bongosów. Warto przy okazji wspomnieć o nietypowym doborze elementów – nie było centrali ani hi-hatu, Liebezeita lepiej określić jako bębniarza niż perkusistę.

Friedman serwował dźwięki elektroniczne, które niełatwo ująć w słowa. Jednocześnie gładkie, ale nie na tyle, aby zsuwały się po powierzchni percepcji, chyba chłodne, ale nie oziębłe, może raczej – odświeżające, jakby wiosenne. W ogóle ta pora roku byłaby dobrą metaforą dla muzyki duetu, było w niej jakieś rośnięcie, bardzo organiczne, jak w trzecim kawałku, gdzie po samplu akordeonu i wygaszeniu muzycy zaczęli powracać do coraz bardziej skomplikowanych struktur, które były jak narośle mchów albo jak orzeźwiająco zielone zarośla. W piątym kawałku elektronika była niczym otwierające się pąki, w nim też dosłyszałem minimalistyczny puls jak z ostatniego tracka Con Ritmo. Czasem robiło się kosmicznie, żeby nie powiedzieć, że Kosmischer-Pitchowo (czego najlepszym przykładem czwarty utwór), niektóre patenty rytmiczne przywoływały Deadbeata.


Organizatorzy anonsowali to wydarzenie, jako kandydata do koncertu roku, dla mnie chyba nie, co nie zmienia faktu, że bardzo miło wspominam ten wieczór.  

[relacja pierwotnie opublikowana na nowamuzyka.pl wkrótce po koncercie]