8/28/2008

Zapraszam na kolejny koncert

Przy okazji rodzinnego wyjazdu do Berlina zagram koncert (postarał się o to Gerhard Uebele - dziękuję bardzo). Szczegóły: 31. sierpnia, godzina 20:00, Exploratorium, Mehringdamm 55, wstęp wolny. Grają: Nathalie Ponneau (wiolonczela), Thorsten Bloedhorn (gitara, preparacje), Gerhard Uebele (skrzypce) i ja ("deutsche grammophon" - osprzęt ten sam, tylko nazwa dostosowana do okoliczności, ha ha).

Jakby ktoś wpadł, to ma szansę dostać płytkę z ultralimitowanej edycji (11 w białym kartonie, 12 w brązowym i tutaj jeszcze sub-seria: 4 z zieloną linką zamykającą).



A jeszcze 30. nie dość, że noc muzeów, gdzie wszystko wszędzie, to bardzo ciekawa rzecz, z udziałem innego uczestnika FRIVU: Lucio Capece, szczegóły tutaj.
To jak - wochenende w stolicy Niemiec? Do zobaczenia?

Dobra, jak już tak się ogłoszeniowo zrobiło, to ciągnę to dalej: w najbliższej audycji rzut ucha na Holandię. Przekłada się to na obecność Cora Fuhlera, The Ex, Roela Meelkopa, Anode, 2562, Machinefabriek, Michela van der Aa, Louisa Andriessena.

8/26/2008

"...pałace swej sztuki właściwej..."

Z cyklu "Troski krytyka cierpliwego"

 

fragment felietonu Andrzeja Chłopeckiego (kogóż by innego), cały tekst tutaj

Jak można się było spodziewać, życie wyprzedziło wyobraźnię felietonisty i takie odstręczające "wizualizacje" już zaistniały. Poniżej dwa przykłady zdegenerowanej sztuki.


Kotra Reset



MIMEO Sight

8/24/2008

16.08.2008 w Dragonie

Jakoś tłumy nie zjawiły się w sobotę wieczorem w Małym Domu Kultury w Dragonie, ale przynajmniej można to sobie tłumaczyć niesamowitą ulewą, jaka tego dnia doświadczała Poznań.

Grający w minimalnym składzie kakofoNIKT rozpełzł się po sali, dlatego dobrze będzie skorzystać z pomocy naukowych w postaci zdjęć (autorstwa Sonii Orlewicz).

 


Powyżej Patryk Lichota grający na "strunie" (drucie) rozciągniętym po przekątnej przez prawie całe pomieszczenie. Zespół dba o aspekt wizualny nawet, gdy gra bez vidżejki, ten koncert zaczął się w zupełnej ciemności, Patryk oświetlał małą lampką ten odcinek drutu, który dotykał smyczkiem.

 


Natomiast przez większą część koncertu rozstawienie było takie: Patryk stał za laptopem zaraz koło dźwiękowca, Hubert Wińczyk z generatorem akustycznym i przedmiotami oraz Michał Joniec grający na swoim składzie złomu znajdowali się "na scenie". Hubert miał jeszcze ustawioną na środku konstrukcję z metalowych taśm, do których przyczepiony był mikrofon kontaktowy.

 



Patryk przez większość czasu grał na thereminie i basie, krótko na saksofonie (wtedy też chodził po sali). Akurat wtedy wyszedłem, żeby podtrzymać moją mamę na duchu, że jak to się skończy, to będzie lżej (nie było). Innych osób, które opuszczały koncert, nie mogłem niestety zatrzymywać - chyba ponad dycha się wymknęła.

 


Może też przez dodatkowy smaczek, który zapewnił nadgorliwy "fan" włączający się w koncert: najpierw grał waląc w kubik, na którym siedział, a potem gdy spostrzegł, jakie możliwości daje konstrukcja z metalowych drutów, również na niej próbował swoich sił. Oczywiście nie "przeszkadzał" w przebiegu koncertu, ale jakieś dziwne to było.

 


Następnie zagrał Jeff Gburek (na zdjęciu powyżej): gitara leży na stole, raczej jako pole do nagłaśniania przedmiotów, niż jako instrument (choć parę dźwięków też zagrał), a tak to kładł np. mały gong, przysuwał dyktafon do strun. Miał też małą plastikową plandekę z mikrofonem kontaktowym, po którym szurał różnymi rzeczami. Sygnał szedł przez laptopa z Abletonem, ale tam chyba niewiele manipulacji miało miejsce. Tak, zagrał zapowiadany utworek i faktycznie dość mocno go zdestruował. Dobry set, gęsty, głośny, szkoda że nagłośnienie nie dało rady, wszystko brzmiało jak ściśnięte, stłumione.

 


Po niewyobrażalnie długiej przerwie (kłopoty z laptopem i rzutnikiem) przedstawiliśmy z Hubertem nasz pomysł o kryptonimie Revue svazu českých architektů. Sto razy bardziej wolałbym wrzucić jego zdjęcie niż swoje, ale że było ciemno to podobno tylko mi dało się zrobić, tak żeby coś było widoczne.

Nie starczyło czasu, sił, chęci na spotkania improwizatorskie, ale to jeszcze da się nadrobić.

8/21/2008

Jutro - Luc Ferrari

Tylko taka szybka notka: jutro trzecia rocznica śmierci Luca Ferrariego, francuskiego kompozytora, "czarnej owcy" w rodzinie muzyki konkretnej, twórcy idei muzyki anegdotycznej, wiecznego prowokatora i wielkiego indywidualisty.

Będziemy mówić o nim (i puszczać jego muzykę) jutro w audycji, oczywiście chciałbym coś o nim napisać, ale to jeszcze nie teraz. Obecnie polecam bardzo interesujące ujęcie w angielskiej wiki, naprawdę ciekawe, tylko szkoda, że nie ma źródeł cytatów.

Może jeszcze krótka jego wypowiedź:
"Technika kompozytorska jest zbyt ściśle związana z indywidualnością danego autora, by można ją było w jakikolwiek sposób uogólniać. Tak więc jej prezentacja nikomu nie służy. Publiczności dostarcza co najwyżej dodatkowych kompleksów, gdyż rzadko potrafi ona powiązać to, o czym jej opowiedziano, z tym, co słyszy, i uważa potem, że nie rozumie tej muzyki. Albo mogłaby ją zrozumieć, gdyby tak usilnie nie próbowała dojść do tego, jak ta muzyka jest zrobiona."
(Tatjana Böhme-Mehner, "Komponował zawsze i wszędzie...nawet siebie samego: Luc Ferrari", Glissando #12)

8/19/2008

"Jestem zły jak niderlandzki dla raperów"

Momentem, którego najbardziej oczekiwałem będąc na wakacjach, była chwila gdy po powrocie zajrzę do skrytki pocztowej...Spodziewałem się tam znaleźć wiele i tak też się stało.



Zaczniemy od górnego lewego rogu - Silent Landscapes
Roberta Curgenvena, wydane nakładem prowadzonej przez niego wytwórni Recorded Fields (dopiero zaczynają, ciekawie się zapowiada, zwłaszcza dbająca o zaplecze teoretyczne seria Sound Atlas). Cztery kompozycje od 7 do 15 minut, każda jest jakąś podróżą, bo na każdą składają się nagrania zrobione w różnych miejscach (np. w dwójce pokonujemy w ten sposób 5000 kilometrów). Mamy owady, deszcz, wiatr oraz wiele innych źródeł, które mogą nie być same w sobie zbyt oryginalne, ale Curgenven umie się nimi posługiwać. Generalnie da się wyczuć pewną Lópezowatość, ale tutaj utwory nie są tak dynamiczne, jak czasem u mistrza field recordingu.
No zresztą, tytuł zapowiada ciszę, choć nie jest ona tutaj regułą. Na szczególną uwagę zasługuje czwarty "Silent Landscape", gdzie wykorzystane są nagrania ze szprewaldzkiego lasu, który raz na dziesięć lat jest oczyszczany przez człowieka w zestawieniu z australijskimi płotami. Curgenven nie jest pierwszym, którego zainteresowała muzyczność tych konstrukcji, jego rodak Jon Rose od dawna przeprowadza akcje Bowing Fences, jednak tutaj płot gra bez udziału człowieka - w 42-stopniowym upale. To zderzenie ingerencji w naturę i jej aktywności samoistnej, jedynie odbieranej przez jednostkę, jest ciekawe nie tylko teoretycznie, ale również dźwiękowo. (tutaj fragment w mp3)

Curgenven będzie grał na jesieni z Hati w Belgii i Holandii. A w Polsce?

Poniżej rzecz z cyklu "believe the hype" - wydana własnym sumptem w 100 egzemplarzach, nie sprzedawana a wysyłana za darmo po skontaktowaniu się z autorem - Seymourem Wrightem (z Derby), może być niezłym przyczynkiem do rozmyślań nt. "środowiska" ludzi słuchających tej dziwnej muzyki. Jakie jest ono niewielkie, jak potrzebuje "odkrywać" nowe zjawiska/osoby (rozumiem to doskonale, też lubię doznawać objawień, odkrywać choćby dla siebie).

Wright wysłał swój album Brianowi Olewnickowi (który pisał dla bagatellen, ale teraz aby skupić się na biografii Keitha Rowe, ogranicza się do bloga, gdzie też opisał to wydawnictwo) i to w zasadzie wystarczyło, aby ruszyła "lawina" hype'u. Richard Pinnell (prowadzi(ł) audition w Resonance FM, ale bloga też ma) skomentował, że świetna płyta, a potem kilka osób na IHM też ją wspominało.

Nakład szybko się wyczerpał (ja załapałem się na egzemplarz nr 84) i teraz, ci którzy nie mają bardzo żałują i dopytują, gdzie, jak, itd. Rozchodzą się kręgi na wodzie. Świetne posunięcie marketingowe, Wright zainwestował trochę w siebie, ale to zapewne zaprocentuje. Wszyscy będą wyczekiwać jego kolejnej produkcji (wygląda na to, że będzie to duet z Sebastianem Lexerem dla Another Timbre).

Słuchałem albumu dopiero dwa razy, przy czym ten drugi odsłuch nie był tak porządny, jak bym chciał, a w ogóle to czekam na spotkanie w towarzystwie tej płyty z Patrykiem, który będzie mógł mi wytłumaczyć pewne techniczne sprawy. Więc może dokładniej o płycie kiedy indziej, bo choć nie jestem oniemiały z zachwytu, to umiejętności Wrighta robią wrażenie. Choć jego pomysły bywają podobne do Küchenowskich: terkotliwe preparacje, użycie radia (tu więcej), a także granie perkusyjne (światło ze Wschodu). A poza muzyką jest jeszcze przybranie miana, które ma kojarzyć się z malarzem Josephem Wrightem, powoływanie się w utworach nie tylko na muzyków, ale też na Trevora Baylissa (wynalazcę tego radia) (i eeee....Ferrana Adrię? szefa kuchni najlepszej restauracji na świecie?).
Natomiast okładka to XVIII-wieczny tradycyjny wzór angielskiego papieru marmurkowego, wyprodukowany przez firmę z Cambridgeshire.

Prawą część powyższego zdjęcia okupują trzy produkcje z Sonic Oyster Records, wytwórni Andrew Paine'a służącej mu do wydawania produkcji własnych i z jego udziałem. Albumy można zamówić przez myspace'a
albo, tak jak ja zrobiłem, przez volcanic tongue (stamtąd pochodzą rzeczowe i fajne opisy). Wszystko limitowane nakłady i się sprzedają szybko, więc gdyby ktoś chciał, to niech się pospieszy.

No ale, powróćmy do Cambridgeshire, a konkretniej do Girton, a zarazem - do muzyki. Ostatni utwór na Snapshots of Rural England (obecnie przedostatniej wydanej współpracy Paine'a i Richarda Youngsa) nosi tytuł "Old Girton Fayre", nie znalazłem żadnych informacji o dawnych targach, ale z tej strony wynika, że coś w tym rodzaju się odbywało. Ta 8-minutowa fotka to chyba najsurowszy fragment albumu, choć wszystkie korzystają z sinusoid przepuszczanych przez ring modulator. Oprócz tego gitara elektryczna, głos, harmonijka. Otwierający 16-minutowy "Norfolk Sunset" odpływa i przypływa miarowymi falami, zagęszczonymi skrawkami niskich uderzeń, ale zmiękczonymi na krawędziach. Kojąco działa przetwarzany głos, którego barwa przypomina Ściankowego "Piotrka", choć to jedyne podobieństwo, bo tutaj nie ma żadnej narracji, słowa są pomieszane, postrzępione. Środkowe "Out of Town" jest eteryczne, niemal pastoralne, szczerze ładna stara elektronika chcąca brzmieć jak organy.

Panowie nie marnują czasu i nie tylko często spotykają sie by nagrywać, ale też bardzo szybko wydają swoje produkcje. Snapshoty zostały nagrane w kwietniu i maju (br.!), a Hot Canyon Butter (Hot Buttered Soul ??) w lutym i marcu. Lubię taki cykl życia wydawniczego, obcowanie ze świeżą muzyką, która nie przeleżała dwóch lat na półce, zanim ktoś sobie o niej przypomniał.
W tym miejscu uświadamiam sobie, że przydałoby się jakieś podprowadzenie do osoby Youngsa i mojej nim fascynacji, ale tymczasem musi nam (Wam?) wystarczyć całkiem sensowna stronka w emd.pl/wiki, którą zrobiliśmy razem z Wojtkiem Mszycą jr.

"Butter" to być może najdziwniejsza, a raczej na pewno najbardziej eklektyczna (w sensie różnorodności w obrębie jednego krążka), rzecz jaką Youngs wydał. Zarazem, gdyby ująć sprawę inaczej, to można by powiedzieć, że to nie powinno być żadnym zaskoczeniem, że jest to tylko n a t u r a l n e r o z w i n i ę c i e elementów, które pojawiły się już w 1990 roku na Lake. A pewien dryf w stronę Nurse With Wound można zaobserwować na Mauve Dawn z 2005.

No i jest genialnie! Nie znam się na "psychodelii" tak, żeby rzucać przykładami, ale klimat jest taki, jaki zawsze kojarzy mi się z tą nazwą. Gitara basowa pulsuje i zakręca, klawisze szumią i bryzgają, jeszcze smaczki odkształceń stylophone'u i perkusja (a może tylko perkusjonalia - słychać raczej rozmaite bębenki). Bywa przebojowo - sprawdźcie "Reuben's Boogie" (a, i wpiszcie "reuben boogie" w google).

Nieco zawiodłem się The Starling Post - zestawem piosenek Paine'a, myślałem, że przez obecność radia, harmonijki, kazoo, śpiewających mis, nie będą to takie zwykłe utworki. Jest miło, ale wszystkie one brzmią dość podobnie - zgaduję, że nie poszukiwania dźwiękowe były tutaj celem. Raczej wędrowanie w tradycji, bo Paine gra tutaj takie piosenki jak: "Whitby Lad", "Apple Tree Wassail", "The Unquiet Grave". Ten repertuar stał się dla mnie oknem na świat zwyczajów brytyjskiego kolędowania.

Te pomysły obu panów, otoczka wokół Wrighta, zmasowane słuchanie Andrew Lilesa - wszystko estetycznie inne, ale czerpiące z tego samego (? rozległego na pewno) źródła, sprawiają że zastanawiam się nad jakimś "britishness" w muzyce...

Wspomniane wyżej "boogie" znajdziecie w niepozornym playerze po prawej stronie strony. Polecam go szanownej uwadze, bo można tam znaleźć kilka ciekawych rzeczy: Roela Meelkopa, Mikę Vainio, kwartet Magda Mayas/ Koen Nutters / Morten J. Olsen (z MoHy!, ale zupełnie inaczej) / Carlos Galvez, Lorena Connorsa z Davidem Grubbsem.

Ale prawdziwą atrakcją jest materiał niedostępny nigdzie indziej - fragment występu duetu NEVERS podczas berlińskiego cyklu Labor Sonor w KuLe w 2007 roku. Duet stanowią Clare Cooper, która tutaj odkłada harfę i gra na guzheng (ponoć chiński brat zitheru) oraz Jean-Philippe Gross (sprzężony mixing board, w tym projekcie leci on przez magnetofon i jeden mały głośnik). Bardzo ciekawy projekt elektro-akustyczny (z naciskiem na drugi człon), 4 grudnia w Bydgoszczy, a potem jakoś w Poznaniu.

/////

ach, no tak - tytuł wpisu: jedna z niewielu dobrych linijek, jakie poznałem z filmu o holenderskich hip hopie, który lata na Planete (oryg. Dutch Touch). To bolączka nie dotycząca samego filmu, ale kurcze, wszystkie teksty jakie tam padają są albo dissowaniem albo braggadocio...Czy tylko tym się zajmują tamtejsi twórcy? Jeden z nich podczas koncertu opowiada o tym, że w Holandii integracja wcale nie zawiodła, mówi publiczności, że od nich wiele zależy itd. Czyli jakby był świadomy społecznie. Więc może jednak taki był dobór materiałów przy montażu? Ale czy taki jego wizerunek chciała przedstawić reżyserka? No i tu inna kwestia - komu przedstawić? Dla kogo ten dokument: jeśli dla Holendrów to jest tragicznie płytki, a jeśli dla zagranicznych to brakuje wprowadzenia w temat, objaśnień dla tych, którzy nie znają tego kraju. Tak czy tak, dość średni film, tyle kwestii, które można by poruszyć: czy hip-hop należy tam do "kolorowych", co sądzą o rapowaniu po angielsku (jeden z bohaterów tak robi), jakie jest podejście do sukcesu rynkowego (to się gdzieś tam przemyka w dziesiątym planie, bo inny bohater jest znany...tak? przypuszczam, nikt nam nic nie mówi wprost). W ogóle brakuje faktów: ile sprzedają płyt, czy z tego się utrzymują, kto ich gra, kto ich słucha, czy są jakieś radiostacje hiphopowe. Ech, jeśli już, to obraz przedstawia kilku twórców, ale niewiele mówi o całej kulturze.

8/18/2008

Wymyśl do tego nagłówek

Takie zadanie dostaje Quoyle (bohater Kronik portowych grany przez Kevina Spacey) wkrótce po przyjęciu do lokalnej gazety od dziennikarza, który wprowadza go w "arkana sztuki". Quoyle na początku niezbyt umie się do tego zabrać, szare chmury na horyzoncie komentuje neutralną linijką, podczas gdy jego partner odmalowuje widmo nadciągającego sztormu. Jednak szybko załapuje i również sam dla siebie zabawnymi nagłówkami opatruje wydarzenia ze swojego życia.

W ogóle praca w dzienniku (tygodniku?) i koledzy z pracy to ten zabawny szew w fabule, która choć raczej stara się wypadki ujmować raczej pogodnie, to traktuje o sprawach przykrych, problemach itd. Pewnie byłbym bardziej zawiedziony (denerwowało mnie to natrętne "sagaizowanie", aura pionierstwa i otaczanie nimbem wspaniałości, romantyzowanie wokół przodków, nawet tych, którzy raczej mieli na koncie czyni niezbyt chwalebne) gdyby nie to, że miałem ochotę obejrzeć film i dałem się ponieść morskiemu klimatowi.

Ale nie samemu dziełku Lasse Hallström (tak, ten od Co gryzie Gilberta..., Czekolady, Wbrew regułom) zawdzięczam ten klimat. Jeśli więc dostałbym zadanie ułożenia nagłówka, brzmiałby on:
"Audiowizualne połączenie między Nową Fundlandią a Lofotami".

Na Nowej Fundlandi dział się film (i był kręcony - autorka książki, na podstawie której napisano scenariusz tylko pod tym warunkiem zgodziła się na ekranizację). Natomiast na Lofotach przebywali w 2004 roku Steven Stapleton i Colin Potter (pierwszy - założyciel Nurse With Wound, drugi - częsty współpracownik w tym projekcie). Zostali tam zaproszeni by tworzyć audycje dla lokalnego radia, szczegóły można przeczytać tutaj.

Och, jak ja uwielbiam płyty, za którymi kryje się jakaś historia, opowieść, które nie zostały "po prostu" nagrane (jak się dobrze poszpera, to może okazać się, że żadna płyta nie została "po prostu" nagrana). Wyobrażam sobie ich chodzących (po czym? jak tam jest? trzeba pojechać, sprawdzić...) i nagrywających dźwięki, szukających przedmiotów. I nadawanie tej audycji - kto jej słuchał? Czy tamtejsi ludzie, mieszkańcy? Co o niej myśleli? A jeszcze odnośnie twórców - co oni tam robili? Jak się czuli, przebywali dwa miesiące w zupełnie obcym miejscu, dość odmiennym chyba od ich codziennego otoczenia...

Szczęśliwie Colin Potter wydał większość tych audycji w dwóch zestawach o nazwie Shipwreck Radio (a potem, w 2006 doszła jeszcze jedna płytka). Słuchałem tylko czterech tracków, w tym trzech z drugiej części. Przypuszczam, że ona w całości będzie dronowa, zaczyna się spokojnie, ale już drugi utwór jest na tyle gęsty i zmienny, że jako soundtrack zaczął wręcz wypychać obrazy i rozporządzać nimi wedle swego porządku. Z części pierwszej tylko jeden, ale tu jest o wiele dziwniej - przez większość czasu perkusyjny loop, zwijany i męczony, a potem manipulacje głosami, w zasadzie dwie (z wielu) specjalności NWW.



Wyspa Svolvær około roku 1890, jest ponoć lubiana przez artystów, cenią ją za tamtejsze specyficzne światło, ale to sobie można przeczytać (i linki dalsze znaleźć) tutaj (ilustracja też z wiki)

8/13/2008

Zapraszam na koncert

16 sierpnia, godzina 20:00 (około), Mały Dom Kultury w Dragonie.

Kolejne natarcie muzyki improwizowanej na MDK, tym razem zagrają:

Jeff Gburek
kakofoNIKT
Urinatorium i Piotr Tkacz

Jeff Gburek to amerykański gitarzysta, jak się okazuje o polskich korzeniach. Po pobycie na festiwalu Experyment w Zbąszyniu, postanowił przeprowadzić się do Polski, konkretnie do Poznania.
Ten koncert będzie więc swego rodzaju przywitaniem z tym miastem.

Gburek jest z tych, których nie zadowala "normalne" granie na gitarze, używa jej raczej jako generatora dźwięku, kładzie płasko na stole, stosuje różne przedmioty do preparacji, przetworniki elektroniczne i laptopa do przekształcania brzmień.

Jest nie tylko improwizatorem, ale też twórcą kompozycji, w których wykorzystuje nagrania terenowe, dźwięki konkretne, głos. Przykładem z tego obszaru działalności może być album wydany w netlabelu Con-v.

Nie wiem jeszcze, co chłopaki z kakofoNIKTu wymyślą, są różne plany na zaanektowanie przestrzeni, sam jestem ciekaw... Natomiast pewne (na pewno pewne?) jest to, że zagrają w składzie trzyosobowym: Hubert Wińczyk, Michał Joniec, Patryk Lichota.



Wraz z Hubertem przedstawimy projekt Revue svazu českých architektů, gdzie plany architektoniczne zostaną potraktowane jak partytury graficzne. Precyzyjna grafika będzie inspiracją dla improwizowanych modułowych konstrukcji dźwiękowych budowanych przez generator akustyczny i preparowany gramofon.

A potem różne niespodziewane spotkania w mieszanych składach. Gburek sam to proponował, po tym jak słyszał koncert kakofoNIKTU w Zbąszyniu, jest bardzo chętny na improwizowanie z członkami zespołu.

(najlepsze na koniec - wstęp wolny)

8/11/2008

Wakacje dźwięku

Nadrabianie zaległości zacznijmy chronologicznie: o koncercie tria Rogiński/Masecki/Moretti w Dragonie napisałem tutaj.

Kiedy reszta rodziny pojechała już nad morze, ja wyruszyłem w przeciwnym kierunku - do Wrocławia. Oczywiście wolałbym Kode9 i SpaceApe'a, ale setu didżejskiego tego pierwszego też nie mogłem przepuścić. Tak, było za mało basu, ale nie żałuję, że pojechałem. Tak zwana wymiana opinii odbyła się tu (oraz tu - bez mojego udziału, co nie znaczy, że nie warto zerknąć).

Podróż z Wrocławia do Sarbinowa, z przesiadką i zmianą środków transportu w Poznaniu, dałaby sporo materiałów komuś planującemu nakręcenie wnikliwego, przenikliwego, zjadliwego, obnażającego filmu obyczajowego o współczesnej Polsce. Dobra, mogło być gorzej, a jeszcze miałem okazję zobaczyć wschód słońca.

W przeddzień końca nadmorskiego wypoczynku pomyślałem, że może szkoda, że nie postarałem się bardziej poddać wpływom tego miejsca. Że nie odciąłem się zupełnie od codzienności, tego co mam w domu. Np. powinienem nie słuchać muzyki, ale zagłębić sie w i docenić szum fal, ciągle słyszalny, stale obecny. Oczywiście zwracało moją uwagę, gdy szedłem spać, że w zupełnej ciszy, ciągle słychać dobiegający zza pasa drzew ruch wody.

Odczułem to mocniej po powrocie do miasta. Nie żeby miejski hałas mnie ogłuszał, ale dociera do mnie, że przez dwa tygodnie nie słyszałem tramwaju, karetki, klaksonu (a teraz mam to wszystko niemal pod oknem).

Wcześniejsze rozważania przerodziły się w pytanie, jak bardzo wakacje powinny się różnić od codzienności? Nie jestem fanem myślenia, że pojadę gdzieś i tam się dokona we mnie zmiana, jakiś pielgrzymek, medytacji w odosobnieniu. Nie po to jadę na wakacje, nie widzę też powodu, żebym miał sobie odmawiać takich przyjemności jak czytanie książek, słuchanie muzyki, oglądanie filmów.

Również dopiero teraz orientuję się, jak dużą różnicę stanowiła nieobecność telewizora. Ja sam mało korzystam, ale w domu to urządzenie jest dość silnie obecne.

Ale było radio, gazeta, laptop z nielimitowanym internetem, więc byłem na bieżąco. Pamiętam jak jeszcze kilka lat temu wracałem po takim odcięciu i ze zdziwieniem obserwowałem, ile to się wydarzyło w sieci przez ten czas. A teraz tylko oczekiwałem powrotu do domu, żeby ściągnąć jakieś nowe wydawnictwo, o którym przeczytałem na forum.
Jedną z zasadniczych różnic w słuchaniu muzyki był brak niskich częstotliwości (= porządnych głośników), dziś więc z wielką radością zapuściłem, ot tak, żeby sobie przypomnieć, jak to jest, "Your friends like techno" TRG.

Dobra, koniec tych bezwnioskowych rozważań hiper-samoświadomej jednostki, której zawsze coś nie pasuje.

Wspomniałem wyżej o słuchaniu muzyki, nie będę tu wyliczał wszystkiego, ale kilka rzeczy wartych wzmianki.

Przekonałem się ostatecznie o geniuszu Red Dust Lionela Marchettiego. Jeśli ktoś sądzi, że muzyka konkretna to przeżytek, powinien tego posłuchać. Mistrzowsko dopracowana w najdrobniejszym szczególe, gęsta, wielopoziomowa, a jednocześnie nie przeładowana. Przy ostatnim słuchaniu myślałem o tym, jako o traktacie o trudności porozumienia się, powracają głosy z przeszłości (piosenkarka kabaretowa), piloci wysyłają sobie komunikaty ze współrzędnymi, jamajski wokalny sample wyrwany ze swego naturalnego otoczenia każe się zastanowić na ile ważna jest treść, a na ile forma (na ile forma jest treścią). Poruszający jest fragment, gdzie syntezatory mowy (tak?) wypowiadają tekst napisany przez autora utworu. Najpierw zadaje on sobie ("ustami" maszyny) pytanie, dlaczego tworzy, a potem sam indaguje (naiwnie) (maszynę), czy podoba jej się jego muzyka. Czy tak jest, czy rozmawiamy z maszynami (zamiast? jak z ludźmi?).
(na marginesie: dzięki tej płycie zainteresowałem się This Heat - fragmenty ich utworów Marchetti umieścił w swoim dziele; jakie to kręte są ścieżki czasem, heh)

Roel Meelkop powoli wyrasta na mojego "małego mistrza". Jego >Momentum< zawiera utwory, które pierwotnie były instalacjami, niektóre z nich zostały przearanżowane na potrzeby albumu, a inne są zaprezentowane w pierwotnej formie. Szczególnie druga połowa płyty robi wrażenie. Abstrakcyjna, nieraz ascetyczna, często preceyzyjna, chłodna, muzyka elektroniczna taka jak na tym krążku to jeden obszar zainteresowań Holendra. Drugim jest field-recording, płyty (onkyo ok) w całości mu poświęconej nie mogę polecić. Jest to jedyna słaba rzecz w jego dorobku, jaką słyszałem, a znam trochę. Szczególnie wart uwagi jest 5 (Ambiences), na którym nagrania terenowe pojawiają się w kilku miejscach, często stanowiąc interesujący kontrapunkt dla elektroniki.

O Martinie Küchenie i Ericu Carlssonie już kiedyś było. Teraz o ich albumie Beirut wydanym przez Kning Disk w zeszłym roku. Dzięki Mazenowi Kerbajowi, libańskiemu improwizatorowi, trębaczowi, rysownikowi, który na swoim blogu opowiada o życiu w Bejrucie, być może więcej osób przejęło się wydarzeniami w Libanie. A na pewno zwróciło to oczy improwizatorów na ten kraj. Projekt MUTA (Alessandry Romboli, Ingara Zacha i Rhodri Daviesa) nagrał płytę dedykowaną narodowi libańskiemu i Kerbajowi, gdzie tytuły utworów zostały zapożyczone z jego rysunków.
W przypadku tego albumu jest on autorem liternictwa na okładce.

Muzyka jest pełna brzydkich, czasem nieporadnych perkusyjnych dźwięków. Küchen oprócz saksofonu barytonowego i altowego używa też czegoś o nazwie "radio saxophone" oraz elektrycznych szczoteczek (którymi chyba dotyka instrumentu, przez co osiąga terkoczące albo klekoczące dźwięki). Nie ma być ładnie, ma być topornie i faktycznie czuć mozół w graniu (celowy - to przecież świetni muzycy). Pewne pojęcie o palecie brzmieniowej daje następujące zdarzenie: gdy raz słuchałem tego na głośnikach, pojawił się nagle głośniejszy od innych dźwięk, trochę się zdziwiłem, ale że w sumie pasował do tego, co było, pomyślałem, że to fragment, który wcześniej (na słuchawkach - wskazane: pozwalają wychwycić dużą ilość detali) nie odstawał tak bardzo od reszty. Jednak że utrzymywał się długo, za długo, pomyślałem, że coś jest nie tak. Podszedłem do okna, a tam jakieś dziecko przeciągało metalowe grabie po wyłożonych kamieniach.

Z nieprzyjaznym światem dźwiękowym kontrastuje idylliczne zdjęcie w środku okładki. Pan i pani siedzo-leżą w dużym gnieździe na brzegu jeziora, jest to chyba stanowisko do polowania, pan trzyma strzelbę. Obydwoje z ufnością i spokojem, w błogostanie, spoglądają przed siebie. A może to taki ironiczny komentarz...

Z trzech ostatnich płyt z Another Timbre najbardziej podoba mi się ...de las piedras wspominanych Romboli (flet) i Zacha (perkusjonalia) oraz Estebana Algory (akordeon). Ale tego napiszę porządną recenzję.

Chyba ten wspis jest już wystarczająco długi, więc o książkach, filmach (i może trochę o radiu...) kiedy indziej.