7/31/2017

Vladislav Delay Quartet w Starym Browarze (22.10.2009)

Sasu Ripatti (znany może lepiej jako Vladislav Delay, Luomo czy Uusitalo) kilkukrotnie występował już w Poznaniu. Jednak nigdy jeszcze jako perkusista - w tej roli zaprezentował się w utworzonym przez siebie kwartecie, do którego zaprosił Mikę Vainio, Lucio Capece i Dereka Shirley'a.

Spośród towarzyszących Ripattiemu muzyków pewnie najlepiej znany jest jego rodak, Mika Vainio działający w duecie Pan Sonic. Shirley to kontrabasista współpracujący m.in. z Michelem Thieke oraz współtworzący trio Ruby Ruby Ruby. Klarnecista i saksofonista Lucio Capece nagrywał m.in. z Toshimaru Nakamurą, Axelem Dörnerem, Yannisem Kyriakidesem.
Również dla niego nie była to pierwsza wizyta w Poznaniu, w zeszłym roku uczestniczył w festiwalu FRIV.

Dla fanów elektronicznej twórczości Ripattiego to wcielenie może być nieco zaskakujące. Jednak Fin swoją przygodę z muzyką zaczynał od jazzowego "bębnienia" i jak kilka lat temu przyznawał w wywiadzie dla Igloo Magazine ciągle gra na perkusji. Wtedy jednak nie był przekonany, czy nie powinno to pozostać w sferze czystej przyjemności, która nie ma związku z profesjonalną działalnością.

Być może zmienił poglądy albo w partnerach z kwartetu znalazł odpowiednie otoczenie dla swojej perkusji, grunt że po koncercie decyzję o publicznym ujawnieniu instrumentalnych zdolności można uznać za trafną. Ripatti wykazał się nie tylko pomysłowością jeśli chodzi o rozwiązania rytmiczne, czy umiejętne rozmieszczenie zdecydowanych uderzeń (które dzięki odrobinie pogłosu odznaczały się jeszcze silniej na tle innych elementów). Okazał się być także wyczulonym na detal barwy, faktury sonorystą, który równie dobrze odnajduje się zagospodarowując drugi plan.

Pewnym zaskoczeniem był elektroniczny wkład Vainio, który zaczął spokojnie, nawet (jak na niego) sielsko, co jednak idealnie pasowało do dźwięków Shirley'a i Capece. Innym razem bawił się samplami fortepianu, a towarzyszący temu smyczkowany powolnie kontrabas uczynił z tej partii najbardziej nostalgiczny fragment występu.
Vainio nie zawiódł jednak tych, którzy oczekiwali zagrań bliższych Pan Sonic. W pewnym momencie jedynym dźwiękiem był szum, stopniowo podgłaśniany, nagle urwany, po czym nastąpiło wejście mocarnego, nierównego bitu. Ripatti szybko włączył się do gry i nie pozostawał w tyle.

Z dużym zainteresowaniem obserwowałem pomysły Lucio Capece, który używając klarnetu basowego daleko odchodził od standardowych rozwiązań, często koncentrując się na wąskich wstęgach dźwięków albo używając strumienia wydmuchiwanego powietrza do poruszania małych przedmiotów ułożonych na rurze włożonej w kielich instrumentu. Koncert zakończył się
klamrą, ponieważ tak jak na starcie grali Shirley i Capece, przy czym ten drugi wydobywał medytacyjne dźwięki ze shruti box. Nieco bardziej tradycyjnie traktował saksofon, frapując czasem bezpośrednimi melodiami, czego naturalnym rozwinięciem był wykonany na bis utwór Rahsaana Rolanda Kirka.

Jedynym zarzutem wobec tego koncertu mogłoby być stwierdzenie, że był zbyt krótki. Jednak trudno mówić o niedosycie, bo artyści zaprezentowali muzykę o wielu obliczach.


7/29/2017

Unsound on Tour w Starym Browarze (21-22.11.2005)

Bardzo, ale naprawdę bardzo, w ogólności i w szczególe. Przede wszystkim bardzo dobrze, że Unsound wydostał się poza Kraków, dosyć już miałem tęsknego zerkania ku miastu smoka wawelskiego. W Poznaniu może nie wystąpiło jakieś multum artystów, ale byłoby bardzo głupio narzekać na tych, którzy zagrali. Bardzo miło, że takie tanie bilety i w zasadzie to aż dziw bierze, że przy cenie 10zł za dzień było tak mało ludzi.
Zwłaszcza dnia pierwszego, kiedy wystąpił Static i Kapital Band 1. Leichtmann grał pierwszy i zbudował bardzo przyjemny klimat. Piosenkowy, wpadający w ucho, wciągający. Gęsty ale przestrzenny. Jedyne na co bym narzekał to, że momentami zbyt chętnie łapał się tych przyjemnych „elementów” i aż zanadto na nich bazował. Mnie jakoś nie oczarował choć wśród publiki wyłapałem głosy niemalże zachwytu. Po krótkiej przerwie duet KB1 rozpoczął mozolne igraszki w dekonstrukcji jakiegokolwiek klimatu. Bardzo szybko rozwiał we mnie wspomnienie staticowego grania, by oczarować własną wizją. A było to odświeżające spojrzenie na elektroakustyczną improwizację. Muzyka skoncentrowana na drobiazgach a jednocześnie nie gubiąca perspektywy pozwalającej na trzymanie napięcia. Przede wszystkim bardzo bardzo duże wrażenie zrobiło na mnie działanie perkusisty Martina Brandlmayra. Od muśnięć do uderzania, od tarcia po skrzypienie. Grał bardzo czujnie, sprawność techniczna na poziomie nielicznych i w dodatku pomysłowość. I nie tanie sztuczki, ale myślenie służące czemuś. Niesamowitą paletę brzmień perkusji zawdzięczamy chyba też specyficznemu (jak to nazwać...czułemu?) jej nagłośnieniu. Nie tak dobre wrażenie zrobił na mnie drugi członek zespołu Nicholas Bussmann. Wrzucał różne elektroniczne dźwięki, zimne, szorstkie. Czasem zalatywało to żrącym noisem, choć momentami miałem wrażenie, że wymykało mu się to spod kontroli. Ale chyba nie ma co za bardzo dumać nad „składnikami” muzyki Kapital Band 1 osobno, gdyż jej siła tkwiła w interakcji muzyków.

Drugiego dnia Pole Live Band, w składzie Betke na elektronice, Leichtmann na perkusji i Zeitbloom na basie. Panowie pojawili się za sprzętami po bardzo długim (50 minut) oczekiwaniu liczniejszej niż dnia pierwszego publiki. Dźwiękowo weszli bardzo gładko, sunącym dubem. Na początku już przyznam się, że nie jestem znawcą twórczości Pole'a, ale tego się nie spodziewałem. Bardzo masywny sound całości, czasem zbyt „trzaskający”, może trochę zbyt głośna perkusja, która dominowała. No i nie bez znaczenia spokojny, pozostający nieco w cieniu (również dosłownie) basista. Widać było radość z gry, która udzieliła się też słuchaczom, zwłaszcza przy szybszych kawałkach. Dla mnie zaskoczeniem było, że nawet gdy pojawiały się bardziej „oczywiste” rytmy to nie brzmiały one banalnie. Również koneserem twórczości Pole'a nigdy nie byłem, ale to co zaprezentował wczoraj w zupełności mnie przekonało. Jedyny minus - długość występu, która łącznie z bisami nieznacznie przekroczyła czas opóźnienia. Wszystko jak już zasugerowałem na początku bardzo fajne. Dodatkowymi faktami umilającymi odbiór muzyki było darmowe piwo, brak dymu papierosowego, ładna scenografia, intrygujące oświetlenie. Oby jak najwięcej takich inicjatyw.

[relacja pierwotnie opublikowana na nowamuzyka.pl]

7/28/2017

Unsound on Tour across Borders w Toruniu (28-29.04.2007)


Tegoroczny Unsound został wyposażony w długą nazwę, ale to wydłużenie przybliża ideę tego objazdowego festiwalu. W kolejnych miastach zestaw występujących jest różny, jednak pomysł generalnie ten sam. Prezentowani są przede wszystkim artyści z krajów, w których UoTaB zagości: Czechy, Ukraina, Białoruś, Polska oraz, jak to festiwal ma w zwyczaju, wykonawcy z Niemiec. Organizatorzy nie zaprosili żadnych muzyków ze Słowacji, może nie znaleźli nikogo odpowiedniego?
Jak rozumiem, celem jest zaprezentowanie publiczności ciekawych zjawisk, które odbywają się zaraz za granicą, a nie na jakimś odległym, niemal mitycznym Zachodzie. Jest nadzieja, że festiwal zasiał ziarno, co w przyszłości przyniesie plon w postaci większego przepływu twórczości między krajami Europy Środkowo-Wschodniej.

W Toruniu oba dni rozpoczynały się od projekcji filmów w kinie Orzeł. Pierwszego dnia Tomas Köner zaprezentował swoją ścieżkę dźwiękową do „Golema” z 1920 w reżyserii Paula Wegenera (również odtwórcy roli tytułowej). Akcja filmu dzieje się w XVI wiecznej Pradze, słów kilka najogólniej o fabule: rabin odkrywa niebezpieczeństwo, które grozi jego społeczności, powołuje do życia Golema, który faktycznie wybawia Żydów z kłopotów, dochodzi jednak do komplikacji, bo wkrada się „czynnik ludzki” – miłość. Film jest pełen emocji, czy może raczej ekspresyjnych gestów, które je wyrażają. Obraz Wegenera już widziałem, muzykę Könera znałem śladowo (skądś miałem w głowie opinię, że jest to twórca o ustalonym profilu), zastanawiałem się, jak Niemiec poradzi sobie z nim poradzi. Moim zdaniem, jego ścieżka dźwiękowa nie pasowała do takiego żywego filmu. Oczywiście, były sceny, gdy sporadyczne, mocne, jakby podwodne dudnięcia z dodatkiem subtelnych, powolnych, szarych pasm, oddawały klimat (rabin wpatrujący się w gwiazdy, ożywianie Golema). Jednak w momentach wielu, zwłaszcza tych z rozdziału czwartego i piątego, gdy następują różne nieprzewidziane wypadki, muzyka zupełnie nie korespondowała z obrazem. Nie chodzi mi o to, że artysta miałby zmieniać swoją estetykę na potrzeby filmu (choć poczynił taką próbę: w scenie na zamku w tle wybrzmiewały jakby stłumione fanfary). Ale może mógłby wybrać sobie filmy innego rodzaju – coś z dokonań Oskara Fischingera albo lepiej Vikinga Eggelinga?

Drugiego dnia Hauschka zaprezentował się jako nowoczesny taper grając do „Wampira” (z roku 1932, reż. Carl Theodor Dreyer). Tu już o fabule mam mniej do powiedzenia po pierwsze dlatego, że z początku więcej uwagi poświęcałem muzykowi i jego intrygująco preparowanemu pianinu. Po drugie, bo przebieg akcji w ogóle odbiegał od normy, opierał się chyba na przywidzeniach, snach i wyobrażeniach głównego bohatera, które krążyły wokół tematu sugerowanego przez tytuł (ale bez transylwańskiego sztafażu). Hauschka przed projekcją mówił, że ma płyty na sprzedaż, że muzyka do filmu jest nieco bardziej mroczna niż jego główna twórczość, zachęcał też do zadawania pytań po seansie. Nagabnięty po projekcji opowiedział o przedmiotach służących mu do preparacji: nakrętki, kapsle, gruba taśma klejąca, e-bowy, kawałki gąbki, metalowa płytka, specjalne drewniane uchwyty. Żeby mieć łatwy dostęp do tych konstrukcji muzyk pozbył się z instrumentu drewnianej części znajdującej się nad klawiaturą. Jego zabiegi sprawiły, że nawet gdy zbliżał się do Tiersenowskich zagrywek, to brzmienie wzbogacały, rozszerzały (i lekko rozbijały) brzęczenia, bzyczenia, brzdąknięcia. W kilku momentach frazy powracały przepuszczone przez efekty. W pierwszych kilkunastu minutach filmu moją uwagę rozpraszały nieudolnie wyświetlane polskie napisy, z których na szczęście zrezygnowano. Oba filmy wyświetlane były z dvd, „Wampir” kilka razy wieszał się na chwilę (dobrze, że to nie przydarzyło się z „Golemem” bo Köner chyba by sobie nie poradził) ale Hauschka grał wtedy dużej jakiś fragment. Obraz i muzyka stworzyły kompletną całość, dając jeden z lepszych momentów festiwalu.

Sobotnie koncerty w NRD zaczęły się z ponad godzinnym opóźnieniem, bo artyści nie dotarli na czas. Jako pierwszy zagrał I/DEX, który nie figurował w rozpisce, ale jego opis był w ulotce, więc przypuszczam, że to on. Szkoda, że nikt nie zapowiadał, nie przedstawiał muzyków, ciekawe ile osób będzie wiedzieć, że to Białorusin, Vitaly Harmash, tak dobrze rozkręcił koncertowy wieczór. Całość była post-glitchowa, pewnie też post-technowa, trochę clicków i rozmazane, gęste partie ambientowe. Strumienie dźwięków podszyte nerwem, na szczęście bez topornych bitów, które tak potem męczyły mnie u An On Bast.

A pomiędzy Polką i I/DEXem swoim występem rozwaliły mnie Zavoloka i AGF. Z reguły chyba było tak, że Niemka wrzucała z laptopa jakąś konstrukcję, często technową, skoczną (mistrzowska z samplem „bitch”), nad którą Ukrainka się pastwiła: wykręcała, rozwarstwiała, rozbijała. AGF co jakiś czas nuciła krótkie frazy (a na bis był utwór z „Westernization Completed”), które doprawiała gestykulacją wywiedzioną zapewne z hip-hopu. To duo nie było jedynym, które zagrało głośno (za głośno jak na tę salę), ale według mnie tylko one zrobiły z tego użytek. Strzępki, fragmenty, wybrzmienia krążyły po sali, basy dawało się odczuć, a muzyka, choć co chwilę się zmieniała, porywała taneczną pulsacją, jednak była to nieoczywista taneczność.
Wspomniana An On Bast skłoniła do tańca więcej osób, ale mnie nie przekonała. Nawet, gdy któryś z kawałków brzmiał interesująco, to zdawał się ciągnąć w nieskończoność i nużył, bo niewiele się w nim działo.
Występujące potem składy dały duży krok w kierunku muzyki parkietowej. Electro (ale gdzie „egzystencjalność” jego, sugerowana w programie?) Czechów z MidiLidi mogło bawić naiwnymi melodyjkami i samplami z przemówień politycznych oraz zapałem wykonawców. Na koniec, zapewne dla podgrzania atmosfery, uderzyli w breakbeaty, co i tak było lepsze niż techno-party, które urządzili po nich Sieg Über Die Sonne i Junction SM.

Niedzielny wieczór w NRD zaczął się prawie o czasie i może to tłumaczy garstkę słuchaczy zebranych w sali, gdzie odbywały się koncerty. Tak czy inaczej, w czasie występu Materidouska, słuchacze znów mogli stać się również widzami, bo w tle wyświetlane były filmy. Czeski duet składał się mężczyzny za laptopem i wysuniętej na front wokalistki. Była ona ubrana w sukienkę baletnicy, uszatą, cętkowaną, futrzaną czapkę oraz maskę na oczy. Śpiewała, a jej głos był rozprzestrzeniany, na tle muzyki, która kiedy była ciężka mogła kojarzyć się z trip-hopem, a kiedy indziej były to średniej jakości pejzaże dźwiękowe. Najlepsze ze wszystkiego były projekcje, dużo czarno-białych animacji (trochę z Topora, trochę z Grandville’a), amatorskie filmiki, których główną bohaterką była figurka ubrana podobnie jak wokalistka. Momentami przyjemne, choć generalnie nudne.

Potem na scenie zainstalowali się Kotra oraz Zavoloka. Duet ten bazował na przetwarzaniu dźwięków granych na basie przez Fedorenkę. Miałem pewne oczekiwania związane z tym występem, ale nieco się zawiodłem. W pierwszej części było wiele rytmicznych partii, oczywiście sporo również dekonstrukcji. Potem przeważały elektroniczne brudy, zadrapania, szumy, chwilami tony proste. Stopniowo jednak muzyka zaczęła podążać donikąd. Odniosłem wrażenie, że Ukraińcy działają według zasady „a co by tu jeszcze dołożyć, czego jeszcze nie próbowaliśmy?”. Nie było między nimi komunikacji, tzn. nie za pomocą dźwięków, jakoś nie mogli się odnaleźć. W dodatku, podczas gdy w czasie występu z AGF kolejne utwory wytryskiwały, eksplodowały jedne z drugich, w niedzielę segmenty pojawiały się, były spokojnie wprowadzane, czasem Zavoloka wyciszała poprzednie. Nie wiem, ile duet grał, ale byłoby lepiej skrócił swój występ gdzieś o 1/3.

Jako następni zagrali Aabzu (projekt Szymczuka, Zeniala i Monoscope). Muzyka nie do końca mnie przekonała, choć niektóre utwory były ciekawe. Było trochę ciężkich, mrocznych uderzeń, parę momentów ambientowych, dużo click-houseowych lub tylko clickowych. Nie jestem specjalistą w stylach, w których operował zespół, ale wydaje mi się, że zarówno użyte składowe, jak i ich złożenie nie było niczym odkrywczym. Tzn. mamy takie czasy (ach ten postmodernizm), że wiele rzeczy zostało już przyswojonych i teraz pozostaje tylko manipulowanie nimi, bo wszystko do siebie pasuje, ale trzeba mieć jeszcze jakiś pomysł.
Bardzo odświeżająco po tych wszystkich elektronikach wypadł białoruski Rational Diet, który zagrał jako kwintet (gitara basowa, wiolonczela, skrzypce, klawisze, saksofon/fagot). Odwołujący się do poszukiwań rock in oposition (na bis utwór Univers Zero), bliski dokonaniom Volapük, zespół zagrał z pasją, humorem, coś co jawiło mi się jako rumcajsowata muzyka. Uznanie dla saksofonisty, który świszczał i piszczał jak należy. Dodatkowe brawa za intuicję i nierozciąganie koncertu.

Jeszcze jeden dobry pomysł, jaki mieli Białorusini, to przyjechanie z własnym dźwiękowcem, dzięki czemu ustawili wszystko w pięć minut. Dłużej kazali na siebie czekać muzycy Baaby – a to coś tam, a to odsłuchy, a to mikrofon od saksofonu nie działa. No ale w końcu zagrali, zamiast Mazolewskiego – Radosław Wróbel (choć znając poczucie humoru muzyków, to może tylko ksywa) na basie. Było już późno, byłem zmęczony, nasłuchałem się już Baaby, ale pierwsze utwory, podane na rockowo, były całkiem fajne. Potem zaczęło się robić coraz głośniej, czułem nacisk sekcji rytmicznej na klatce piersiowej, zaczęła mnie boleć głowa. Zespół upodobał sobie zawieszanie akcji, by uderzyć tutti „znienacka”, dotyczyło to nie tylko odwlekania finału jakiejś kompozycji. Trochę to było nużące, no bo ile razy, może nas coś zaskoczyć, zwłaszcza powtarzane tak często. Skojarzyło mi się to z wizualizacją, kiedy ujęcie wybuchu wyważającego drzwi było puszczane w przód i w tył. Wyszedłem na korytarz, gdzie głośność była dla mnie odpowiednia, ale grupka wytrwalszych urządziła sobie niezłą potańcówkę.
Występ Polaków zakończył festiwal. Dla porządku dodam, że wszystkim koncertom towarzyszyły działania vidżejów (najlepiej udało im się oddać ducha muzyki podczas występu Kotry i Zavoloki). W oba dni po południu odbywały się też wykłady. Köner opowiadał o tworzeniu muzyki do niemych filmów, An On Bast o pracy z Abletonem.


Pomysł Unsound on Tour across Borders to cenna inicjatywa, mam nadzieję, że nie skończy się na jednej edycji. Dobrze by było, żeby następnym razem, gdy festiwal zawita do Torunia zjawiło się liczniejsze grono słuchaczy. 

[relacja pierwotnie opublikowana na nowamuzyka.pl]

7/27/2017

Xavier Charles / Martin Tétreault - MXCT

Wydany w 2001 „MXCT” to pierwsze zarejestrowane na płycie spotkanie Martina Tétreault i Xaviera Charlesa. Album zainteresował mnie głównie z tego powodu, że obydwu miałem w tym roku okazję widzieć na żywo. Pierwszy grał z Ignazem Shickiem natomiast Charles z Robertem Piotrowiczem.
Na tej płycie artyści oddali się penetrowaniu mikrostruktur, dźwięków na granicy słyszalności, które zostały obdarzone siłą, jaka zwykle nie jest im dana. Myślę, że warto przywołać tytuły kompozycji, gdyż oddają one w pewien sposób aurę dźwiękową i zamysł ogólny. Po kolei: nerwy, dynamo, mięsień, mózg, atom, cząsteczka, oko. Muzycy (używający gramofonu Tétreault i systemu wibrujących głośników z przedmiotami na nich umieszczonymi Charles) chcieli chyba skierować uwagę słuchacza ku strukturom organicznym, a także na aspekt ich mechaniczności, słowem na obszar, gdzie przecina się naturalne i sztuczne.
Ważne, że taka „teoria” nie podpiera muzyki – nie ma takiej potrzeby, dźwięki bronią się same. A wszelkie myśli przychodzą niejako same przez się, wraz z czasem trwania płyty. Centralne miejsce zajmuje 20-minutowy „Mózg” i chyba można stwierdzić, że reszta utworów jest od niego zależna, czy to jako wstęp, czy też jako komentarz albo pewna wariacja. Cała reszta podlega tej pięknej i wciągającej kompozycji, wcale jej wiele nie ustępując. Centralny utwór podszyty jest nieustannym pulsem, który jednak nie naznacza go w sposób zbyt silny. W dodatku ta struktura ulega ciągłym, delikatnym modyfikacjom, jakby w jakiś sposób dryfowała. Z tego powodu stale wywołuje nowe skojarzenia: terkot starego projektora kinowego, uspokajający rytm kół wózka prowadzonego po kocich łbach oraz bliżej nieokreślone nierównomierne powierzchnie, których zachowanie przy zetknięciu ze sobą artyści mistrzowsko odwzorowali swoimi technikami.

Z pewnością jest to płyta wymagająca uwagi, nasłuchiwania, na pewno lekkiego podkręcenia głośności. Z drugiej strony „MXCT” nie jest szczególnie skomplikowana, trudna w odbiorze, mimo tego, że jest bogata w niuanse, wypełniona dźwiękami drobnymi, to jednak jej narracja jest linearna, nie ma tam wielowarstwowości, zderzania rozmaitych materii dźwiękowych. Płyta jest spójna, można by pewnie określić jakąś jej logikę rozwoju. Jednak to nie jest tak konieczne, gdy po prostu satysfakcjonuje samo jej słuchanie.  

[recenzja pierwotnie opublikowana na nowamuzyka.pl]

7/25/2017

Xavier Charles / Robert Piotrowicz w Starym Browarze (16.03.2006)

Kolejny odcinek programu muzyki improwizowanej w Starym Browarze – tym razem Robert Piotrowicz i Xavier Charles. Ten drugi to klarnecista, improwizator z Francji, teraz grał na urządzeniu własnego chyba pomysłu. Były to dwie membrany głośników, które były wprawiane w drganie za pomocą dźwięków niskich częstotliwości. Ustawione niczym misy, Francuzowi służyły jako pole do różnych operacji – wrzucał w nie szklane kulki, sprężyny, ziarenka, metalowe pręty, miseczki. Wszystko to drżało, podskakiwało, wibrowało na membranach.. Z racji tego, że ze zaraz nad nimi znajdowały się mikrofony – każdy dźwięk był dobrze słyszalny. Poza efektem dźwiękowym był to też interesujący widok – na przykład ziarenka oświetlone na czerwono, wyglądały jak miniaturowe wybuchy wulkanu i wylewy lawy.
Robert Piotrowicz obsługiwał syntezator analogowy, na stole miał też położoną gitarę, którą sporadycznie drażnił mechanicznym wiatraczkiem.


Znów była to gra otwarta na przypadek, Charles na przykład nie mógł przecież przewidzieć brzmienia, jakie osiągnie wrzucając kilka przedmiotów naraz. Pomimo tego panował nad swoją „partią”, umiał stopniować napięcie, nie spiętrzał hałasu w nieskończoność. Piotrowicz pozostawał raczej w cieniu, jego zasługą były ostre, mroczne motywy, plamy w tle, które raz po raz wchodziły w coś w miarę rytmicznego. Jednak była to rzadkość, w większości był to jakby dźwiękowy strumień świadomości, hałaśliwy, bez skrawka melodii, za to stworzony w skupieniu, ale z polotem. Na pewno byłem już świadkiem ciekawszych muzycznych spotkań, jednak to mimo, że pozostawiało pewien niedosyt (zresztą, wedle słów Piotrowicza, pożądany i zamierzony) było kolejną intrygującą podróżą w strefę niepokojących dźwiękowych brudów, z których obaj improwizatorzy powoli i przekonująco budują swój osobny świat.

[relacja pierwotnie opublikowana na nowamuzyka.pl]

7/01/2017

Alfredo Costa Monteiro - Anatomy of Inner Place

Alfredo Costa Monteiro dał się poznać polskiej publiczności podczas Musica Genera Festival w 2006, gdzie zagrał jako część duetu Cremaster (z Ferranem Fagesem) oraz z Johnem Duncanem.

Na albumie dla Monotype korzysta ze swoistych nagrań terenowych, we wkładce zaznacza, że wszystkie źródła dźwięków są częścią jego domowego otoczenia. Zacząłem się zastanawiać, gdzie Costa Monteiro mieszka, oceniając po dźwiękach, byłyby to ciężkie warunki. Żarty na bok, bo to co słyszymy na płycie jest raczej wynikiem uważnego słuchania tego, co schowane, śledzenia ukrytego życia przedmiotów i sprawnego łapania go dobrymi mikrofonami.

W pierwszych dwóch utworach Portugalczyk koncentruje się na dość wąskiej palecie brzmieniowej różnych szumów i pomruków, które wprawia w ruch na zasadzie przypływów i odpływów. Względne podobieństwo dźwięków działa na korzyść utworów, powoduje wrażenie kondensacji i spójności, a nie uczucie nudy. Dla odmiany, trzeci track zaczyna się od fragmentów o różnych barwach, które są od siebie pooddzielane, jakby autor prezentował nam okazy skatalogowane w swoim zielniku. Album kończy się w mocny sposób, szczególnie druga połowa czwartego utworu - podszyta helikopterowym drżeniem zawierucha jest imponująca.

Tytuł, jak mi się wydaje, objaśnia intencje autora, jak i muzykę zawartą na krążku. Anatomia oznacza tutaj dokładność, uważność, podejście jakby naukowe, skupienie, co powoduje, że Costa Monteiro raczej eksploruje, poszukuje w niedużej ilości dźwięków, zamiast zalewać słuchacza zlepkiem fragmentów. Jednak myliłby się ten, kto sądzi, że są to swobodnie poruszające się, rozwijające się soundscape'y. Kompozycje choć obszerne (czasowo i pod względem wypełnienia dźwiękami) są wręcz klaustrofobiczne. I tutaj kłania się „inner place” - wydaje mi się, że odgłosy pochodzą z wnętrza czegoś albo są słyszalne tylko z bliska, jakbyśmy przykładali ucho, musieli się zbliżyć, wejść w kontakt z przedmiotem, nawet go naruszyć.

Pewna emocjonalna oschłość, nieprzystępność mogą być dla niektórych problemem we wgryzieniu się w ten album. Sięgnąć po niego powinni na pewno miłośnicy Toshiy'i Tsunody, zwłaszcza tych jego prac, w których koncentruje się na konkretnych zjawiskach dźwiękowych.

[recenzja pierwotnie opublikowana na nowamuzyka.pl]