3/30/2011

dźwięki nowości

Niedługo premiera nowego albumu 2562, którego na razie można posłuchać tutaj.

Nieoficjalną premierę miały już nowe albumy z Monotype i przy okazji odkryłem, że wytwórnia promuje je filmikami na vimeo. Ten dla Bosettiego bardzo fajny.

Coś z tego albumu, jak i Une saison Marchettiego będzie dziś w Audiosferze. Kwiecień dla audycji zapowiada się ciekawie. Plan ramowy wygląda tak:
6-ego: wywiad z Wojtkiem Bąkowskim, niepublikowane materiały, wywiad z Piotrem Bazylko z ArtBazaar Records
13-ego: Studio Eksperymentalne Polskiego Radia na płytach Bôłt Records
20-ego: wywiad z Arszynem, retransmisja jego koncertu z Arsenału, występ AVABAF
27-ego: wywiady z Wolframem i Robertem Piotrowiczem

Z innych nowości: pojawił się nowy numer Glissanda. Dopiero się wczytuję, jak dotychczas najbardziej podobały mi się artykuły o "narodzinach hip-hopu z ducha disco", mimo że momentami trąci nieco zbyt poważnym językiem i Sir Richardzie Bishopie, który wpasowuje się w moją koncepcję muzyki postkolonialnej.

Zupełnie niezwiązane: moja relacja z Biennale w Szanghaju.

3/28/2011

CoCArt Music Festival 2011

Nie cały, tylko drugi dzień. Idealnie oczywiście byłoby stawić się w oba dni, ale nie mogłem wybierać, a i tak drugi dzień jak dla mnie ciekawszy.

Zaczęło się od przywitania przez organizatorów, które wywołało we mnie mieszane uczucia. Z jednej strony, fajnie że zwrócili uwagę publiczności, że niektóre koncerty wymagają ciszy i skupienia, więc jeżeli ktoś chce gadać, to może wyjść, żeby nie przeszkadzać. Z drugiej strony, mniej fajnie że zwrócili uwagę Gazecie Wyborczej, że nie napisała nic o festiwalu. Ja rozumiem, że GW jako patron medialny powinna to zrobić, ale takie otwarte wyrzekanie jest bezcelowe i nieco śmieszne.

Mniejsza z tym, przejdźmy do koncertów. Część publiczności chyba nie odnotowała faktu, że drugi dzień zaczynał się o 18 i dobijała na miejsce raczej w okolicach 20. Można powiedzieć, że mieli połowiczne szczęście, bo ominęli dobry koncert Komory A i słaby Nemezis.



Komora A wytworzyła bardzo gęsty i spójny blok dźwięku, który zaczął się i skończył nagle, bez wstępu i wygaszenia, jakbyśmy przypadkiem złapali jakąś trwającą już transmisję i równie niespodziewanie ją zgubili. Zaczęło się niezbyt głośno, od skwierczącego szumu, który długo pozostawał podstawowym elementem. Ogólnie, nie było w tym secie gwałtownych zmian, chociaż zdarzały się wtręty, których nic nie zapowiadało: zacinane sample głosów (pewnie od Wolframa), pojedyncze "elektryczne" głośniejsze uderzenia. Powoli poziom dźwięku narastał, wrażenie opresyjności dopełnił mocarny basowy pomruk.





Nemezis grało wykorzystując w niektórych utworach mający się dopiero ukazać materiał z projektu z Pawłem Mykietynem. Znów mógłbym się przyczepić do zapowiedzi, gdzie ten 40-latek został określony mianem "kompozytora młodego pokolenia", co przypomina podobne, kuriozalne, bo długo stosowane, opisy Olgi Tokarczuk.

Mniejsza z tym, przejdźmy do koncertu. Który był niezbyt dobry. Przez kilka pierwszych utworów zespół starał się nam wmówić, że działalność Ninja Tune z drugiej połowy lat 90. nie miała miejsca i oni muszą dopiero stworzyć to wszystko. Niestety, u mnie amnezja kulturowa nie przebiega tak szybko i nie byłem zainteresowany słuchaniem naśladownictwa tego, co we wspomnianym okresie zrobiła, dajmy na to, Neotropic. Potem były jakieś smyczki, trochę spokojniej (bez rytmów) i mroczniej, ale też jakoś nieprzekonująco. Nie dotrwałem do końca, wyszedłem na górę się ogrzać.





Podziemny parking toruńskiego CSW całkiem sensownie funkcjonuje jako przestrzeń dla tego festiwalu, ale ma jeden minus - jest tam zimno. Szkoda, że nikt nie podjęto choćby próby ogrzania tej przestrzeni. Wiecie, są takie grzejniko-lampy gazowe, nie wiem, jak to się nazywa, ale do takiego czegoś można podejść choćby na chwilę, żeby rozgrzać dłonie i stopy.



Mniejsza z tym, przejdźmy do kolejnych koncertów. Następnie duet Ove Volquartza i Ray'a Kaczynskiego, który był przyjemnym zaskoczeniem i dowodem, że CoCArt jest festiwalem poszukującym w różnych rejonach, nie zakopanym w ciasnym grajdołku. Volquartz grał na klarnecie kontrabasowym i flecie, Kaczynski na skonstruowanych przez siebie instrumentach perkusyjnych i trochę na elektronice. Najbliższym skojarzeniem byłby Pierre Bastien, ale to bardziej brzmienie, niż forma, bo duet bardzo rzadko korzystał z powtarzania elementów, tak charakterystycznej dla Francuza "loopowatości", być może ze względu na to, że była to zupełna improwizacja.

Volquartz operował gdzieś w rejonach abstrakcji Anthony'ego Braxtona, Kaczynski momentami zbyt szarżował w swoim perkusyjnym zapamiętaniu i agresywności. Chociaż te mocniejsze jego wejścia ciekawie przełamywały delikatność i ulotność muzyki.

Druga część, w której Volquartz grał głównie na flecie, mogła uchodzić za wariacje, bardzo swobodne, na temat muzyki jawajskiej. Jako całość, występ był trochę za długi i pod koniec nieco mnie nudził, bo miałem wrażenie wykorzystywania ciągle tych samych środków, ale i tak pozostawił pozytywne, odświeżające, wrażenie.



Następny był Dave Phillips i ja, choć wiedziałem, czego się spodziewać, to jednak z ciekawością wyczekiwałem jego występu. Wiedziałem, że skoro poprzedniego dnia zaprezentował swoje nagrania terenowe, to dziś przedstawi swoje stanowisko w sprawie stosunku ludzi do zwierząt. Mówiąc eufemistycznie...Dobrze pamiętałem jego występ podczas MGF 2007, który był szeroko dyskutowany, tym razem więc odpadał dla mnie element zaskoczenia, a ponieważ wtedy nie doszedłem do wiążących wniosków "czy można? czy należy? czy powinno się?", to teraz postanowiłem skupić się na dźwiękach.

Nie jestem pewien, ale toruński występ był chyba krótszy niż ten w Szczecinie, a może tylko tak mi się wydawało. Na pewno podczas MGF było więcej ciszy i uważnego aplikowania wokalnych ciosów. Tutaj prawie od razu zostaliśmy przytłoczeni dźwiękową masą zapętlonych oddechów, krzyków, wyć, pisków. Potem w tle przewijały się sample syren i jakby niskie wybrzmienia fortepianu.


A teraz coś z zupełnie innej beczki: Asmus Tietchens, w kontraście: bez projekcji, bez przekazu, bez ruchu. Siedzący za odtwarzaczami, z których wypuszczał przygotowane partie na bieżąco je ze sobą mieszając. Rozmawiając po tym koncercie, odnotowaliśmy z Hubertem podobne reakcje, tzn. senność. Choć nie mieliśmy pewności, czy jest ona wynikiem dźwięków, czy zmęczenia. Jednak dla mnie nie było to coś, co źle świadczyłoby o muzyce, nie równało się znudzeniu, a raczej oznaczałoby jej skuteczność. Tietchens tworzy muzykę wręcz prowokacyjnie nieefektowną, pozbawioną emocji, czasami nieatrakcyjną, jeśli brać pod uwagę używane brzmienia, które są "szare", syntetyczne i generalnie jednorodne. Nie napiszę więc, że mi się podobało, ale tak - byłem usatysfakcjonowany.



Na Philippe'a Petit czekałem zaintrygowany jego albumem z Lydią Lunch, Twist of Fate. Niestety Francuz zgadał się ze swoimi znajomymi z Post Abortion Stress, którzy dołączyli do niego w trakcie występu. Najpierw jednak pojawił się (w koszulce Big Black) sam za gramofonami, dwójka członków PAS dołączyła do niego po około 10 minutach.

Wtedy Petit skoncentrował się z instrumencie przypominającym zither, na którym grał smyczkiem. Była w tym jakaś ujmująca ludyczność, jednak długie eksplorowanie tych samych motywów było nieco męczące. Posługując się gramofonami Petit też wkłada w grę wiele energii i zajmujące było już samo patrzenie na niego.

Nie stosował skreczy, czasem przyspieszone przesuwanie płyty ręką, ale by uzyskać ciągły dźwięk, używał gramofonów także perkusyjnie, uderzając ręką - wybijając rytmy na płytach, a występ zakończył uderzeniem "z bani".

Starałem się koncentrować na nim i jego wkładzie, bo reszta niezbyt mi się podobała, pan z PAS zapętlał swoje wokale, pani głównie grała na gitarze czy może basie (własnej konstrukcji?), nie wiem do końca, jakie dźwięki tworzyła, ale razem zrobiła się z tego monotonna magma, w której roztopiła się drapieżność tego, co grał Petit.




Na koniec O/R, czyli Raymond Salvatore Harmon i Todd Carter. Czyli połączenie analogowego tworzenia wizualizacji opartego na sprzężeniach z elektronicznymi dźwiękami i samplami z Sun Ra z laptopa. Samplami mówienia, a nie muzyki. Długie oczekiwanie i zmęczenie sprawiły pewnie, że nie byłem zbyt dobrze nastawiony do tego występu, który nie był w stanie niczym się obronić przed moim (niesprawiedliwym zapewne) podejściem. Problemy sprzętowe Cartera zupełnie pogrążyły sprawę.

[CoCArt będzie tematem najbliższej Audiosfery, w której porozmawiamy o festiwalu z Hubertem Wińczykiem, a także posłuchamy fragmentów koncertów]

3/11/2011

Sonic Warfare - notatki (2)

Notatki z rozdziału pierwszego "1998: A Conceptual Event":
- przywołany moment, kiedy mem "sonic warfare" został zasiany - podczas projekcji The Last Angel of History
- dużo odwołań do Kodwo Eshuna i jego pojęć, wspomniany także Black Atlantic Paula Gilroy'a i znaczenie "trójkąta łączącego Jamajkę, Stany Zjednoczone i Wielką Brytanię" dla rozwoju zachodniej muzyki popularnej
- Afrofuturyzm i zmiany jakie wprowadza w rozumieniu tożsamości Afroamerykanów, przede wszystkim w dotychczasowym postrzeganiu "czarnej muzyki" jako tej, która odwołuje się do "prymitywnego" (a nie - technologicznego), "ulicy" (a nie - kosmosu) i "duszy" (a nie - mechanicznego); sprzeciwia się także odnoszeniu "autentyczności" do "ulicy", bo to sprowadza bycie "czarnym" do złych warunków bytowania w mieście, stereotypów związanych z narkotykami, seksem, przemocą i konsumpcjonizmem
- "sonic fiction" to propaganda Afrofuturyzmu, gdzie fikcjonalizuje się dźwięki/muzykę, dzięki czemu stają się "drogami ucieczki"
- książka zajmuje się środowiskami miejskimi ("urban dystopias"), które organizują przemoc i walka ("predatory spaces") i zachodzącymi tam procesami materialnymi, które są drugą (realną) stroną medalu sonic fiction
- moja refleksja: ciekawe, jak można pogodzić/zbalansować to fikcjonalizowanie, by nie stało się tylko eskapizmem, a faktycznie dawało jakieś metody radzenia sobie z rzeczywistością, nadzieje na zmienianie jej

3/03/2011

Sonic Warfare - notatki (1)

Tak jak pisałem wcześniej, będę wrzucał tutaj krótkie notatki na bieżąco z lektury Sonic Warfare Steve'a Goodmana.

Zaczyna się oczywiście od "Introduction" (które można w pdfie znaleźć tutaj, a do czwartego rozdziału włącznie można przeczytać tutaj):
- opis ataku bronią dźwiękową - wywołany efekt to "virtualized fear", jednak nie mniej rzeczywisty
- książka będzie się raczej koncentrować na kolektywnych nastrojach, niż emocjach jednostek
- na środowiskach, w których dźwięk przyczynia się do wywołania atmosfery strachu, ta właściwość określona jako "affective tone"
- afekt rozumiany jako potencjał/potencjalność, jak najszerzej, jako łączący, spajający, przedmiot i podmiot, umysł i ciało, ożywione i nieożywione
- większość teoretycznych podejść do dźwięku i muzyki charakteryzuje "amnesia of vibration"
- Goodman ma zamiar skonstruować "a nonrepresentational ontology of vibrational force", odejście od "czytania" jako metody analizy, traktowania muzyki jak "tekstu kulturowego" na rzecz "materiality of sensation"
- generalnie nie będzie to spójna, zamknięta, skończona teoria, raczej podejście transgresyjne, otwarte, spekulacyjne
- zwrócenie uwagi na granice słyszalnego, ich zmienność
- teorie, które starają się połączyć koncepcje soundscape'u i obiektu dźwiękowego w formule "sonic effect" nie idą wystarczająco daleko, Goodman chce odejść od ich antropocentryzmu
- "vibration is understood as microrhythmic oscillation"
- "unsound" = "not yet audible", określenie odnosi się zarówno do tego, co na granicy percepcji, jak i do tego, co dostępne słuchowi i potencjalnie może istnieć, ale jeszcze nie zaistniało
- całemu przedsięwzięciu patronują, jeśli brać pod uwagę, ile razy przywoływane są ich nazwiska, Spinoza, Deleuze i Guattari, a więc przez tego pierwszego też Bergson, poza tym przewija się Bachelard, Lefebvre, a także nieznani mi wcześniej Alfred North Whitehead i Pinheiros dos Santos
- na marginesie: cieszy mnie, jak Goodman wykorzystuje okazje, by w samym sposobie pisania posługiwać się metaforyką i określeniami dźwiękowymi i militarnymi (np. "A glossary has been provided to aid with this line of attack"), nie wspominając już o licznych neologizmach ("narcosonic", "virosonic") czy przechwyceniach na własny użytek utartych zwrotów, jak "white noise"

3/02/2011

Wyjechać to trochę umrzeć, co nie?

Tak podobno mawiają Francuzi. Wrócić to trochę ożyć - tak chciałbym powiedzieć ja...

Miałem pomysł podjęcia marcowego postanowienia, żeby nie słuchać muzyki nagranej po 2000 roku, tak w sprzeciwie pogoni za nowością i zapominaniu o historii. Ale pierwszego marcowego poranka okazało się to niewykonalne i w zasadzie bezsensowne, pogodziłem się z faktem, że nie dałbym rady tak funkcjonować, że byłoby to nieprzydatnym masochizmem. Bo czemu miałoby posłużyć nieposłuchanie dajmy na to tego albo tego.
Oczywiście muzyka dawniejsza nie powinna być traktowana po macoszemu, bo można np. dowiedzieć się, że Luc Ferrari w 1975 roku stworzył już arcydzieło, które obecnie próbują doścignąć (nieświadomie, nieudolnie, niepotrzebnie) rzesze gitarowo-efektowo dronująco-freakfolkowych artystów.

Jeszcze link rzucający trochę odświeżającego światła na album, który mam nadzieję jest wszystkim znany.


Na nocnym stoliku czekał na mnie bardzo przyjemny stosik. Zaczynam od góry i wprowadzam w życie plan, który powinienem w zasadzie realizować dla każdej ciekawej książki, czyli robienie notatek na bieżąco w trakcie lektury. Będę je wrzucał na bloga, może komuś się przydadzą.

Pewnie wszyscy już wiedzą, ale może kogoś ominęła informacja, że w sobotę 5-ego marca w Arsenale wystąpi Arszyn (aż kusi jakaś gierka słowna, ale się powstrzymam!).

3/01/2011

The Revolution Will Not Be Twittered *

Co prawda nie wygląda na taki rozwój wypadków, ale gdyby okazało się, że opuściłem Chiny tuż przed rewolucją, to byłbym wielce rozczarowany. Żarty żartami i poza wszystkimi oczywistymi rzeczami, o których nie trzeba pisać, chciałbym zwrócić uwagę na coś naprawdę ciekawego: "And the word “jasmine” has been blocked on popular social networking sites and chat rooms.

The authorities might have a hard time eradicating the word completely. Jasmine is also the name of a popular Chinese folk song.

It was supposedly the favorite of China’s previous leader, Jiang Zemin, who asked it to be played at the 1997 transfer of Hong Kong, the former British colony, to China. In addition, videos exist of China’s current leader, Hu Jintao singing the song while on a trip in Africa.

Some of these videos were posted on social networking sites, forcing censors to have to decide if they should take down videos of senior leaders that could be explained as an expression of patriotism.

“The real story is the indirect ways that Chinese citizens can use music and historical meaning to make this incredibly subversive statement, to take a most popular folk song and post it,” said Sharon Hom, executive director of New York-based Human Rights in China. "

Jakie to fajne (żeby ująć rzecz najbanalniej jak można), wręcz zabawne, jak kultura czasem może się jednak do czegoś przydać.

* Kurcze, myślałem że wykombinowałem taki fajny tytuł, ale potem sprawdziłem i oczywiście nie byłem pierwszy.