8/19/2008

"Jestem zły jak niderlandzki dla raperów"

Momentem, którego najbardziej oczekiwałem będąc na wakacjach, była chwila gdy po powrocie zajrzę do skrytki pocztowej...Spodziewałem się tam znaleźć wiele i tak też się stało.



Zaczniemy od górnego lewego rogu - Silent Landscapes
Roberta Curgenvena, wydane nakładem prowadzonej przez niego wytwórni Recorded Fields (dopiero zaczynają, ciekawie się zapowiada, zwłaszcza dbająca o zaplecze teoretyczne seria Sound Atlas). Cztery kompozycje od 7 do 15 minut, każda jest jakąś podróżą, bo na każdą składają się nagrania zrobione w różnych miejscach (np. w dwójce pokonujemy w ten sposób 5000 kilometrów). Mamy owady, deszcz, wiatr oraz wiele innych źródeł, które mogą nie być same w sobie zbyt oryginalne, ale Curgenven umie się nimi posługiwać. Generalnie da się wyczuć pewną Lópezowatość, ale tutaj utwory nie są tak dynamiczne, jak czasem u mistrza field recordingu.
No zresztą, tytuł zapowiada ciszę, choć nie jest ona tutaj regułą. Na szczególną uwagę zasługuje czwarty "Silent Landscape", gdzie wykorzystane są nagrania ze szprewaldzkiego lasu, który raz na dziesięć lat jest oczyszczany przez człowieka w zestawieniu z australijskimi płotami. Curgenven nie jest pierwszym, którego zainteresowała muzyczność tych konstrukcji, jego rodak Jon Rose od dawna przeprowadza akcje Bowing Fences, jednak tutaj płot gra bez udziału człowieka - w 42-stopniowym upale. To zderzenie ingerencji w naturę i jej aktywności samoistnej, jedynie odbieranej przez jednostkę, jest ciekawe nie tylko teoretycznie, ale również dźwiękowo. (tutaj fragment w mp3)

Curgenven będzie grał na jesieni z Hati w Belgii i Holandii. A w Polsce?

Poniżej rzecz z cyklu "believe the hype" - wydana własnym sumptem w 100 egzemplarzach, nie sprzedawana a wysyłana za darmo po skontaktowaniu się z autorem - Seymourem Wrightem (z Derby), może być niezłym przyczynkiem do rozmyślań nt. "środowiska" ludzi słuchających tej dziwnej muzyki. Jakie jest ono niewielkie, jak potrzebuje "odkrywać" nowe zjawiska/osoby (rozumiem to doskonale, też lubię doznawać objawień, odkrywać choćby dla siebie).

Wright wysłał swój album Brianowi Olewnickowi (który pisał dla bagatellen, ale teraz aby skupić się na biografii Keitha Rowe, ogranicza się do bloga, gdzie też opisał to wydawnictwo) i to w zasadzie wystarczyło, aby ruszyła "lawina" hype'u. Richard Pinnell (prowadzi(ł) audition w Resonance FM, ale bloga też ma) skomentował, że świetna płyta, a potem kilka osób na IHM też ją wspominało.

Nakład szybko się wyczerpał (ja załapałem się na egzemplarz nr 84) i teraz, ci którzy nie mają bardzo żałują i dopytują, gdzie, jak, itd. Rozchodzą się kręgi na wodzie. Świetne posunięcie marketingowe, Wright zainwestował trochę w siebie, ale to zapewne zaprocentuje. Wszyscy będą wyczekiwać jego kolejnej produkcji (wygląda na to, że będzie to duet z Sebastianem Lexerem dla Another Timbre).

Słuchałem albumu dopiero dwa razy, przy czym ten drugi odsłuch nie był tak porządny, jak bym chciał, a w ogóle to czekam na spotkanie w towarzystwie tej płyty z Patrykiem, który będzie mógł mi wytłumaczyć pewne techniczne sprawy. Więc może dokładniej o płycie kiedy indziej, bo choć nie jestem oniemiały z zachwytu, to umiejętności Wrighta robią wrażenie. Choć jego pomysły bywają podobne do Küchenowskich: terkotliwe preparacje, użycie radia (tu więcej), a także granie perkusyjne (światło ze Wschodu). A poza muzyką jest jeszcze przybranie miana, które ma kojarzyć się z malarzem Josephem Wrightem, powoływanie się w utworach nie tylko na muzyków, ale też na Trevora Baylissa (wynalazcę tego radia) (i eeee....Ferrana Adrię? szefa kuchni najlepszej restauracji na świecie?).
Natomiast okładka to XVIII-wieczny tradycyjny wzór angielskiego papieru marmurkowego, wyprodukowany przez firmę z Cambridgeshire.

Prawą część powyższego zdjęcia okupują trzy produkcje z Sonic Oyster Records, wytwórni Andrew Paine'a służącej mu do wydawania produkcji własnych i z jego udziałem. Albumy można zamówić przez myspace'a
albo, tak jak ja zrobiłem, przez volcanic tongue (stamtąd pochodzą rzeczowe i fajne opisy). Wszystko limitowane nakłady i się sprzedają szybko, więc gdyby ktoś chciał, to niech się pospieszy.

No ale, powróćmy do Cambridgeshire, a konkretniej do Girton, a zarazem - do muzyki. Ostatni utwór na Snapshots of Rural England (obecnie przedostatniej wydanej współpracy Paine'a i Richarda Youngsa) nosi tytuł "Old Girton Fayre", nie znalazłem żadnych informacji o dawnych targach, ale z tej strony wynika, że coś w tym rodzaju się odbywało. Ta 8-minutowa fotka to chyba najsurowszy fragment albumu, choć wszystkie korzystają z sinusoid przepuszczanych przez ring modulator. Oprócz tego gitara elektryczna, głos, harmonijka. Otwierający 16-minutowy "Norfolk Sunset" odpływa i przypływa miarowymi falami, zagęszczonymi skrawkami niskich uderzeń, ale zmiękczonymi na krawędziach. Kojąco działa przetwarzany głos, którego barwa przypomina Ściankowego "Piotrka", choć to jedyne podobieństwo, bo tutaj nie ma żadnej narracji, słowa są pomieszane, postrzępione. Środkowe "Out of Town" jest eteryczne, niemal pastoralne, szczerze ładna stara elektronika chcąca brzmieć jak organy.

Panowie nie marnują czasu i nie tylko często spotykają sie by nagrywać, ale też bardzo szybko wydają swoje produkcje. Snapshoty zostały nagrane w kwietniu i maju (br.!), a Hot Canyon Butter (Hot Buttered Soul ??) w lutym i marcu. Lubię taki cykl życia wydawniczego, obcowanie ze świeżą muzyką, która nie przeleżała dwóch lat na półce, zanim ktoś sobie o niej przypomniał.
W tym miejscu uświadamiam sobie, że przydałoby się jakieś podprowadzenie do osoby Youngsa i mojej nim fascynacji, ale tymczasem musi nam (Wam?) wystarczyć całkiem sensowna stronka w emd.pl/wiki, którą zrobiliśmy razem z Wojtkiem Mszycą jr.

"Butter" to być może najdziwniejsza, a raczej na pewno najbardziej eklektyczna (w sensie różnorodności w obrębie jednego krążka), rzecz jaką Youngs wydał. Zarazem, gdyby ująć sprawę inaczej, to można by powiedzieć, że to nie powinno być żadnym zaskoczeniem, że jest to tylko n a t u r a l n e r o z w i n i ę c i e elementów, które pojawiły się już w 1990 roku na Lake. A pewien dryf w stronę Nurse With Wound można zaobserwować na Mauve Dawn z 2005.

No i jest genialnie! Nie znam się na "psychodelii" tak, żeby rzucać przykładami, ale klimat jest taki, jaki zawsze kojarzy mi się z tą nazwą. Gitara basowa pulsuje i zakręca, klawisze szumią i bryzgają, jeszcze smaczki odkształceń stylophone'u i perkusja (a może tylko perkusjonalia - słychać raczej rozmaite bębenki). Bywa przebojowo - sprawdźcie "Reuben's Boogie" (a, i wpiszcie "reuben boogie" w google).

Nieco zawiodłem się The Starling Post - zestawem piosenek Paine'a, myślałem, że przez obecność radia, harmonijki, kazoo, śpiewających mis, nie będą to takie zwykłe utworki. Jest miło, ale wszystkie one brzmią dość podobnie - zgaduję, że nie poszukiwania dźwiękowe były tutaj celem. Raczej wędrowanie w tradycji, bo Paine gra tutaj takie piosenki jak: "Whitby Lad", "Apple Tree Wassail", "The Unquiet Grave". Ten repertuar stał się dla mnie oknem na świat zwyczajów brytyjskiego kolędowania.

Te pomysły obu panów, otoczka wokół Wrighta, zmasowane słuchanie Andrew Lilesa - wszystko estetycznie inne, ale czerpiące z tego samego (? rozległego na pewno) źródła, sprawiają że zastanawiam się nad jakimś "britishness" w muzyce...

Wspomniane wyżej "boogie" znajdziecie w niepozornym playerze po prawej stronie strony. Polecam go szanownej uwadze, bo można tam znaleźć kilka ciekawych rzeczy: Roela Meelkopa, Mikę Vainio, kwartet Magda Mayas/ Koen Nutters / Morten J. Olsen (z MoHy!, ale zupełnie inaczej) / Carlos Galvez, Lorena Connorsa z Davidem Grubbsem.

Ale prawdziwą atrakcją jest materiał niedostępny nigdzie indziej - fragment występu duetu NEVERS podczas berlińskiego cyklu Labor Sonor w KuLe w 2007 roku. Duet stanowią Clare Cooper, która tutaj odkłada harfę i gra na guzheng (ponoć chiński brat zitheru) oraz Jean-Philippe Gross (sprzężony mixing board, w tym projekcie leci on przez magnetofon i jeden mały głośnik). Bardzo ciekawy projekt elektro-akustyczny (z naciskiem na drugi człon), 4 grudnia w Bydgoszczy, a potem jakoś w Poznaniu.

/////

ach, no tak - tytuł wpisu: jedna z niewielu dobrych linijek, jakie poznałem z filmu o holenderskich hip hopie, który lata na Planete (oryg. Dutch Touch). To bolączka nie dotycząca samego filmu, ale kurcze, wszystkie teksty jakie tam padają są albo dissowaniem albo braggadocio...Czy tylko tym się zajmują tamtejsi twórcy? Jeden z nich podczas koncertu opowiada o tym, że w Holandii integracja wcale nie zawiodła, mówi publiczności, że od nich wiele zależy itd. Czyli jakby był świadomy społecznie. Więc może jednak taki był dobór materiałów przy montażu? Ale czy taki jego wizerunek chciała przedstawić reżyserka? No i tu inna kwestia - komu przedstawić? Dla kogo ten dokument: jeśli dla Holendrów to jest tragicznie płytki, a jeśli dla zagranicznych to brakuje wprowadzenia w temat, objaśnień dla tych, którzy nie znają tego kraju. Tak czy tak, dość średni film, tyle kwestii, które można by poruszyć: czy hip-hop należy tam do "kolorowych", co sądzą o rapowaniu po angielsku (jeden z bohaterów tak robi), jakie jest podejście do sukcesu rynkowego (to się gdzieś tam przemyka w dziesiątym planie, bo inny bohater jest znany...tak? przypuszczam, nikt nam nic nie mówi wprost). W ogóle brakuje faktów: ile sprzedają płyt, czy z tego się utrzymują, kto ich gra, kto ich słucha, czy są jakieś radiostacje hiphopowe. Ech, jeśli już, to obraz przedstawia kilku twórców, ale niewiele mówi o całej kulturze.

Brak komentarzy: