5/12/2017

Focus: Berlin (9-10.11.2006, Stary Browar)

Wieczór pierwszy rozpoczęła projekcja trzech filmów krótkometrażowych z dvd Berlin-Super 80. Z zaprezentowanych obrazów choć trochę interesujący był „3302 – Taxi Film”, pozostałe nie zapadły mi w pamięć. To rzecz gustu zapewne, ale może lepszym wyborem byłyby pochodzące również z tego krążka „Berliner Küchenmusik” albo „Spanish Fly” – te dziełka kojarzę z emisji na TVP Kultura. Tak czy inaczej, pierwszy punkt festiwalowego programu naznaczony był przede wszystkim tym, co ma się wydarzyć później.
Chwilkę po zakończeniu filmów licznie zgromadzona publiczność mogła powitać brawami pierwszego artystę grającego tego wieczora. Jelinek nie bawiąc się w długie wstępy od razu wrzucił nas w środek swojego muzycznego świata. Gdy z radością słuchałem, myśląc, że przy takiej muzyce (prym wiodły lekko pokrzywione motywy z gitary) mógłbym się budzić każdego (zbyt wczesnego) poranka, Jelinek dorzucił warstwę szumów, delikatnie świdrujące częstotliwości. Po zamknięciu pierwszego tematu (utworu ? nie jestem pewien, czy nie było tam jakiś elementów z „Up to my old trick again”) wszedł w basowe rejony, na których nagle (nie tyle niespodziewanie, co raczej na zasadzie olśnienia) pojawił się „Lithummelodie 1” Artysta w materiale znany z „Kosmischer Pitch” mocniej zaakcentował piękne iskrzące mikro-dźwięki, które stworzyły interesujący kontrapunkt. W ciągu całego występu (6 kawałków, mniej lub bardziej ze sobą związanych) Jelinek często bazował na bitach o wyraźnym rytmie i dość szybkim tempie. Na nie kładł kolejne warstwy, precyzyjnie rozplanowane, ale pojawiające się zupełnie naturalnie. Wszystkie dźwięki wokół rytmu igrały z nim, były od niego zależne, chcąc się od niego uwolnić, pokazywały go pod innym kątem. Nieraz dochodził do czegoś w rodzaju elektronicznej psychodelii, z lekka transującej. W występie zdarzały się też momenty słabsze (mógłby być trochę krótszy, ale nie kosztem wieńczącego "Universal band silhouteee”), ale mnie on zupełnie zadowolił. Podobał mi się sam sposób w jaki dźwięki się pojawiały, jak zmieniały swoje miejsce w konstrukcji, przemieszczały, jak się rozkładały i spajały.

Z Tarwaterem (który wystąpił po półgodzinnej przerwie) nie wiązałem specjalnych nadziei i dlatego tylko się nie zawiodłem. Jasne, można powiedzieć, że to nie moja bajka, ale lubię np. ich Silur a 11/6 12/10 też uważam za całkiem przyjemne. Z płyt wnioskowałem, że duet gra piosenki, oczywiście, nie takie radiowe lekko-łatwo-i-przyjemnie, ale jednak. Na koncercie w Browarze w odbiorze przeszkadzały mi dudniące, walące bity. Nie mogłem się radować liniami melodycznymi, drobnymi smaczkami, wokalami, czy w ogóle "klimatem", gdyż ten w ogóle nie zaistniał. Stale po uszach dawały topornie brzmiące rytmy.

Drugi dzień zaczął się również od projekcji, tym razem był to „Berlin: Symfonia miasta” (film Waltera Ruttmana z 1927 roku), do którego ścieżkę dźwiękową zaprezentował Vladislav Delay. Film przedstawia dzień z życia wielkiego miasta, koncentruje się na takich zjawiskach/obszarach tematycznych, jak fabryki (mechaniczny rytm urządzeń), zakupy, handel (rola pieniądza) rozrywki (zoo, kabarety, wyścigi), restauracje, transport (dojazdy do pracy, ruch uliczny), architektura. Jednym słowem – miejskość, do napięć na linii człowiek a jego wytwory, dzięki montażowi, autor dodał zestawienia podobieństw świata ludzkiego i zwierzęcego (np. walka psów a rękoczyny na ulicy) oraz kilka interesujących obserwacji, jak dzieci naśladują ‘prawdziwe życie’ dorosłych.

Fin wyrobił sobie markę na scenie nowej muzyki i jego łatwo rozpoznawalny styl nie wymaga chyba opisu. Delay zagrał tak, jak należało się spodziewać – przestrzeń (z fajnym pomysłem na puszczanie niektórych elementów tylko w jednym kanale), smugi dźwięków, skrawki, strzępy bitów, z kilkoma miejscami zagęszczonymi, chwilowymi przyspieszeniami, wszechobecny chłód. Artysta pewnie w większości miał wcześniej przygotowany materiał, ale cały czas, coś tam dokręcał, doprawiał. Choć nie zawsze idealnie trafiał z dźwiękami w to, co się działo na ekranie (czasem jakby ‘nadganiał’ fabułę), to moim zdaniem jego muzyka dobrze funkcjonowała jako soundtrack. Właśnie dzięki dźwiękom zaproponowanym przez Delay'a uświadomiłem sobie swoistość rytmu życia miasta. Zwykle mamy jakieś niejasne poczucie, że miasto żyje według jakiegoś rytmu. Wiemy, że jest on obecny, ale jednocześnie nie można go dokładnie uchwycić. Jest to spowodowane tym, że na rytm globalny składa się wiele rytmów o zasięgu lokalnym i ograniczonych w czasie, wywołanych przez różne zjawiska, które mają na siebie wpływ, wchodzą ze sobą w reakcje. Delay’owska ścieżka dźwiękowa była znakomitym (choć od strony muzycznej – bez wielkich zachwytów) tego odzwierciedleniem.

Po przerwie Gudrun Gut zaprezentowała projekt Ocean Club, który jest rozwinięciem pomysłu na klub czy też organizację mającą promować nową elektronikę. Obecnie pod tą nazwą istnieje audycja w Radio Eins, którą tworzą (obok G.G.) Thomas Fehlmann i Daniel Meteo. W sumie nie wiadomo było, czego się spodziewać (Gut miała podobno śpiewać?). Skończyło się na tym, że założycielka Moniki puszczała muzykę z winyli i cedeków (jakiś Mr. Scruff, Clouddead, kilka rzeczy z jej wytwórni). Było to może i przyjemne, ale bardziej nadawałoby się do siedzenia w kawiarni, tak żeby jakieś dźwięki leciały w tle. W tych warunkach (jako punkt w programie festiwalu), to jednak trochę mało. Gdy założycielka Malarii nadała szybsze tempo stery przejął Meteo. Szkoda, że ludzie zaczęli masowo wychodzić, zaraz gdy Gut zeszła ze sceny (jakby stwierdzili, że swoje już wysiedzieli i na dziś wystarczy). Meteo zaprezentował solidny tech-dubowy live act. Widać było, że fajnie mu się gra i garstce publiczności udało się nawet wyklaskać go na bis.

Nie wspomniałem dotychczas o Die Pfadfinderei, którzy zapewnili wizualizacje. Nie jestem specem w tych sprawach, ale ich działania, prezentowane na sześciu ekranach (dwa za występującymi i po dwa na ścianach bocznych, przy czym te ostatnie zwykle były wariacjami wokół centralnych projekcji) były ciekawym uzupełnieniem muzyki. Zawierały różne elementy od filmów (również przekształcanych, cofanych, wstrzymywanych) przez kształty geometryczne po elementy graficzne, które reagowały na rytm. W czasie występu Jelinka miałem nawet takie momenty, że bardziej moją uwagę przyciągał obraz (np. blokowiska czy zabawna sekwencja rysowania bohaterów komiksowych) a muzyka do niego po prostu pasowała. Także, gdy grał Meteo powstała ciekawa audio-wizualna całość, przy której można było odpłynąć.

Cieszy mnie to, że niektórzy ‘topowi’ artyści (teraz mam konkretnie na myśli twórcę loop-finding-jazz-records) są regularnymi gośćmi w Poznaniu, mam nadzieje, że będzie ich przybywać. Okazuje się, też że można zorganizować profesjonalny festiwal, który obejdzie się bez niedociągnięć technicznych (artystyczne to inna kwestia) i który przyciągnie mieszkańców innych miast (przyciągnął, prawda?). Może to sprawi, że Poznań stanie się naprawdę ważnym punktem na muzycznej mapie Polski.

Ciekawe, jakim miastom będą poświęcone następne mini-festiwale, kolejnej ważnej metropolii? A może organizatorzy odkryją dla nas jakieś miasto mniej znane, które jest również żywym ośrodkiem kultury?   

[pierwotnie opublikowane na nowamuzyka.pl]