6/25/2009

Musica Electronica Nova 2009

[być może będzie na nowamuzyka.pl, ale już nie chce mi się czekać, więc wrzucam tutaj]

Wrocławski festiwal wydawał mi się najbardziej interesujący tam, gdzie wychodził poza akademickie mury i choćby zaglądał na alternatywne podwórko (podaruję sobie cudzysłowy czy próby uściślania, ale mniej więcej wiadomo, o co chodzi, prawda?). Dlatego też udałem się dopiero na ostatnie dwa dni imprezy, trwającej już tydzień, które oferowały atrakcje bliższe właśnie temu drugiemu obszarowi.

Wydarzeniem wyglądanym w sobotę był solowy występ Roberta Piotrowicza, jednak to było zwieńczenie dnia i żeby się tam znaleźć, trzeba było przejść przez mniej lub bardziej niewygodną drogę krzyżową. Spóźniłem się nieco na pierwszy koncert, a organizatorzy zdążyli poczynić roszady w repertuarze, tak że przez jakiś czas myślałem (bo zaglądałem w program podany w katalogu), że właśnie wysłuchałem utworu Bogusława Schaeffera, który był "całkiem okej", co mnie zdziwiło, bo zwykle jest gorzej. Okazało się jednak, że to Prolongement Stanisława Krupowicza otworzył koncert, którego formuła była następująca: kompozycje na kwartet smyczkowy (w tej roli Kwartet Śląski) i elektronikę (taśmę, komputer) przeplatane utworami czysto elektronicznymi. Na Prolongement dotarłem w momencie, gdy dźwięki z komputera zaczęły się ujawniać w postaci delikatnego szumu, który przypominał odgłos maszyny do "mgły", co sprawiło, że wyobrażałem sobie, że elektronika jest takim dymem wpuszczanym między dźwięki instrumentów. Te zasłona gęstniała, coraz bardziej zakrywała smyczki, choć one wciąż pracują, pojawiają się metaliczne tarcia, jakby od przesuwania cienkich blach po sobie. Moment bez instrumentów, a potem powracają one bardziej zdecydowane: długie pociągnięcia, nachodzące na siebie, nawarstwiające się, natarczywe. Komputer nie daje za wygraną, elektronika coraz mocniejsza, czasami wprowadzana zbyt na siłę (nagły wzrost głośności), pochłania kwartet, momentami bardzo przyjemnie krąży kanałami po sali, porusza się. To bardzo odległe skojarzenie, ale pomyślałem o "Studies for Thunder" Henke - i to przed uderzeniowo-burzową końcówką. "Bum" miało przynajmniej tą zaletę, że nie było punktowe, a ciekawie rozłożyste, rozwinęło się w bardzo niskie wybrzmienia, choć i tak odczuwałem to jako silnie akademicki chwyt - potrzebę zaakcentowania, że oto koniec, a na koniec coś się przecież musi stać. Potem dowiedziałem się, że podobny był początek utworu, co trochę polepszyło moją opinię o kompozycji - wolę klamrę spinającą niż stempel zamykający.
Dwa utwory "na taśmę" były niezbyt dobre, najlepiej o tym świadczy fakt, że gdy następnego dnia chciałem zanotować swoje wrażenia, to niewiele znalazłem w sobie do przelania na papier. Poetries Schaeffera pochodzi z roku 1978 i to było słychać, przynajmniej jeśli chodzi o budowę. Odnośnie treści może trochę mniej, mój kajet podsuwa: "to, co Oval przepuszcza przez sito" - choć to znów skojarzenie raczej tak, żeby móc się w ogóle czegoś złapać, żeby nie pozostać bezradnym. Ogólnie elementy porozrzucane, bez ładu, od niechcenia, pourywane, tu jakieś "spit", tam "spat", potem przez moment trochę mokro: plim-plum. Odczuć z Flashbacku (1996) Elżbiety Sikory raczej nic nie będzie w stanie przywrócić mojej pamięci. Początek to kawalkada dźwięków perkusyjnych, jak ze starej dobrej muzyki konkretnej, potem było już lepiej (gorzej nie mogło...), ale teraz nie mam pojęcia, co to "lepiej" oznaczało w przełożeniu na materię muzyczną (zanotowałem, że było "miękko"). Wiem, że były fragmenty mówione, ale tak niewyraźnie, że nie dało się zrozumieć słów, co mnie trochę męczyło.
Pomiędzy tymi utworami dostaliśmy kolejnego Krupowicza: Tylko Beatrycze (1988) na amplifikowany kwartet i taśmę. A może raczej: dostaliśmy kolejnym Krupowiczem, bo dzieło to, inspirowane fragmentem wiersza Lechonia, było dla mnie tak celnie wymierzonym ciosem wrażliwości estetycznej zupełnie mi obcej, że ledwo (powstrzymując śmiech) przetrwałem drugą rundę z polskim kompozytorem. "Taśma" zawiera przetwarzany głos kobiecy wypowiadający słowa, przetwarzany od pierwszej chwili i na potęgę. Czuć zachwyt możliwościami przekształceń (metaliczne rezonowanie, przecieranie szumami, pogłosy) i brak zahamowań w posługiwaniu się nimi ("a co będzie jak to echo trochę spitchujemy"), a nawet chwilami podejrzewałem twórcę o nieprzysłuchwanie się efektom operacji. Jedynie ciekawie jest, gdy z głosu wyciągane są niedługie pulsy-drony, znów zaleta nagłośnienia, które pozwala przynajmniej napawać się niskimi częstotliwościami. Stopniowo głosu i dźwięków z niego jest coraz więcej, nikną pod nimi instrumenty, które często grają pojedyncze frazy, aforystycznie, trochę gesty neoklasyczne (a może to jakieś kryptocytaty), no i gdzieś też drobna wisienka pogłosu dla smyczków (minimalnego, ale okropnie sztucznego). Tak jak w poprzednim utworze Krupowicza, znów słychać brak szczególnego pomysłu na połączenie dwóch żywiołów w jedną, spójną kompozycję.
Najlepszy utwór koncertu zostawiono na koniec, a był nim Phrase and Fiction (1994/5) Argentyńczyka Alejandro Viñao. Jego największą przewagę względem poprzednich kompozycji wykorzystujących stanowił fakt, że warstwę elektroniczną stanowiły dźwięki jakby ze smyczków wywiedzione, pochodzące z tej samej rodziny brzmieniowej i/lub fakturowej. Przypuszczam, że to faktycznie było źródłem, które poddano przetworzeniom, tutaj na szczęście udanym. Głównie zyskiwały one chropowate oblicze albo właściwości drapiące, z lekkimi odchyłami ku drażniącym (tzn. "nie-tak-ładnie"). Często, zwłaszcza w pierwszej części, zdarzało się tak, że elektronika szła bardzo blisko gry instrumentu, splatając się z nim i odchylając. Tutaj też lokalnie zdarzały się delikatne rytmy, podczas gdy druga część była spokojniejsza. To dlatego, że choć generalnie bardziej wypełniona dźwiękami, to były one stateczne, smyczki grały długie frazy, raczej płaskie, a elektronika zeszła na dalszy plan. Trzecia część znów żywsza, ogólnie nie tak, jak pierwsza, poza samym finałem, gdzie powrócił wcześniej obecny motyw, co może pozwala go uznać za temat? Najważniejsze jednak, że Viñao przekonał mnie, że miał coś do powiedzenia, a utwór brzmiał sensownie jako całość.

Wieczorny koncert odbywał się, tak jak poprzedni, w sali teatralnej Impartu. Znów zmiany programu, na których zapowiadanie tym razem się załapałem, ale niewiele to dało, bo jedna zapowiedź nie wystarczyła na przyswojenie informacji, które nie zostały poparte (jak to miało miejsce popołudniu) wydrukami nowego rozkładu jazdy.
Tak czy inaczej, rozpoczęło się od Lisboa, tramway 28, Hommage á Fernardo Pessoa (1998) Sikory na taśmę i saksofon altowy i sopranowy (grała Dorota Samsel). Niestety, ta kompozycja też nie wryła mi się zbytnio w pamięć. Saksofon zaczął szmerowo-oddechowo, ale potem już w zasadzie regularne dźwięki, których było za dużo. Z taśmy, no tak, były jakieś nagrania terenowe, zapewne ze stolicy Portugalii, trasy słynnego tramwaju. Hm, trudna sprawa, tu było coś, tam coś - a co z tego?
Potem było już lepiej (gorzej być nie mogło...) - zaprezentowany został elektroniczny Styal Davida Berezana, opierający się głównie na dźwiękach nagranych w fabryce. Utwór miał faktycznie industrialny charakter, wiele w nim było mroku, chropowatych powierzchni, podpieranych bardzo niskimi dudnięciami, przesuwami, chwilami można się było poczuć jak w środku olbrzymiej maszyny. Choć naprawdę dobrze by było, gdyby udało się wywołać wrażenie ruchu elementów zależnie od siebie.
Następnym punktem był występ Macieja Walczaka, który na żywo operował dźwiękiem i obrazem (a nosiło to nazwę Terapia 12/1). Z początku wydawało się, że może być ciekawie, a przynajmniej zabawnie (w dobrym sensie), gdy na ekranie pojawił się pan w roboczym stroju na wysięgniku obok drzewa. Było to dość zaskakujące, bo zwykle raczej w roli wizualizacji oglądamy bezpieczną abstrakcję, a tutaj takie coś, jak zdjęcie z dodatku lokalnego jakiejś gazety. No ale później Walczak zrezygnował z figuratywności, gdzieś tam wplatał kształty, ale wszystko zalewał kolorowymi płaszczyznami, prostymi przekształceniami, osiągając unikalną formę neo-kiczu. Dźwięki były zdecydowanie cyfrowe, w pierwszych minutach jakby się zacinały albo były przypadkowo pauzowane, a potem....hm, też się coś z nimi chyba działo...
Muszę przyznać, że z nadzieją wyczekiwałem kolejnej odsłony Viñao, którą był elektroniczny The World we Know (polecam opis). Gdy spadły hip-hopowe bity i bas przesuwał się po podłodze, byłem naprawdę zaskoczony, ale i ucieszony. Oczywiście, nie był to wybitny utwór, ani też wielce oryginalny chwyt, ale dawał bardzo przyjemne wytchnienie od tego, w większości nieudanego, eksperymentowania. W drugiej połowie rytm był wciąż zaznaczony, ale sam bit już nie tak obecny, więcej było faktur, jakiś sampli ze starego zegara. Sensownie dowcipny i dynamiczny kawałek muzyki.
Po dość kuriozalnych ustaleniach, czy teraz ma być przerwa, czy nie (stanęło na drugiej opcji) zagrał Robert Piotrowicz. Używając syntezatora analogowego i laptopa stworzył coś tak niesamowitego, że nawet trudno próbować to odnieść w jakikolwiek sposób do tego, co słyszeliśmy w Imparcie wcześniej. Wysokie dźwięki, pod które zaczęły wchodzić nieco niższe, przyjemne w brzmieniu, chwilami melodyjne, kojarzyły mi się trochę z "kładzionymi" tonami Orena Ambarchiego. Niedługo pojawiły się pojedyncze uderzenia, bez jakiejś szczególnej barwy, raczej po prostu basowe odgłosy, porozrzucane były między cztery głośniki, co jakiś czas sugerując, że może pojawi się rytm, ale nawet w swej nieregularności były niestałe. Pasma wysokich częstotliwości były pełne małych wrąbków, jakby ponacinane w trudny do odszyfrowania wzór, to i ich szklistość, jasność przywodziły na myśl Mauve Cycles Anny Zaradny. W pewnym momencie cała ta wiązka nitek została spleciona w grube włókno, które zachowało ich przejrzystość, przy tym na trochę wytyczyło zdecydowany szlak, po chwili jednak zostało poluzowane. Szczytem był fragment, w którym Piotrowicz jakby złapał dźwięk przypominający cyfrowe zacięcie ("trrr" - średnio-wysokie, dość mięsiste) i wyciągnął go na pierwszy plan. Nie był to ani dron, ani noise'owy atak na zmysły, muzyka falowała, krążyła wedle jakiegoś modelu w czterech kanałach, tak że wkrótce można było wejść w nią, zespolić się z organicznym cyklem przemieszczania.
Trwało to czas jakiś, po czym Piotrowicz zdecydowanie zmniejszył głośność, oczywiście dobrze, że nie skończył koncertu w tym miejscu, tylko chciał zbudować coś jeszcze dalej, ale uderzyło mnie to ściszenie. A może się czepiam i nie było dobrego wyjścia/zejścia z osiągniętych wyżyn, płynny fade też by mnie pewnie ukuł w uszy. Podobało mi się jednak to, że Piotrowicz zostawił te dźwięki, które przed momentem były bardzo głośne, tak że stały się teraz fakturą w tle, zmienił perspektywę słuchania (przed chwilą byliśmy w nich, teraz widzimy je pod sobą). Na niej kładł bardzo drobne pyknięcia, generalnie druga połowa nie była odmienna od pierwszej, wydawała się lżejsza, choć pojawiły się (w oddali) elementy industrialno-perkusyjne, może dlatego, że nie było rozpoznawalnej kumulacji. Tylko nagłe urwanie.

Niedziela to finał festiwalu i tylko jeden koncert - w Filharmonii Wrocławskiej, jeden utwór - An Index of Metals Fausto Romitellego (komentarz kompozytora). Znałem ten bardzo ciekawy utwór niemniej ciekawego włoskiego twórcy, więc we Wrocławiu nie tyle całość, co szczegóły przykuwały moją uwagę. Na przykład taki Pan Sonicowy moment elektroniki "solo", gdzieś w jednej trzeciej trwania utworu, ona też wcześniej jakby odmierzająca, tykająca, może w roli stałej skali dla "przemijających" instrumentów? Później, wspaniała chwila, gdy usłyszałem krople deszczu padające (pojedynczo) na rozgrzany dach i skwierczące przy tym. Albo wygaszenie przed finałem, gdzie gitary (elektryczna i basowa) nadały taki jazzowy feeling, prawie że wykluły się błękitne nuty, zastygnięcie, ale nie skamienienie, tylko nostalgiczny krok w tył. Natomiast finał, który nie jest takim typowym finałem-spełnieniem (i chwała mu za to), może mógłby jednak być wykonany nieco energiczniej, trochę za mało w nim wezbrało. Jeden jeszcze szczegół, który wcześniej mi umykał, a teraz nieco raził, to spowalniany odgłos silników (w filharmonii chociaż brzmiał dobrze). No i to już na granicy czepialstwa, ale może Agata Zubel mogłaby być nieco ciszej względem reszty, bo tego że instrumenty nie były tak wyraźne jak na nagraniu, nie dało się uniknąć. Jeśli chodzi o całość, to wrażenie mogły popsuć problemy z wizualizacjami, na pewno dało się to zrobić profesjonalniej (są programy vj-skie, itd, itp). Ja wolałem skoncentrować się na dźwiękach i raczej miałem zamknięte oczy, ale i tak dostrzegłem okienko Media Player Classic, komunikat o jego błędzie, kursor, problemy z synchronizacją (obraz był na trzech ekranach) - szkoda.

6/21/2009

moje noce są dłuższe niż twoje dni





poison dart



shooting range






















Powidoki i przesłyszenia:
Warrior Queen, Loefah/Sgt Pokes w Eskulapie i potem aż do kresu nocy.
(polecam kliknąć na zdjęcie i powiększyć)

6/18/2009

Notsoquiet

Muzyki Thisquietarmy nie słyszałem wcześniej w ogóle, a Aidana Bakera, współtworzącego Nadję, w minimalnych ilościach, więc na koncert do Minogi szedłem prawie bez oczekiwań.
To znaczy czegoś się spodziewałem, choćby po opisach itd.

Ale mniejsza z tym, jak zwykle przyjście punktualne oznaczało przyjście za wcześnie, bo kwadrans po ósmej nawet jeszcze nie wpuszczali. W końcu koncert zaczął się po dziewiątej, a ja czas oczekiwania spędziłem w doborowym towarzystwie dwóch panów siedzących w pobliżu, którzy sprawiali wrażenie, jakby przebywali tutaj w ramach przydzielonych wyrokiem godzin robót publicznych, a nie z własnej woli. Ciekawe, kim byli, może jacyś sprzętowcy, bo rozpoznawali muzyków, cośtam komentowali, jakby ich już słyszeli. Byłem przekonany, że obecność muzyki nie będzie im przeszkadzać w dalszej wymianie opinii.

I tak było, jednak na szczęście Thisquietarmy szybko wspiął się na szczyty, na których nie panowała cisza. A że, jakby powiedziała brać dubstepowa, sound propa, to panowie musieli zrezygnować z prób komunikacji.
To co grał Th można pewnie skatalogować jako ambient-doom-dron, podstawą była gitara, przepuszczana przez różne efekty. A także jakieś sample wcześniej przygotowane, najpierw były one subtelne, tak że miałem wątpliwości, czy to może jakoś przetworzenia gitary do tego doprowadziły. Za pierwszym razem był to lekko akcentowany rytm, ale później perkusyjność tych dźwięków była wyraźniejsza. To znaczy fakt, że udawały one perkusję, co nie najlepiej im wychodziło, talerze jeszcze, ale bębny brzmiały plastikowo, płasko. W połączeniu z powtarzanymi prostymi liniami basowymi złożyło się to na średnio ciekawą całość.
Ale to było w drugiej części, nieco dłuższej, ok. 45-minutowego występu, która też nie była zupełnie pozbawiona najlepszych elementów części pierwszej, które zostały w niej nieco zepchnięte. Były to gęste chmury dźwięków, tu czasem jakieś sprzężenie, tu jakieś osobne pasmo zdaje się odłączać, ale zaraz wnika w resztę, chwilami dźwięki gitarowe bardziej rozpoznawalne, ale częściej - nie. A pod koniec trochę bardzo bardzo niskich częstotliwości i metalowe konstrukcje pod sufitem rezonowały.
Występowi towarzyszyły wizualizacje, czarno-białe filmy z wędrówek, czasem z osią symetrii na środku, momentami odwrócone do góry nogami. Jakieś drzewa, jakiś silos, jakaś droga, jakaś rzeka, pasowało do muzyki (też przypomniało mi, że dźwięki Set Fire to Flames mi się z takimi obrazami kojarzyły).

Po niepotrzebnej przerwie w końcu Nadja (Baker i Leah Buckareff), którzy zagrali nieco krócej, a gdybym nie wiedział, to byłbym przekonany, że o wiele dłużej.
Tak, dłużyło mi się, choć zaczęło się obiecująco, ciche rozlane dźwięki gitary i basu, ale potem okazało się, co łączy dwa grające tego wieczora projekty - użycie automatów/sampli perkusyjnych. Trzy cyk-cyk-cyk wirtualnego talerza i wchodzi gitarowa ściana, rzęzi sobie, wierci i tak dalej, perkusja która brzmi jakby ktoś ją nagrał na dyktafon kieszonkowy też rozwija skrzydła.
Ze strony Bakera nie był to typowy rockowy onanizm instrumentalny, ale było coś z klimatu "och, oto ja, och, oto moja gitara", oczywiście bezpodstawnie i nieuczciwie nadbudowuję. Nie należy też interpretować faktu, że basistka stała z tyłu, za stolikiem ze sprzętem, obrócona plecami i wykonywała minimum ruchów.
No dobrze, sam fakt takich doomowych (?) momentów nie dyskwalifikuje jeszcze dla mnie muzyki, mogłem próbować się zatopić w tych brzmieniach. Ale co było naprawdę okropne, smutne i przygnębiające, to schematyzm. Bo po takiej zwyżce znów schodziliśmy w cichsze momenty snucia gitarowego rozlewiska, po czym znów kilka cyknięć i znów mocne uderzenie. Przecież to było tak oczywiste, sztuczne, niewynikające, że aż....
Chciałem wyjść, ale gdybym to zrobił, to nie poznałbym końcówki, gdzie na motywie perkusyjnym obydwoje muzycy rozciągali brzmienia przez smyczkowanie swoich instrumentów. Zważywszy na porządną głośność, słuchało się tego dobrze.

Nadja też miała wizualizacje, abstrakcje, koncentryczne koła w sepii. Baker miał koszulkę Godflesh, Thisqueitarmy - A Place to Bury Strangers. A tu możecie przeczytać, jak było na koncercie w Paryżu.

6/16/2009

Ogłoszeniowy post zbiorczy, znów

Po pierwsze: zapraszam na Retrograde in the dromosphere do Galerii ON, od 19-ego (piątek) do 21-ego, szczegółowa rozpiska w kalendarium (które jak widać na razie zostaje, jakie było) powyżej. Będzie to wystawa instalacji dźwiękowych Jeffa Gburka okraszona kilkoma wydarzeniami muzycznymi. Zagrają: Siamgda, X-Navi.et (czyli Rafał Iwański z Hati), Holowizor, Urinatorium, Radioda (po raz pierwszy ze sprzętem po circuit bendingu), Herr Rubin, no i ja też. Zostanie wykonany "The Unanswered Question" Charlesa Ivesa w aranżacji na elektronikę i kwartet smyczkowy oraz "About 'La Societé du Spectacle' Guy Debord - 1967" Lucio Capece (tu partytura w pdfie). I w ogóle będzie fajnie, ha ha.

A przedtem inna rzecz koncertowa, nadawana przez radio: Andrew Liles/Bernhard Loibner, 18-ego czerwca.

Jutro w Audiosferze tematem jest remiks, będzie coś z Microstorii, DJ Vadima, Shackletona, Astral Social Club, a także jakieś glitch-hopy i 8bitstepy.

Tak, to oznacza m.in. Quartę 330, który przewija się też w tym artykule. Warto przeczytać, choć z początku myślałem, że to będzie w innym kierunku szło, ale brawa za to podejście techniczne, które pokazuje wnikliwie z czego, jeśli chodzi o zabiegi, ekhem, kompozytorskie, składa się wonky.

Z innej beczki: jeden z najciekawszych improwizujących saksofonistów, Seymour Wright zaczął grać w trio z Paulem Abbottem i Benem Drew. W ogóle podejście do projektu jest intrygujące, strona internetowa jako nowy format (zamiast płyty? czy może w końcu - oprócz? tylko przed?) wydawniczy. Chyba ideą jest też publikowanie wszystkiego, co się nagrało. Efekty nie zawsze są ciekawe, co po części też wynika z niewybitnej jakości nagrania, ale może ma to inną wartość, jako całość, można być świadkiem ewolucji brzmienia itd. Tak czy inaczej, z tego co słuchałem najciekawsza jest ta sesja.

No i rozpocząłem teksty trzecie, chciałem pisać jakieś manifestacyjne wprowadzenie, ale nie jestem dobry w te klocki. Mam nadzieję, że komuś się przyda (i jak zawsze czekam na opinie).

6/09/2009

Dzielenie włocha na czworo

Dziś słuchałem jakiegoś programu Mary Anne Hobbs, w którym puściła, raczej spoza swego zwykłego obszaru zainteresowań, kawałek ze Steeltongued Hecqa. Zastrzygłem uchem, ciekawie przestrzenny, dużo się dzieje. Zaraz ściągnąłem album i teraz właśnie kończę drugi odsłuch, a rzadko zdarza mi się słuchać płyty dwa razy jednego dnia. Nie wiem, czy jestem zachwycony, ale takich brzmień jak w tytułowym kawałku to chyba jeszcze nie słyszałem. A takiego ambientu jak w pierwszej i trzeciej części "Hypnos" to mógłbym spore dawki przyjmować. Nawet zużyte breakcore'y w "Howler" są tak ciekawie oprawione, że nie wypadają wtórnie. Mam mieszane uczucia względem rapera w "I will survive", który mam wrażenie stara się być Saulem Williamsem. Ale to tylko jeden etap zróżnicowanej i jak na to zróżnicowanie zaskakująco spójnej płyty. O, w zasadzie to dwóch płyt, bo drugi cedek z remiksami, ale go jeszcze nie słuchałem. Na nowejmuzyce całkiem dobra recenzja, którą nawet czytałem, ale chyba odstraszył mnie ten "modern classical", jeśli macie tak samo długie zęby na oznaczane tak zwykle cukierki - nie lękajcie się, tu ich brak.

Ostatnio dużo czytam o Włoszech i słucham sporo włoskiej muzyki. Czytanie i słuchanie pokrywa się tylko w niewielkim fragmencie, mianowicie: Feruccio Busoni, bo byłem ciekaw, jak brzmi muzyka człowieka, który napisał to. Na razie jestem zawiedziony, ale może nie słyszałem tego co trzeba.
Oprócz tego słucham Giacinto Scelsiego, który mnie zachwyca, Luci Ronchetti, która intryguje, z ostatnich odkryć to Stefano Gervasoni. Tak, przepraszam że tak bezszczegółowo, może coś jeszcze wymyślę. Ronchetti uczyła się u Busottiego, Sciarrino i Grisey'a, może to kogoś zachęci do sprawdzenia jej, co można uczynić przez youtube, bo wrzuca sporo swoich rzeczy.

Ostatnio dużo czytam i piszę o hałasie, to się pokrywa o tyle z Włochami, że czytam i piszę o Luigi'm Russolo. Mniejsza z tym, o bardzo aktualnym hałasie pisze David Keenan, odnośnie No Fun:

There has long been an anti-musicianship schtick amongst the more cornball noise artists (not to say a depressing anti-success mindset) and anyone who can actually play anything – or even use an instrument to do anything else other than ‘subjugate’ their audience - always tends to get their backs up. In a scene that would appear to reject accepted standards of musicianship - either way – the lowest form of noise dolt always seems to feel threatened by the ‘musician’, which only goes to show their lack of true faith in their own process, not to say the narrow-mindedness of supposedly experimental, forward-thinking artists.

(całość tu)

Przy okazji, jutro Audiosfera o perkusji: Nilssen-Love, MoHa!, Tony Buck, chyba też Henry Cowell.

6/06/2009

Koncert i koncercik: VII < 64

[napisane wczoraj, ale zabrakło internetu]

Wczoraj poszedłem do Blue Note'u na występ projektu Firebird VII Phila Manzanery, w którym oprócz niego: powód mojej tam obecności - Charles Hayward oraz Yaron Stavi i Leszek Możdżer. Wytrzymałem pierwszy set (ok. 45 minut), pewnie dotrwałbym do końca, ale grający wymyślili sobie przerwę, a ja nie miałem co robić ani gdzie siedzieć, więc wyszedłem. Czułem, że nic nowego by mi się w drugiej odsłonie nie objawiło. A to co było w pierwszej tak sobie mi podeszło, nie wiem...przyszły mi na myśl wazoniki, które kształt może nawet mają ciekawy, ale są pokryte emalią w tandetnych kolorach. Dynamiczne utwory jeszcze okej, ale jakieś takie bardziej *refleksyjne* - yh. Naprawdę, jak w najgorszych partiach Mainstream Quiet Sun. I przerażająca elektronika od Możdżera momentami. Oczywiście cieszę się, że zobaczyłem Haywarda na żywo, grał bez zarzutu, no ale tak naprawdę to wykazać się nie mógł.

Dziś diametralnie inne wydarzenie, wczoraj napakowany klub, a dziś przytulna kawiarnia, nieprzesadnie wypełniona publicznością. To znaczy duet ex64 grał w Ekowiarni. Z ich lutowego występu w Głośnej Samotności zapamiętałem, że było za cicho, a w dodatku ludzie gadali, dziś na szczęście cicho nie było, co nie znaczy, że było głośno, tylko w sam raz. A, jeszcze zapamiętałem, że bardzo podobały mi się zdjęcia, które były wyświetlane podczas koncertu. Już wcześniej wiedziałem, że Maciej (połowa duetu) umie robić dobre zdjęcia, więc nie były one dla mnie wielkim zaskoczeniem. Dziś dotarło do mnie, że dobra fotografia często staje się bardzo dobra, gdy jest powiększona. Tak więc chwilami musiałem przywoływać się do porządku, żeby nie skupiać uwagi tylko na obrazach, a pomyśleć o dźwięku też. Postawiłem sobie zadanie uważnego słuchania, bo chciałem ustalić, co mi ta muzyka przypomina, z czyją twórczością się kojarzy. I niewiele wymyśliłem, były momenty marimbowe, mbirowe, które jakby trochę Wankersunited/Reuter & Belter, ale to bardzo odległe. Dźwięki przede wszystkim syntetyczne, ale nie tylko, bo tu jakaś perkusja, tu odgłosy wody, potem jakieś szmery, szurnięcia. No i też znajdowane przez Macieja na youtube głosy. Jeśli dobrze mi się wydaje, to za elementy rytmiczne (tak, czasem bity, ale nie zawsze) odpowiedzialny był Marek. Bardzo podobał mi się fragment z głębokim pulsem, wokół którego organizowały się inne dźwięki, prawie jak minimal techno, hehe. Potem był też moment a'la dubowy (nie-jamajski), rozpływający się w nawarstwieniach perkusyjnych. Jedyne co mi się nie podobało to fragment nieco sentymentalny, przez barwy, przed końcówką. Całość podana bez przerw, choć z pewnymi przystankami, które pozwalałyby podzielić go na sekwencje. Ponadgodzinny koncert, a nie nudził.
Zdjęcia nie miały się łączyć z muzyką, to znaczy nie jakoś szczególnie, ex64 nie grało do nich, choć było i tak, że gdy pojawiło się zdjęcie wieżowca niknącego we mgle, to i dźwięki jakby takie otchłanne się stały. Fotografie znów mi się podobały, zresztą po części były te same, co w lutym. Zapamiętane z wtedy, które dziś też obecne, to przede wszystkim hasłowe: "help is on the way" (z windy) oraz para "the future is not set" i "grab the gun and fire" (na którym to okazuje się, że to instrukcje z automatu do gry). Albo to zbliżenie na soulseeka. Wiele obrazów było podróżniczych: dworzec, peron, nazwa stacji, pracownik lotniska na pasie startowym, przejście podziemne, ruchome schody. Dużo czarno-białych, wiele detali, trochę zupełnych abstrakcji, kilka rowerowych, kilka manekinowych, kilka ptasich, kilka portretów. Niektóre jakby Henke'owe, inne nieco Touchowe. Sporo takich, jak sam lubię (robić): budynki, ściany, wzorki w architekturze. Szkoda tylko, że niektóre miały cyfrowe "robaczki" (kompresja czy coś?).

ex64 nie mają myspace'a, ani innych takich, pozostaje mieć nadzieję, że będą koncertowali coraz częściej, a wydarzenia te będą choć trochę lepiej rozpromowane.

6/03/2009

Imperium dźwięków

Tak w tłumaczeniu brzmi tytuł dokumentu, który oglądałem dziś przed południem na arte. Dotyczył on sound designu, czyli hm, projektowania dźwięków? dźwiękowego? Tutaj może raczej to pierwsze, bo rzecz była m.in. o badaniu brzmienia chrupania płatków śniadaniowych, o wrażeniach, jakie wywołują rozmaite rodzaje zakrętek, zamknięć w perfumach i kosmetykach. Jak się domyślam (bo francuskiego raczej nie rozumiem) o wpływie na konsumenta aspektu dźwiękowego w produkcie. Przez moment wypowiadało się dwóch panów z IRCAMU. Generalnie polecam, choć nie wiem, jak arte powtarza programy.

W filmie przykładami były też fragmenty z Jacquesa Tati (oczywiście/brawo), co mi przypomniało, że gdzieś na dysku mam artykuł o dźwiękach w jego filmach, który powinienem dokładniej przeczytać.

Wiedziałem, że w szkole będę miał trochę pustego czasu więc oprócz Pierścieni Saturna (duże och) wziąłem też discmana.

Zacząłem od This Past Spring czyli rejestracji koncertu basisty Darina Gray'a i gitarzysty Lorena (MazzaCane) Connorsa. Znam wiele płyt tego drugiego, chyba mogę się określić jako jego fan, bo większość bardzo lubię, a te które podobają mi się mniej, zmuszony określiłbym jako "niezłe". Nie wiem, czy ten album jest jakoś szczególnie dobry, ale na pewno podoba mi się (tak, jestem fanem). Gdy po kilku minutach myślałem, że kurcze, tak trochę za ładnie, za łatwo to idzie, to wtedy Connors wszedł głośno i masywnie.
Porą oferującą odpowiednią aurę dla jego twórczości i też przez tą muzykę jakoś przywoływaną jest noc (i nie zawsze cicha, spokojna, odludna, bo np. ten trochę jazgotliwy fragment kojarzy mi się z mrugającymi neonami). Ale dziś krajobraz dzienny też się sprawdził jako wizualizacja tej muzyki: szaro-białe niebo, widoki za szybą przefiltrowane przez krople deszczu na niej.
Na osobny raz zostawiam sobie zasługujący na atencję wygląd płyt Connorsa wydawanych przez Family Vineyard.
(a tutaj ścieżka trzecia)

Potem do discmana powędrował krążek z Nostalgie in den Objekten autorstwa Urinatorium (aka Hubert Wińczyk). Wydawnictwo to jest dostępne legalnie w sieci jednak tak wyszło, że (jak dowcipnie autor zanotował wewnątrz okładki) "w dużym internecie są pliki małej jakości", więc na razie nie będę linkował. Tak, mp3 są fajne, ale do pewnej granicy, a 64kbps znajdują się już chyba za nią.
Oczywiście znam dobrze Huberta, mamy też wspólny projekt dźwiękowy, więc jestem absolutnie nieobiektywny, jednak pozwolę sobie na wyrażenie opinii, że jest dobra i warta uwagi płyta. Miałem ciekawe przeżycie podczas słuchania pierwszego utworu, gdzie użyty jest mocny pogłos, a siedziałem w dużym pomieszczeniu i to była odwrotność takiej izolacji, kreowania osobistego świata dźwiękowego przez słuchawki, jak mamy zwykle. Bo dźwięki niesione takim właśnie pogłosem mogły powstać w tym pomieszczeniu, pasowały do jego świata dźwiękowego, wobec czego oba się nałożyły, czy też wymieniły właściwościami. Jedna rzecz, która momentami mi przeszkadzała, to że utwory trzymają się często formuły powtarzania długo jakiegoś loopu. Czasem byłoby ciekawiej, gdyby coś tą loopowatość naruszyło i nie chodzi mi o jakiś odciągający uwagę kolorowy fajerwerk nadlatujący skądinąd, ale może żeby z samego tego fragmentu coś wyszło, wyłamało się, wykruszyło. Niemniej, to właśnie ta powtarzalność świetnie robi zamykającemu płytę utworowi, który ma bardzo przyjemne doły, trochę jakby powolne, szurające smyczkowanie wiolonczeli.

Czytałem Sebalda, który jest pochłaniający, ale czasem wymaga tyle uwagi, że nie można sobie pozwolić na myślenie o czymkolwiek niezwiązanym z książką. Musiałem więc przerwać, bo rozważałem pomysł, który przyszedł mi kilka dni temu do głowy: założenia kolejnego nikomu niepotrzebnego bloga. Jako że wymyśliłem w końcu dla niego nazwę, sprawa wydaje się przesądzona.

Potem zacząłem For Hugh Davies z udziałem Adama Bohmana, Marka Wastella i Lee Pattersona, który przez różne odgłosy przedmiotów, takie skrobiące, lekkie uderzenia, wydawał się kontynuacją wątków z Nostalgie....

Aaa, dziś Audiosfera o tegorocznej Generze, o której już wszystko wiadomo.