7/29/2009

Wypas w polu

W zeszłym tygodniu na blogu Musica Genera pojawiły się teksty większości autorów (z tego, co się orientuję - zostało jeszcze dwóch), którzy opisywali najciekawsze dla nich wydarzenia na festiwalu. Ja się wymądrzałem o Marchettim, Daniel Brożek napisał list miłosny do Noetingera, Bartek Chaciński zrobił przelotkę, Michał Mendyk też pisał o kilku kwestiach. Oprócz zaskakującego wyznania o rozczarowaniu nagraniami Anthony'ego Paterasa (zaskakującego w obliczu entuzjastycznej recenzji Chasms), pojawia się też interesująca uwaga pod koniec. "Nie ukrywam, że na ostatnich edycjach Musica Genera najbardziej interesujące wydawały mi się właśnie prezentacje dryfujące ku - mniej lub bardziej ortodoksyjnie rozumianej - sztuce kompozytorskiej (zresztą ten wątek coraz silniej daje o sobie znać w twórczości Piotrowicza i Zaradny). W tego typu poszukiwaniach upatruję największego potencjału festiwalu, który już dziś zajmuje istotne miejsce w najnowszej historii polskiej kultury. Czy kuratorzy Musica Genera przekroczą granicę twórczości 'partyturowej'? Przecież tylko w kręgach niemieckojęzycznych daleko od akademickiej ortodoksji tworzą jeszcze Wolfgang Mitterer, Peter Ablinger czy Christoph Herndler. Czas pokaże..."
Interesujące, jeśli wziąć pod uwagę, że tak się akurat składa, że dwóch z trzech wymienionych kompozytorów Mendyk prezentował w dniu zaprogramowanym wspólnie z Antonim Beksiakiem na Ad Libitum III. Czyli w tej generalnie pochwale MGF kryje się też zastrzeżenie, że jest dobrze, ale mogłoby być jeszcze lepiej ("najbardziej interesujące wydawały mi się"), gdyby było tak jak Mendyk zrobił na festiwalu, który miał "do dyspozycji". Nie tylko czas może pokazać...

Tak się akurat składa, że Mendyk stał się bohaterem ostatniego felietonu Andrzeja Chłopeckiego. Zasłużył sobie swoim artykułem z pierwszego kwietnia, prawda - reakcja nieprędka, ale teraz sezon ogórkowy, a o czymś pisać trzeba.
Zaczyna się obiecująco, Chłopecki bierze Mendyka za rękę i stawia przed sobą, niczym równego ("Warto jednak diagnozy Mendyka potraktować z uwagą."). Zaraz jednak okazuje się, że tylko po to, by przełożyć go przez kolano i wymierzyć soczystego klapsa ("Mendyk i inni teraz są w Europie, odkrywają często wielkości dawno uznane ze smakiem objawienia."). Oj boli ("Ale to naturalne.").
Potem jego diagnoza (poczytajcie sobie) jest skrytykowana, Chłopecki stwierdza, że tam gdzie on widział tylko czarną dziurę, jest w istocie najwięcej ciekawych twórców ( = brak wiedzy Mendyka). Chłopeckiego wiedzę potwierdza zagranica, czyli dodatkowo rozszerzenie kontekstu do międzynarodowego (a jednak gdzieś jeszcze jeździ, chwała że mu się chce!).
Uwaga, której nie rozumiem: "Michał Mendyk głosi, że "polskie festiwale muzyki współczesnej pozostaną synonimami kulturalnie celebrowanego obciachu". Ale - pozostać muszą, by się z owego ewentualnego "obciachu" próbować otrząsać." Należy jakimś pozostać, żeby móc próbować się zmieniać?
I na koniec uwaga niby-śmieszna, ech.
Przy okazji zamykamy kółeczko "festiwali muzyki współczesnej", jak rozumiem Mendyk w tej opinii nie brał jeszcze pod uwagę MGF, która wtedy jeszcze nie zaprezentowała nowego szyldu.

To zapewne dlatego, że aktualnie znów czytam Reguły sztuki Pierre'a Bourdieu, ciągle myślę o tych wszystkich polach, pozycjach, kapitałach, konsekracjach. Ale im dłużej przyglądam się rzeczywistości, tym bardziej jestem przekonany, że tak, że tak to właśnie funkcjonuje.
Nie chodzi o to, żeby *wykrywać* ukryte motywy, *ujawniać* tajemnice, coś *odsłaniać*, bo każdy ma jakieś sympatie i antypatie, do czegoś dąży, chce wywrzeć jakiś wpływ. Ale warto przez chwilę pomyśleć o tych dwóch postaciach, co one faktycznie robią, gdy pozornie "tylko" piszą (i jak piszą "do siebie", nawet gdy nie przywołują się w swoich tekstach). Albo: jak to, co piszą ma się do tego, co jeszcze robią (audycje radiowe, programowanie festiwali, zamawianie utworów, wytwórnia płytowa).

7/22/2009

Sweat? Sweet! (SWOT)

Wiedziałem, że nie mogę nie pojechać, ale też wiedziałem, że będę zawiedziony. Sweat.X zagrali w Warszawie w 1955 i choć było dobrze, to nie tak super, jak w Berlinie. Jednak - Sorry, Ghettoblaster ale z takim nagłośnieniem to za dużych blastów nie będzie. Musiałem sobie wyobrażać niskie częstotliwości, a górne czasem tak nieprzyjemnie kuły w uszy (nie jak Ryoji Ikeda, tylko jak zarzynana świnia).
No ale, generalnie okej, było "pussy on my mind", "go low, go black, go fast", "cool daddy daddy", "do you really wanna go?", "come and test me", to z samplem z Salt'n'Pepa, "Jack", jakiś nieznany mi kawałek też się zdarzył.
Dowodem na to, jak niewystarczające było nagłośnienie mógł być moment, gdy Wormstorm "złapał" niski dźwięk i powoli przesuwał go, jakby wyciągając. Ten sam trick zrobiony w Berlinie spowodował, że ściany drżały, natomiast tutaj nie przełożyło się to konkretny efekt. Z czego Wormstorm zdał sobie chyba sprawę, bo szybko zrezygnował z tego manewru.
Bez bisu, koncert zleciał mi w okamgnieniu, oczywiście wydawało mi się, że za krótko. Ale może tak było dobrze, bo gdybym jeszcze trochę musiał skakać do ich grania, to doszłoby do jakiegoś spektakularnego omdlenia.
Trochę dupa, że nie mieli swojej nowej płyty, bo bardzo chciałem kupić.
Podobno jak na Sorry, Ghettoblaster, to było mało osób. Wiadomo: kryzys, wakacje i pewnie jeszcze jakieś święto Maryjne.
Tutaj dwa filmiki z występu (dobra jakość dźwięku).

Dobrze, że oprócz tego w stolicy czekał na mnie cały wachlarz innych atrakcji, ale nie ma ich sensu tutaj opisywać.

Poza tym:
Gdybym miał polecać każdy rysunek Raczkowskiego, który mnie rozbawił, to musiałbym prowadzić osobnego bloga, ale ten to jest naprawdę coś.

No i w końcu:
OUT NOW: Całkowicie akustyczna improwizacja elektro-akustyczna.

7/15/2009

jeszcze chciałem wam nie powiedzieć

Wiadomo, ta Audiosfera to nie zawsze super ciekawa jest i czasem się nie chce słuchać, bo tak późno, ale myślę że dziś to naprawdę warto. Będziemy puszczać nieopublikowane słuchowisko "Il Castello di Atlante" (2007) interesującej włoskiej kompozytorki Lucii Ronchetti. Nie mam jak teraz tego sprawdzić, ale przypuszczam, że może to być dopiero jego druga prezentacja na świecie (po premierze w Deutschland Radio). Ta "radio play" poświęcona jest Rzymowi, jego atmosferze, a w szczególności rozmaitym drzwiom, bramom i przejściom. Jak na klasyczne wykształcenie, to niesamowite wyczucie w posługiwaniu się elementami z szufladki "hałasy".

Idźmy dalej: Musica Genera Festival, oczywiście należy skupić się przede wszystkim na zawartości (koncertach), ale nie można pominąć przecież faktu przenosin do Warszawy. Można o tym myśleć w kontekście relacji, odgłosów pofestiwalowych, które na razie w internecie (czy coś w innych mediach, co przegapiłem?), ale których więcej niż po edycjach szczecińskich. Czy to dobrze? Pomińmy w większości żałosne komentarze na last.fm. Nie mam za bardzo czasu czepiać się tego tekstu, który w sumie jest całkiem okej.
Ale - to!?!!? Hm, różne rzeczy można, ale "ani błędu, choć pewnie go używa, ale ty niestety nie wiesz, kiedy, sory." Tak warszawka konsumuje ten festiwal, takimi odzywkami masłowsko-drotkiewiczowskimi? Może się czepiam, bo nie ma ich aż tak wiele, ale "Wyróżnić można odrobinę tę Edwina van der Heide, jako coś miłego i popularyzatorskiego" ("tę", tej?). No i oczywiście MGF to nie żadna awangarda i eksperyment, "Bo ja bym wolała nie móc pisać, bo coś mi się wymknęło, zaskoczyło, czegoś nie ogarniam [...]", ale autorka wszystko ogarnia i opisuje, tylko że trochę jej tego za dużo było.

Moje relacje cierpliwie czekają na dyskach osób, które mają je opublikować. A zaraz będę klecił swoją część do dwugłosu z Ewą Szczecińską do Glissanda.

A propos festiwali - niespodziewany tekst o O'penerze.
Bardzo trafne obserwacje, przypomina mi się, że berlińska O2 World stoi na O2 World-Platz, bo przecież to najlepsza nazwa dla miejsca, gdzie się znajduje, takie zwielokrotnienie, jakby raz było za mało mało mało.

Jeszcze dalej: ciągle jest szansa na jakieś objawienie, wciąż pod wrażeniem Vindicatrix, a tu pojawia się Diamond Black Hearted Boy (podziękowania dla matta669 za cynk), jego epka tu.

Trochę bliżej: koncert Sweat.X w stolicy, nie chce mi się przekonywać nikogo, jacy oni są genialni, kto będzie chciał, ten się wybierze. Ale te trzy snippety na myspace z nowego albumu są och/ach.

7/14/2009

Golden Diskó Ship, Jackie-O Motherfucker w NBI

Całą niedzielę było ciepło i ładnie, rozpadało się dopiero, jak pojechaliśmy na koncert.
Klub NBI mieści się w kompleksie Kulturbrauerei. Opóźnienie, bo Jackie niedawno przyjechali i mają dopiero soundcheck. Po godzinie już wpuszczają, zajmujemy miejsce na wygodnej kanapie i doświadczamy jak support się jeszcze ustawia. Niezbyt dobrze to rokuje.
A w ogóle, jeszcze słowo o biletach, które są raczej tanie. Tutaj 8 euro, Pure, Infant, o.s.t. - 5, Berghain - 12, Vorfeld/Denley/Thomas - 5.

Jako support zagrała Golden Diskó Ship.









No, tak jak widać na zdjęciach - gitarka akustyczna, elektryczna, laptop, z którego leciały nie tylko wizualizacje. Miała też trochę innych zabawek, ale z większości z nich korzystała w minimalnym stopniu. Hm, dla mnie to była rzecz z cyklu "fajnie, gdyby takie coś leciało w radiu", jeden utwór trochę jak CocoRosie, chwytliwe motywy, refreny, czasami ciekawe filmiki do tego.







Jackie-O Motherfucker w 4-osobowym składzie, niby fajnie, ale zbyt jednostajnie i w sumie spodziewałem się czegoś bardziej w kierunku pierwotnym/psychodelicznym, a tak to były długie, rozbudowane, gęste, ale jednak piosenki (wokal trochę jak w Lambchop), z dużą dawką delay'a i takie dość przyjemne. Poza jednym utworem, który skończył się ścianą hałasu gitarowego. Wokalista też wpuszczał jakieś motywy zagrane na elektronicznej perkusji, jeden z gitarzystów z dwa razy dorzucił jakieś fragmenty z radia czy nagrane wcześniej mówione. Dobry perkusista, ale nie miał szansy się naprawdę wykazać.



















7/13/2009

moje noce są piękniejsze niż twoje dni

[taki był pomysł na tytuł wpisu, kiedy Loefah grał w Poznaniu, ale że nie było aż tak "pięknie" to zmieniłem, natomiast teraz...]

Ale po kolei. Nie udało mi się odwiedzić nowej siedziby Staalplaatu, za to do nowych miejsc dołożyłem sklep Tochnit Aleph. Nie rzuca się w oczy, więc instrukcja:
domofon - dzwoni się (Rumpsti-Pumsti)


w podwórko idzie się, się widzi po prawej plakat w oknie, potem te drzwi czerwone, a potem w prawo.


a w środku jest tak


Na wieczór wiele atrakcji, zanim Berghain, to jeszcze White Rabbit. Taka galeria, ładnie położona, też się oczom nie narzuca, szyldu nie ma na zewnątrz.








Grali tego dnia: Pure, Sudden Infant i o.s.t. Byłem ciekaw wszystkich oczywiście, ale najbardziej Infanta, który kiedyś (z TLASILA) nie dojechał do Poznania, a potem jak byłem, to grał w Berlinie, ale nie udało mi się znaleźć klubu.

(towarzysze podróży)
Koncerty zaczęły się ze standardowym opóźnieniem, jakiś pan puszczał fajną muzykę przedtem, inny wizualizował.
Najpierw Pure, którego słyszałem trzeci raz na żywo w tym roku. Nie zaskoczył, ale było dobrze, częściowo z Ification ("Fire" na koniec, jak zawsze świetne, chyba też "End"). Przed finałem moment pojedynczych uderzeń, nierównych, a w dodatku przesuwających się też w przód i w tył (trochę jak w ostatnim utworze z albumu z Dekamem). Przez chwilę sample z perkusji, trochę w stylu Brandlmayra na płycie, ale nie wiem, czy to te same.
Po raz kolejny odczułem tą wspaniałą właściwość muzyki Pure'a, jaką jest powściągliwość. Czy inaczej - umiejętność powstrzymania się od efekciarstwa, od łatwych chwytów. Na przykład było trochę dronowania, ale nawet gdy ono dominowało w danej fazie, to obok niego istniały inne elementy, którymi można było się delektować. Głośność też nigdy nie była przegięta.
Jedyny minus to wizualizacje, jakiejś pani, która dopiero się uczyła programu do vidżejki, a jak jej coś wychodziło, to było to zbyt ilustracyjne. Zawsze można zamknąć oczy.




Po przerwie Sudden Infant, z którego skasowałem przez przypadek zdjęcia.
Klęczał na środku sali, przed nim mały gramofon z przyczepionymi, stojącymi dwoma nagimi lalkami i magnetofon, trochę z boku lampa.
To był bardziej performance niż koncert, bo "muzycznie" to nie za wiele atrakcji. Nie wiem do końca, jak, ale Infant czasami jednocześnie nagrywał się na taśmę, którą manipulował (klawiszami), ale też z tej kasety leciało niezależnie (do dużych głośników? po kablu? bo magnetofon był z tych, co miały też własny głośnik). A czasami, jak się nagrywał to było słychać też nagrania "z pod spodu", które były wcześniej na kasecie. No i też było jego słychać bezpośrednio, nawet bez nagłośnienia.
Najpierw puścił kasetę, po czym zaczął malować twarz na biało (cały był ubrany w tym kolorze). Gdy skończył, przeszedł do wydawania dźwięków (oddechy, krzyki, śmiechy). Potem, z różnymi kombinacjami opisanych operacji, zaczął wypowiadać tekst (po angielsku). Złożyło się to mniej więcej na coś takiego: chcę dziś pomówić o dobrym ojcu (przy czym: tu chyba zamierzona niedokładność bo raz bardziej "good father" a innym jakby "godfather"), co ty wiesz o dobrym ojcu? myślę, że jest to słuszne pytanie, żeby zadać je dziś, w tym specjalnym dniu, a więc, co ty wiesz o dobrym ojcu? człowiek potrzebuje wzorca, kogoś, kto mu pokaże, co ma robić, obecnie trudno jest być (dobrym?) ojcem, czasami ojcowie zostają matkami, a matki ojcami, dobry ojcze czy mnie słyszysz?! przynosimy ci ten hałas jako ofiarę.
Kilka z tych fraz było powtarzanych. Muszę dodać, że jeśli tam nie było jakiegoś "tricku", który gwarantował, że nic nie może pójść źle, to wykonanie tego wymagało wiele planowania, biegłości i uwagi. Na koniec cały tekst został puszczony z taśmy (wcześniej nagrane?).
Ciekawe, czy "noise as an offering" to aluzja do "Das Musikalische Opfer". A biel - niewinność? (dziecięcą?)
Z jednej strony przekaz dość prosty (choć na marginesie: artysta jako ten ojciec?), więc niby nic powalającego, ale podane przekonująco, tak że dziwnie czułbym się klaszcząc na zakończenie (Infant zresztą nie wrócił po brawa).
Przez czasami zdwojone wokale skojarzenia z Bernardem Heidsieckiem.

Kolejna przerwa, o.s.t. się rozstawia. Pierwszy raz usłyszałem go w tym roku na CTM i było to przyjemne zaskoczenie. Trochę myślałem o nim w kontekście Vladislava Delay'a, ale to chyba słabe porównanie. Na pewno jeśli chodzi o ten koncert.
Momentami grał zadziwiająco gęsto, omamiająco, metaliczne powierzchnie, ale niewielkie, choć w dużej ilości. Szkoda, że nagłośnienie nie dało do końca rady (może niektóre brumienia były zaplanowane?). Podobało mi się bardzo, że nawet jeśli pojawiały się bity, na chwilę, to nie one organizowały przebieg utworów i były dość dyskretne.
Zaraz obok salki, w której koncerty (bez drzwi) był barek, a w czasie tego występu to nawet ludzie na sali gadali. o.s.t. na chwilę ściszył muzykę i powiedział, że może by chcieli wyjść. Zostało z 15 osób.

Poprzedniego dnia podczas rytualnej wizyty w Neurotitanie przyjemne zaskoczenie w koszyku z przecenami: o.s.t. seimlste - bardzo dobra płyta z 2002 roku. (To by też mogło być ciekawe; przy okazji - widzę, że na discogs jest nowy "style": rhythmic noise, no no). A do tego Richard Youngs/Brian Lavelle - Radios 7.

Jak się koncerty skończyły, to było po północy, co było też plakatową godziną rozpoczęcia Sub:Stance w Berghain. No ale dobra, tyle to nawet w Polsce zdążyłem się nauczyć, że nie ma potrzeby przychodzić tak od razu. Do domu długa droga, deszcz leje, udaje nam się pomylić drogę. Nie o taki *biforek* walczyliśmy. W końcu udaje się dobrnąć do mieszkania, napić kawy, zjeść coś. Przebieranie się w suche ciuchy nie ma zbyt sensu, bo nadal pada. Dobrze, że do Berghain niedaleko.
Budynek jest imponujący, kolejka też, zważywszy że jest gdzieś wpół do trzeciej.
Zostawiłem aparat w domu, bo czytałem, że nie wolno robić zdjęć, wielka szkoda. Czytałem też, że nie ma selekcji, ale chyba jednak była, bo odsyłali ludzi na bok. I to im bliżej byliśmy, tym więcej. Zaczęliśmy się zastanawiać, co powinniśmy zrobić, bo ci odesłani niczym szczególnym się nie wyróżniali (a co najdziwniejsze, większość z nich nie odchodziła, tylko stała i czekała...hmmm...). W końcu nie zrobiliśmy nic, podszedłem pierwszy i pan pyta, ile mam lat, ja nie kłamię, on coś nie wierzy, więc wyciągam ID, on patrzy na daty, zdjęcie i mówi, że to może być mój brat (taaa, od razu wiadomo, że go nie zna, ha ha). Wchodzimy.
Tu sobie możecie poczytać, że Berghain zmienia życie, że nic już nie jest takie samo.
I to prawda, ta impreza to było obcowanie z absolutem. Niesamowite, genialne nagłośnienie, na dużej sali nie ma złego miejsca, wszędzie słychać tak samo dobrze. Didżejka jest nisko, gdzieś z boku, prawie że ukryta, z przodu jest ściana (i głośnik, to one są elementem najbardziej rzucającym się w oczy). Zmienia to doświadczenie koncertowe, jest mniej "spektakularnie", bardziej...hm..."egalitarnie"? Czy może, hi hi, *rizomatycznie*. A jak nawpuszczają tyle dymu, że nie widzisz własnych stóp...Piękne, piękne.
Loefah zagrał bardzo dobrze, nie puścił La Roux, heh. Scuba okej, choć momentami za bardzo cisnął doły i nawet treble mnie uderzały po uszach. I przyłączę się do opinii z dubstepforum.pl, że Mala najlepszy. O piątej rano wydawało mi się, że nie mam już sił, ale on przekonał mnie, że jest inaczej. Takie nieposkromione buldożery basu, że ojej...malutki minusik za rewindy (jeden kawałek dwa razy nawet), no ale nic to.
Może szkoda, że do Remarca nie dotrwałem.

Tu Scuba mówi o cyklu imprez. Oby do października.

7/09/2009

Michael Vorfeld/Jim Denley/Clayton Thomas w Theaterkapelle

Sound Art Modules to comiesięczny cykl koncertów improwizowanych, które odbywają się Theaterkapelle. Tym razem wystąpiła dwójka Australijczyków: Jim Denley (saksofon, flety, preparacje) i Claython Thomas (kontrabas, preparacje) oraz Niemiec Michael Vorfeld (perkusjonalia). Najpierw ten ostatni solo, potem duet, a na koniec wszyscy razem.





Vorfelda po raz pierwszy usłyszałem na Musica Genera Festival w zeszłym roku i kompletnie mnie zachwycił. Podobnie było tym razem. Niemiec gra na instrumentach perkusyjnych i strunowych własnej konstrukcji (przypominających cymbały). Zaczął od smyczkowania talerza, na którym leżała folia aluminiowa - jej delikatny rezonans zdominował pierwsze minuty improwizacji, w której oprócz tego pojawiły się pojedyncze dźwięki strunowca, a potem także wybrzmienia metalowego pręta. To wszystko przy użyciu smyczka, a ów mały pręt był pocierany przy okazji grania na talerzu. Po każdym dotknięciu, Vorfeld wymachiwał nim - rozsiewając dźwięk po pomieszczeniu. Już tutaj było widać to, co miało stanowić o geniuszu tej improwizacji - jednoczesną spontaniczność i niebywałą kontrolę, idealny balans inwencji i umiejętności.
Potem instrumenty zostały przykryte płachtą materiału, co znacznie pomniejszyło i ograniczyło ich brzmienie, przez chwilę zrobiło się zanadto owadzio, ale Vorfeld szybko wyszedł z tej ślepej uliczki. Zaczął wybierać drobne struktury, kolekcjonować loopy.
Samo to nakrycie było już gestem z repertuaru iluzjonisty i to wrażenie potwierdził moment kulminacyjny, gdy Vorfeld poderwał materiał jednocześnie uderzając w duży bęben. Aż chciało się przyklasnąć tej czarodziejskiej sztuczce. Vorfeld położył na talerzu kilka spinaczy, które odbijały się po jego powierzchni, przy poruszeniu. Do drugiego przyczepił łańcuczek, przez chwilę grał też pałkami do kotłów na werblu. Ale to "grał" jest określeniem przesadzonym, on po prostu napierał na te pałki, postawione na membranie - nie było żadnego widocznego ruchu, jedynie drobne, pękające dźwięki były dowodem na zmiany nacisku, przesunięcia. Przykryty pozostał instrument strunowy, którego szmerowe smyczkowanie zaprowadziło występ do końca.





Następnie duet Denley'a i Thomasa: nie tylko katalog nieszablonowych sposobów grania na instrumentach, choć jeśli na tym by się skupić, to też byłoby co podziwiać. O ile Thomas zdołał mnie już nieco przyzwyczaić do swoich pomysłów (np. wkładanie pałeczek albo tablicy rejestracyjnej między struny, metalowe klipsy), to Denley był dla mnie nowością, znałem tylko dwie płyty z jego udziałem. Zaczął od grania na saksofonie, ale zamiast ustnika używał nienadmuchanego balonika, przyciskanie go palcem pozwalało mu na bardzo szybkie kontrolowanie brzmienia (momentalne odcinanie dopływu powietrza). Generalną metodą, jaką przyjął duet nie było otwarte dialogowanie, na zasadzie akcja-reakcja, choć i takie momenty się zdarzały. Gdy Denley zakończył frazę przedęciem, chwilę potem Thomas zwiększając nacisk smyczka i szybkość ruchów po strunach zagrał przypominającą je figurę. Duet raczej budował napięcie, poruszając się jakby równolegle do siebie, choć nie było żadnego łatwo wyczuwalnego szczytu, uwolnienia energii. Jeśli już, to cała improwizacja powoli ciemniała, stawała się coraz mroczniejsza. Thomas położył kontrabas na podłodze i grał pod mostkiem, a potem nawet na nóżce - to pierwsze dało niskie dźwięki, a drugie już raczej tylko drżenie instrumentu. Jak często u niego pojawiały się gęste, terkoczące rytmy (np. umieścił kamerton na włożonej w struny tablicy, tak by swobodnie na niej drgał) i być może momentami było nawet za gęsto. Dużo mocnego smyczkowania (w ogóle narzucało się porównanie z czynnościami Vorfelda) To pewnie po trosze zasługa rafinującego dźwięki Niemca, ale miałem wrażenie, że również Denley gra czasami za dużo. Przy czym nie chodzi o samo podejmowanie decyzji, wybieranie gestów, co ilość elementów w nich się zawierających (np. ruszanie patyczkami w kielichu saksofonu).


P9085839



Po nieco dłuższej przerwie - trio. Denley w cieniu, ale gdy grał momentami dźwięki, niczym wysokie sprzężenia - super. Trochę więcej niż w duecie używał też fletu, wydobywał z niego "strzały", pyknięcia. Dobrze że szedł w czyste dźwięki (na mniejszym flecie - drewnianym), bo szmerowych już było dosyć. Zapewniali je pozostali muzycy, głównie za pomocą smyczków. Choć Vorfeld grał też sporo i mocno na dużym bębnie, co nadało całości masywności, chwilami nawet podbudowy dronowej, ale tylko tymczasowej. Było też trochę zerwań, jasnych odgraniczeń (ze strony Thomasa przede wszystkim, Vorfleda rzadziej). Piękny była ta faza, gdy Niemiec położył materiał na werblu, a potem odbijał/spuszczał dwie cienkie pałeczki z małej wysokości, najpierw wydawało się to nieco bałaganiarskie, ale potem ukazał się niesamowity rytm, jedno uderzenie czasami jak echo drugiego. Jeśli chodzi o całość, to być może koncert był nieco za długi.

7/04/2009

Wybrane publikacje (nowinki i nowości)

Mój tekst w magazynie Fragile, którego tematem jest podróż. W dziale muzycznym też Michał Libera o fonoturystyce i Dariusz Brzostek o kosmicznej muzyce - fragmenty obu tekstów na stronie. Oprócz tego o podróży w literaturze, sztukach wizualnych i w kontekście archeologicznym.
Ja pisałem o Emiterze i Arszynie oraz o Muslimgauzie. Tu przydatna strona o tym ostatnim, który jest dla mnie artystą niebywale fascynującym, w sposób którego do końca nie umiem wyjaśnić. Ale co jakiś czas podchodzę od różnych stron do niego. Kiedyś pisałem do mp3-bloga motel de moka i zrobiłem wpis o nim. Następnego dnia dostałem mejla od innego współtworzącego stronę, który miał uprawnienia administratora, że niestety on musi ten wpis zdjąć, bo blog znajduje się na amerykańskich serwerach i jest jakaś ustawa antyterrorystyczna, że on wie, że to głupota, że on widzi, że ta muzyka to nie jest terroryzm, ale lepiej dmuchać na zimne, bo w tym wpisie jest zbyt duże nagromadzenie *groźnych* *arabskich* wyrazów na małej przestrzeni i że strona może zostać zdjęta albo coś gorszego...
No właśnie, przypomniało mi się to, gdy wklepywałem w google kolejne tytuły utworów Muslimgauze'a w poszukiwaniu kontekstu. Zastanawiałem się, czy google mnie namierza i kiedy z zainteresowanego Bliskim Wschodem i islamem przerzuci mnie do kategorii potencjalnych terrorystów. Heh...albo i nie...

Ukazał się w końcu magazyn M|I, w którym pomieszczono mój wywiad z Philipem Jeckiem oraz przeprowadzoną wspólnie z Hubertem Wińczykiem rozmowę z Andrew Lilesem. Z moich rzeczy jeszcze recenzje Juliena Ottavi i Hati, oprócz tego m.in. artykuły o Laibachu, Pelt, wywiady z Glennem Donaldsonem, prowadzącymi Room 40 i 12k, materiał o LTM Recordings.

Jak już jesteśmy przy periodykach, to polecam najnowszy Recykling Idei z działem "muzyka i polityka". Jest tekst Luigiego Nono, oczywiście coś o Cage'u, dobry tekst o Cardew i bardzo ciekawe Jana Topolskiego o politycznym znaczeniu spektralizmu i Libery o sound-arcie i przestrzeniach muzyki. Jeszcze nawet nie zerknąłem w te o von Karajanie i (Heinerze) Goebbelsie.

Z innej mańki: Sweat.X w Warszawie - 18 lipca w ramach Sorry, Ghettoblaster. Łaaał, no to przy okazji - wywiad z połową duetu.

Z jeszcze innej: na i hate music ciekawy temat o korzeniach i wpływach eai (ciekawy do czwartej strony, potem się pogmatwało w kłótniach, ale od ósmej znów lepiej).

No to jeszcze na koniec: odkrycie (dla mnie) - Vindicatrix, chciałbym to jakoś opisać, ale wygibasy takiego wokalu nad taką muzyką przeprowadziły we mnie reakcję całkowitego wytrącania broni z ręki.

Hati - Ka [Eter, 2009]

Nowa płyta Hati - nowy skład. Do duetu Iwański/Kołacki dołączył Dariusz Brzostek, który udziela się w sześciu z ośmiu utworów. Główną zmianą, jaką wprowadza do brzmienia zespołu jest harmonium, które zapewnia podłoże dla innych dźwięków. Na szczęście jest ono odpowiednio dawkowane, nie mamy do czynienia z bezkresami łatwego dronowania. Nowy członek jest raczej kolejnym elementem pasującym do układanki, niż nową zmienną (i to nie zarzut - wręcz przeciwnie).
Mimo pewnej ewolucji, w tej muzyce ciągle ważny jest rytm, czego nie zwiastuje pierwsza kompozycja. Ze swoim morsko-leśnym szemraniem mógłby być wstępem do jakiegoś delikatnego fińskiego freak-folku. Innym skojarzeniem jest 23 skidoo, zwłaszcza początek "The culling is coming", który przypomina się podczas wciągająco rozbujanego, wielowarstwowego, 14-minutowego "Moondrone" (może też jakieś mrugnięcie w kierunku Moondoga?), który stanowi centrum albumu. Następujący po nim utwór tytułowy ze swoją (cofniętą jednak) ścianą metalicznych szmerów odwołuje w okolice "Works for Scrap Metal". To zresztą robi też kolejny, "Industrial Règime" przez wykorzystanie łańcuchów do grania. Po nich nieco spokojniejsze utwory: opierające się na harmonium "Lullaby for Somnambulist" (trudny gatunek z pewnością) i najbardziej powietrzne "Aleph".
Choć dostrzegam logikę w budowaniu dramaturgii i całościowej narracji albumu, to jednak wydaje mi się on odrobinę za długi (63 minuty). Ale to tylko mały minus, który nie ma wielkiego znaczenia wobec satysfakcji, jaką daje ta muzyka. Zwraca uwagę bogactwo faktur, które nie przygniata jednak rytmicznej ruchliwości.

(do posłuchania: fragmenty w mp3 / dwa w całości - myspace)

7/01/2009

Urodzaj płytowy trwa,

niedługo chyba kolejna reorganizacja półek.

P7015686

P7015684

P7015685

Bertrand Gauguet, Franz Hautzinger, Thomas Lehn - Close Up
Ograniczenie do czerni i bieli, graficzna asceza, uporządkowanie i prosta czcionka nadaje opakowaniu szlachetności, dostojeństwa. Z tego co wysłyszałem dotychczas, kontrastuje to z muzyką na płycie. Nie żeby była ona kpiarska, wesołkowata, ale jest bardzo żywa, ruchliwa i giętka.

P7015715
P7015716
P7015714
Günter Müller + Alan Courtis / Pablo Reche, Gabriel Paiuk / Sergio Merce - Buenos Aires Tapes
Dwie sesje Müllera z Argentyńczykami, z każdą parą na jednym krążku. Muzyka raczej wycofana, cicha, w którą trzeba wejść, co mi na razie się nie udało. Fajna czcionka, ładne zestawienie łagodnej czerwieni i lekko kremowej bieli. No i zdjęcie na okładkę kontynuujące (tak sądzę) ideę z serii Signal to Noise z wzorami tworzonymi przez architekturę, co jest w zasadzie bezbłędnym chwytem, żeby mnie kupić.

P7015688

P7015689

Jeff Gburek - Remote Provinces

Obszerne fragmenty z wszystkich trzech albumów dziś w Audiosferze, która będzie przeglądem wydawnictw z tego roku. Oprócz nich rewelacyjny Hecker (Acid in the style of David Tudor), nowinki od Scuby i Untolda, duet gitara i saksofon: Kim Myhr/Jim Denley, 16bit, Vindicatrix.

Dwa albumy zbierające starsze nagrania Petera Votavy (którego niedługo znów chyba zobaczę na żywo, hurra). W takiej masie ciężka sprawa, ale Bodyhammer mocno kopie, nawet jeśli czasami dość schematycznie.

P7015695
P7015694
P7015697
Pure - Bodyhammer
Te nachodzące na siebie warstwy i proste kąty dobrze oddają charakter muzyki.

P7015691
P7015693
P7015692

Current 909 - The Price For Existence Is Eternal Warfare
Główny kolor wyblakły, drugi jasny, choć nie "żywy", raczej jak neon reklamujący szubienicę, na tle nieba, które jest wciąż takie samo - zasnute smogiem. Komputerowość, technicyzacja, alienacja.

Dla kontrastu
P7015707
P7015708
P7015712
P7015706

Horny Trees - Branches Of Dirty Deligh
Ciekawy dobór kolorów (cedek jest szaro-błękitny), lekkie, nieco bajkowe ilustracje (inspiracja Gangiem Wąsaczy?) plus za użycie połyskujących elementów.
Przyjemny, energetyczny, ale bez szaleństw, jazz, niepotrzebnie czasem popada w manierę *rockową*. Kiedyś miałem skojarzenia z The Art Ensemble of Chicago, ale ostatnio nie mogłem ich odnaleźć.

Ach, jeszcze Luc Ferrari - to innym razem.