5/30/2009

Pure pleasure seeker

Muzyczne wczoraj: najpierw do Estrady na The Rempis Percussion Quartet, który prowadził Dave Rempis saksofonista dobrze znany poznańskiej bla bla bla. Oprócz niego dwójka perkusistów: Tim Daisy, Frank Rosaly oraz kontrabasista Ingebrigt Håker-Flaten. Trochę się spóźniłem i jak wszedłem to trwała już *ostra jazda*. Dużo tego było a pomysłodawca zespołu dominował, jak dla mnie niestety, bo niewiele było ciekawego w jego graniu. Ani jakiś nietypowych dźwięków, wszystko raczej z podstawowej karty dań, ani też naprawdę mocnej energii, mięcha a'la Brötzmann. Jednak kiedy Rempis się zmęczył, to zostawiał pole pozostałym, co pozwalało nam poczuć aromat bardziej wyszukanych potraw. Choć i tak na lizaniu lizaka przez szybę zwykle się kończyło. Był jeden wyjątkowy moment, który otworzył najlepszy fragment koncertu, gdy kończyła się dynamiczna partia, a Flaten na tle cichnących perkusji zaczął bardzo powoli przeciągać smyczkiem po strunach. Był to bardzo mroczny i głęboki odgłos, ale też zafascynowało mnie to, że po takim przeładowaniu informacjami, gęstym graniu całej czwórki, nagle jest tylko ten dźwięk, on jest jakby całą rzeczywistością, jedynym przekazem płynącym ze sceny i można się na nim skupić, w pełni go chłonąć. Albo, z drugiej strony patrząc, trzeba sobie z tym poradzić, przestawić swoją percepcję, przystosować się, albo pomyśleć sobie, że "ech, siadło".
Jeśli chodzi o perkusistów to Daisy miał fajne brzmienie bębnów, a też stosował różne metalowe krążki, małe talerze. Rosaly jakby przestawił się na bycie "rytmiczne", cały chodził, kiedy nie grał to też ruszał rękoma, jakby wypróbowywał na sucho pomysły, które przychodziły mu do głowy. Było kilka ciekawych momentów nieszablonowej wymiany dźwięków tylko między nimi dwoma.
Nie wiem, czy udało się ich wyklaskać na drugi bis, bo już wtedy poszedłem do szatni. Nie żebym się spieszył bardzo, ale już wystarczyło.

No i słusznie, bo do Inner Spaces nie trzeba było się spieszyć, co prawda godzina plakatowa to 21-sza, ale czy ktoś się tym kierował? Niewiele osób raczej, bo gdy z Rozpadlinem weszliśmy, pewnie około 22:30, to w obu salach były pustki.
Ale zanim o tym - warto odnotować fakt, że Inner Spaces powraca (dochód z imprezy przeznaczony na remont), że znów coś się tu dzieje. Oczywiście wczoraj to było bardziej, że "coś" właśnie, że zobaczymy, co się dzieje. Natomiast dłużej zastanowię się, kiedy będę miał tam kolejny raz się wybrać, bo "jak" będzie ważniejsze, oby też dla grających i organizatorów.
Na dubstepforum już pojawiły się głosy, że zajebiście i w ogóle, tak więc zaczynam zastanawiać się, czy ja być może zbyt wiele wymagam. Aczkolwiek nie tylko ja zgłaszałem pewne zastrzeżenia.
Dobra, powracam do sal, w których pustki - w tej po prawej techno, po lewej dubby. Niech będzie lewa, choć bardzo ciekawe efekty przynosi też stanie pośrodku korytarza, gdzie mieszają się brzmienia z obu. No ale, ktoś puszcza te duby, hajleselasjiaj, spoko spoko, tylko czemu tak bez sensu dociska niskie częstotliwości. Wkurza mnie to, a były momenty kuriozalne, gdy bas warczy i sunie sobie dołem, a zupełnie osobno, przysłonięty przez niego, gdzieś wysoko unosi się wokal, który brzmi jak z innej bajki. O co chodzi? Czy jeśli coś nie jest wystarczająco fajne, żeby skłonić ludzi do tańca, to po dopakowaniu dołów już będzie? Takie myślenie można wybaczyć kolesiom, którzy w drugiej sali ładowali techno, ale ludzie, którzy zajmują się muzyką, której niskie częstotliwości są ważną (kluczową?) składową, powinni mieć trochę lepiej rozwinięty zmysł w tym temacie. Dzięki temu mogliby spostrzec, że nie zawsze więcej znaczy lepiej, bo czasami może to zupełnie popsuć muzykę. Inna sprawa, że didżeje stali za głośnikami, więc może nie słyszeli dokładnie, jak brzmi to co puszczają?
A w ogóle to fajnie byłoby się dowiedzieć, kto aktualnie gra (dwa rzędy koni dla tego, kto jest w stanie rozjaśnić te kwestie), jeśli nie dało się rozpiski zrobić, to można było jakoś vidżeja wykorzystać, żeby wplótł w wizualizacje ksywki grających. Nie mówiąc o tym, że do pewnego momentu nawet trudno było określić, która sala jest która, bo żadna nie kwalifikowała się do hasła "liveact stage".
Ustaliło się to po krótkiej rozmowie z Top Cutem, który powiedział, że reprezentanci City Inside Art, zmienią tą niezmordowaną parę od techno, czym wlał nadzieję w moje serce.
W tym czasie "bass stage" został odziany w najbardziej znoszone jungle i sprane aż do wyblakłości drum'n'bassy. Etap krążenia między dwoma pomieszczeniami, z którego wniosek, że trudno ocenić, gdzie gorzej. Na szczęście już powoli CIA zaczęło się instalować, towarzyszył im bębniarz (Mustafa?), a wkrótce też basista. Bardzo dobry początek, remiks "Paper Planes" i "Flat Beat" 16bit, gdzieś wmiksowany wokal z Westbama, a potem napięcie opadło. Doszedł kolejny bębniarz, który za dużo grał, w pewnym momencie muzyka puszczana przez didżeja (którym był...?) jakby zniknęła, ale może tak miało być.
Akurat stało się tak, że najciekawiej w obu salach było w tym samym czasie. W "bassowej" ktoś (byłżeby to Grabadub?) zaczął grać ciężkie, nie-jamajskie duby, czy dubstepy, kto ich tam wie, chwilami kojarzące się nawet z Shackletonem. Ale ale, najlepsze w tym było brzmienie, selektywne, czyste, nieprzesadzone, w porównaniu do poprzedników, to grał nawet cicho (było słychać gadanie ludzi), ale mi to zupełnie odpowiadało. W drugiej sali załapałem się na "Where's My Money" w naszym lokalnym remiksie, który wywołuje we mnie mieszane uczucia, przedtem w miks wpadł też "Windowlicker", co razem kazało mi myśleć o graniu ciut pod publiczkę (ale może tak trzeba?). Bębniarzy i basisty już wkrótce nie było, Top Cut czasem się wskreczowywał. Co jeszcze leciało: "Poison Dart", "CCTV", "That's my style" Freqa Nasty'ego, który spowodował gwałtowny odpływ *z parkietu*, coś Jokera. W tej sali było coraz puściej, a w drugiej pełniej i bardziej dubstepowo.
W pewnym momencie coś się musiało popsuć, poluzować, bo zamiast wizualizacji pojawił się błękitny ekran projektora. Wtedy zrobił się naprawdę przyjemny klimat, bo jedynym źródłem światła był telewizor stojący przed didżejami, odwrócony do nich tyłem. Jego poświata przebijała się przez pyło-dymową troposferę i to było najlepszą wizualizacją dla dźwięków. Właśnie, vidżejem była ta sama osoba, co w Eskulapie i ten tego, już mniejszy szacun dla tego pana tym razem, bo miksował w dużej części to samo, co wtedy.

Pozamuzycznie: rozumiem, że miało być raczej mrocznie, niż jasno, raczej surowo, niż wymuskanie i okej, ale jednak trochę więcej świateł na przejścia by się przydało i to nie tych malutkich śmiesznych świeczek, które na wstępie zostały zadeptane przez chodzących. A podobały mi się elementy scenograficzne, które możecie zobaczyć tu, fajnie że ktoś kombinuje w tym kierunku.

5/27/2009

Czytamy słuchając: Kode 9

Na to czekałem! W końcu jest - na stronie Wire opublikowano cały wywiad, który posłużył za bazę dla artykułu, jedyne zastrzeżenie, że jest spisany trochę niechlujnie.
Mniejsza o to, tak ciekawej rozmowy nie czytałem chyba od czasów tej z Burialem. Naprawdę średnio co drugą linijkę mógłbym znaleźć fragment do zacytowania, tak więc polecam lekturę całości.
Tutaj może takie coś, trochę autotematycznie, bo myślę o tym jako o wskazówce, jak pisać o muzyce:

The problem isn’t the concepts. It’s to get away from the idea that the concepts are anathema to experiencing musical intensity. It’s to get away from the clichéd idea that the minute you start conceptualising about music you kill its vibe or energy. Instead of that it’s more that being immersed in music generates its own conceptual tools, immanently. If you immerse yourself in a kind of music, the music will suggest the kind of conceptual tools that are most appropriate for channelling the music into another medium, into discourse. So it’s not that musical intensity is on one plane and the minute you start talking about it it’s like a capture mechanism, it’s more like, what are the most efficient ways of transferring that intensity out of that music and into language. Or even better, intensifying the energy in the music and intensifying it through the way that that energy transfers into language. And that’s what I was getting from Mark [Fischer] and Kodwo [Eshun]. They wrote in such, not just a vivid way… it’s a sonic fiction thing, they were hearing things in the music that were not actually there, but were virtually there. And they were extrapolating them out of the music, hearing the potential sonic worlds that were in the music and then colouring in those sonic worlds, making them explicit … making explicity what’s taken for granted by taking certain combinations of sound and certain combinations of rhythms.


Dobra wiadomość jest taka, że od dawna zapowiadana książka, o której w wywiadzie mowa tutaj, ma wyjść w listopadzie nakładem MIT (update: ech, w grudniu).

Polecanki:
Kode 9 & The Space Ape Memories of the Future (Hyperdub, 2006)
mniej więcej wszystko inne

5/24/2009

Gdzie byłeś? (do ciebie, człowieku)


(Mattin - No Fun Fest 2009, foto: Michael Muniak)

Potraktuję to jako wstęp do wpisu o występach na żywo. To zdjęcie sprawia, że poniekąd słyszę w wyobraźni, co Mattin robi. Więcej obrazków Muniaka z tej imprezy tutaj.
No tak, a ja (na razie) nie dysponuję żadnymi zdjęciami z koncertów, o których poniżej. Nie będą to pełnowymiarowe relacje, ale jednak nie chciałbym, żeby się wszystko osunęło w niepamięć.

W środę Mikrokolektyw (Artur Majewski - trąbka, Kuba Suchar - perkusja) i Jason Ajemian na kontrabasie w Kisielicach. Zaczęło się naprawdę dobrze, myślałem, że to będzie świetny koncert, ale potem było po równi pochyłej - w dół. Co nie znaczy, że było źle. Wydaje mi się, że moim głównym problemem była trąbka, która unosiła się ponad sekcją. Przede wszystkim, bo była za głośno, a po drugie przez swoje brzmienie (często lekki pogłos). Majewski spokojnie wypełnił by salkę Kisielic bez pomocy mikrofonu, ale miał go głównie po to, żeby przepuszczać się przez efekty. Zdarzały mu się nawet fajne pomysły, raz użył tłumika, co z odpowiednim przetworzeniem dało ciekawy dźwięk studzienny z lekkim zabarwieniem kosmicznym. Innym razem, to chyba bez przekształcania, miał takie zmatowione brzmienie, w jednym momencie zdarzyło mu się grać urywane dźwięki. Ale generalnie fruwał ponad masywną, gęstą, sekcją.
Z której o wiele lepiej było słychać perkusję, żeby była jasność: Suchar jest świetnym instrumentalistą, pełnym inwencji, zwłaszcza jeśli chodzi o rozwiązania rytmiczne, czujnym, słuchającym. Ale gdy granie nabrało już rozpędu, to chwilami jego dźwięków było zbyt dużo jak na to pomieszczenie, czułem się nawet niewygodnie. Nie wiem, czy to on zagłuszał, czy też nie dało się nagłośnić bardziej kontrabasu, ale przez większość czasu u Ajemiana słychać było tylko najwyższe dźwięki, ginęła mięsistość, głębia kontrabasu.
Trio zagrało jeden długi set plus krótki bis, gdzie Ajemian udzielał się wokalnie.

W czwartek nie mogłem być na koncercie Jeffa Gburka i X-NAVI.Et, więc jeśli ktoś dał radę, niech napisze.

W piątek do Berlina, żeby zagrać z Kurortem. Bardzo przyjemny wyjazd, szkoda, że taki krótki. Jako bonus "odkrywanie" nieznanej mi części miasta - Hohenschönhausen. Zaskoczenie - Mies van der Rohe Haus (ach, posłuchać sobie tam Kurtaga, może z widokiem na jeziorko...), a co zabawne, to budynek obok wydawał mi się właśnie cokolwiek w stylu tego twórcy.
Występowaliśmy w Lichtblick-Kino a było to organizowane przez Salon Bruit. Może nie idealne warunki, ale daliśmy radę. Przed nami grał duet Furtur (czyli Fritz Welch i Guido Henneboehl), potem wymieniłem się z Fritzem płytami, on rzucił, że myślą o jesiennym odwiedzeniu Europy na wschód od Berlina z zespołem Peeesseye.

Sobota niemniej bogata w wydarzenia niż czwartek, na szczęście tym razem nie wszystko się nakładało.
Ikue Mori i Zeena Parkins mnie nie zachwyciły mnie, choć może to też wina mojej zniżki formy. Nie umiałbym konkretnie wskazać, co mi się nie podobało. Generalnie całość wydała mi się zbyt jednostajna, choć oczywiście były urozmaicenia, ale odczułem je jako dodane na siłę (złota folia, ekspresyjna partia Parkins na samplerze) i nie przekonały mnie. Dobrze, że Mori czasem szukała też czegoś poza owadzimi dźwiękami na swoim laptopie. Choć to one dominowały, tak jak u Parkins serie powtarzanych motywów na harfie. Wizualizacje chyba nawet mi się podobały - dużo mocnych, psychodelicznych kolorów, czasem owady właśnie, jakiś okrąg.

Potem kakofoNIKT partyzancko w wejściu do pasażu Apollo, akustyczny występ, którego centrum stał się "performer" (tancerz? akrobata? coś w ten deseń...) wydający z siebie zwierzęce dźwięki. Może szkoda, że całość tak wokół niego się skoncentrowała, bo gdy on skończył, ludzie zaczęli klaskać, no i zespół, nawet gdyby nie chciał, to musiał przestać grać. Choć chyba chciał, a to tylko ja sobie myślę, że mogło być dłużej.

Następnie, z pewnym zasiedzeniem w Głośnej Samotności, do Eskulapa na obiecująco ochrzczoną imprezę: WTF? Is dubstep a techno? Odpowiedź na to pytanie nie padła, a ja przez to zasiedzenie przyszedłem dopiero na 2Krazy, który nie przypadł mi do gustu. Wydawało mi się, że nie w pełni kontroluje to, co gra, tutaj coś się źle zmiksowało, tam jakiś nagły wzrost głośności, już nie mówiąc o tym, że spadł mu laptop. Jak na niego zerkałem, to chyba ciągle miał niezadowoloną minę. Czasami, jakby sobie przypomniał, machał rękoma, że niby zachęcając "tłum" do żywszej reakcji.
Jakąś osłodą były wizualizacje, heh, brawa za miksowaniem hefalumpów.
Potem Ramadanman, który na początku zdecydowanie bardziej w kierunku techno (i miał jakieś cholernie nieprzyjemne brzmienie trebli ustawione, hm?), co niekoniecznie spodobało się publice - pod sceną było kilka osób. Z czasem trochę się polepszyło, Ramadanman coraz częściej na ziemiach dubstepowych, przyjemnie minimalnych, ale czasem też o wyraźnym posmaku jamajskim, wszystko mu się ładnie miksowało, dobrze szło. Gdzieś pod koniec "Strange fruit" Zomby'ego z grime'ową acapellą, też chyba jakiś Burial.
Ale frekwencyjnie to raczej słabo, już zeszłym razem, na Stenchmanie i Emalkay'u, zastanawiałem się, że w sumie nie ma za dużo ludzi, a teraz, to aż przykro było patrzeć. Jak grał Ramadanman, to w porywach może z 15 osób się ruszało do tego.

Wyszedłem, jak Miz przejmował od niego stery i spacerowałem do domu obserwując jaśniejące niebo. Jak byłem na świętym Marcinie, to nagle pogasły latarnie, dziwnie przez moment. A potem jeszcze, z okna w pokoju, załapałem się na pierwsze oznaki wschodu słońca, więc mogłem już spokojnie iść spać.

5/19/2009

Syryjskie post-etno we Wrocławiu



Tak, wiele rzeczy było we Wrocławiu, o niektórych jeszcze napiszę, a teraz o mocno obecnej w głośnikach: Omarze Souleymanie. Jego album Dabke 2020 wydało właśnie Sublime Frequencies. Podczas jednego z przejazdów przez Wrocław Daniel zaczął mówić, że wytwórnia urządza trasę europejską, w połowie czerwca będą Berlinie i w Kolonii. Ja nie byłem świadom, że SF wydaje też tak po prostu zespoły, myślałem, że tylko składanki. Na co Daniel, że ma tutaj właśnie nowego Souleymana, przeskoczył pierwszy track, bo długo się rozwija, za to drugi to killer od początku do końca. Faktycznie było tak, jak stwierdził Daniel: jak w taksówce w Syrii.

Musiała mi ta muzyka mocno zapaść w pamięć, bo tej nocy śniło mi się, że opowiadam mamie, że słyszałem coś takiego fajnego i że zaraz jej puszczę. (W *realu* aż tak jej się nie spodobało.)

Wczoraj wchodzę na 20jazzfunkgreats, którego nie odwiedzam regularnie, a tam akurat o Souleymanie i udostępniony w mp3 właśnie ten drugi numer, chyba najlepszy na całej płycie.

5/15/2009

- tup tup tup / - dokąd idziesz?

Ostatecznie, częściowo z wyboru, trochę nie, jadę na ostatnie dni MEN do Wrocławia. Też fajnie, a ktoś do Torunia na wykład i koncert Davida Toopa?
Może zamiast albo przed, poniżej tekst towarzyszący składance Japanese Avant-Garde
jego autorstwa. Zeskanowałem dawno i nie sprawdziłem, czy wszystko okej, było trochę literówek, z których większość udało mi się odnaleźć i poprawić. Będę musiał jeszcze raz wypożyczyć z płytoteki i porównać na wszelki wypadek.
(Aha, jeszcze zanim zagłębicie się w lekturę: co z kalendarzem nad tym wpisem? ma tak być? czy za duży jest i nie wiadomo, gdzie są wpisy? Napiszcie, drodzy czytelnicy, bo to dla was w dużej mierze.)

First time visitors to Japanese cities usually express amazement at the juxtaposition of Shinto shrines, chic architecture and bleak corporate towers. Perhaps they forget the close proximity of soaring office blocks and ancient churches in the City of London. Some of the old bars and factories still live on in rebuilt Berlin and even in the most bourgeois Swiss city there is a good possibility of stumbling across a tumble down squat. Wherever situated, these temporal fractures, usually lapses in the fabricated redevelopment of public space into neutered zones for controlled consumption, are embedded deeply into the st?? [state? soul?] of culture.
Most music in Japan has little to recommend it: it is a sonic equivalent of those brutal concrete towers or the transitory chaos of multi-storey teen-fashion emporia in Aoyama. But a sonic underground thrives, creatively if not financially and perhaps it should be compared with the shabby Golden-gai drinkmg dens of Shinjuku, faint reminders of a lost time when desire and transgression shared endless cups of sake with political and artistic radicalism.

Immediately after World War II artist Taro Okamoto called for everything to be destroyed "with monstrous energy". His coruscating voice deeply affected young artists such as Hiroshi Teshigahara, Toru Takemitsu and Kobo Abe and the artistic coalitions they formed: Night Group, Group Atom, the Experimental Workshop and Seiki no Kai (Group of the Century). "Everyone, young or old," the critic Shinichi Segi has said, "went to an extreme in art and politics in order to forget or detest the past."
Living under occupation, enveloped in the trauma of the mushroom cloud, utterly disillusioned with the Imperial system and its ruinous consequences, what else was possible for these artists? Their revolt was later articulated, ultimately justified, by a pivotal work such as the 1964 film, Suna No Onna (Woman Of the Dunes), an expression of political, existential and erotic crisis written by Abe, directed by Teshigahara, scored by Takemitsu. This thread runs through the 20th century avant-garde in Japan, from the cathartic confrontations of Shuji Terayama and Tatsumi Hijikata in the 1960s and '70s, then back to the beginning, to the Mavo Group of the 1920s and its charismatic central figure: painter, collagist, dancer, autodidact and polemicist Murayama Tomoyoshi.
Bandaged, painted, naked or dressed as women, the Mavo artists launched an assault on the body: dissecting, rupturing, disguising and transmutmg. In 1924, Murayama Tomoyoshi and Okada Tatsuo performed The Dance That Cannot Be Named at the Tokyo Imperial University Christian Youth Hall. Takamizawa Michinao created sound for this performance from futurist instruments he called wind sound constructors' and 'broken instrument sound constructors, noise makers made from tin cans, [???] cans, logs, a spinning wheel. Now history is buried under electronic media. Memory is fragmented, blurred or trivialised and only constant reminders of such turbulent times can make sense of the violent contradictions we negotiate now.
How is it possible to live within and react against an extremely regulated society, politically moribund, engulfed by consumerism, technological movation, mediated images, a confusion of influences and traditions? Agitation and stillness may seem to be opposing strategies, yet they conwerge at a certain point, intensifying into that silent scream that was the object of Albert Ayler's quest. One of the most valued possessions of Tatsuma Hijikata, the shaman founder of Butoh dance, was a tape recording of Antonin Artaud's scream, let loose during a banned French radio broadcast of his poem, Pour en finir avec le jugement de Dieu.

Working in the Tokyo NHK studio in the 1950s, electronic composer Toshirou Mayuzumi created musie of stark minimalismn with modulated sine wave. Toru Takemitsu spoke about his search for a single sound, "in itself so strong that it can confront silence"; he also compared the darkness of Oditon Redon's charcoal drawings to white noise. "Through white noise," Takemitsu wrote, "we reach sounds inaudible to the human ear - part of what I intuitively call the 'river of sound'."
Through this map of antecedents, we can begin to understand the seemingly contradictory music of the contemporary Japanese underground. The autophagous themes of Murayama and Hijikata, the image collisions and shocks of Terayama and Tadanori Yokoo, the single sound of Takemitsu and Mayuzumi, straining for the seemingly silent river of sound that lies beyond normal hearing. Surging deep beneath the noir turbulence of Merzbow and So Takahashi, the car crash ruins of Otomo Yoshihide and Ground Zero, the curated urban fragments of Viewmaster, the technocratic complexity of Bisk and Yoshihiro Hanno's Multiphonic Ensemble, the piercing intensity of Sachiko M, the childlike placidity of Aki Onda, Yoshio Machida and Haco, is a conflicting sense of clarity attained through struggle. Out of turmoil a stained purity is revealed.

Listening to this alchemical transmutation, I think of Fujieda Baian, the central character of Shotaro Ikenami's historical novels. Professional assassin and acupuncturist, Baian kills to live, lives to heal. At the beginning of Yasunari Kawabata's novel, The Sound of the Mountain, Ogata Shingo hears an elusive sound, the faint rumbie of the mountain at the rear of his house. "It was as if a demon had passed, making the mountain sound out." Shingo shakes his head, thinking the disturbance might be a ringing in his ears. Feeling fear, perhaps he hears the collapsing certamties of the future, our present, where everything is in flux.

(+ jeszcze Toop o Takemitsu)

5/10/2009

EKG - Electricals (Another Timbre, 2009)

Patrząc na katalog Another Timbre łatwo dostrzec, że wytwórnia skupia się na projektach z udziałem muzyków brytyjskich, choć nie jest to żelazną regułą, bo artyści z Kontynentu też są obecni. Dopiero szesnaste wydawnictwo AT oferuje wyprawę za Ocean, prezentując amerykański duet: Ernst Karel i Kyle Bruckmann.
Ta dwójka klasycznie wykształconych instrumentalistów (Karel - trąbka, Bruckmann - obój) poznała się pod koniec lat '90 w Chicago, gdzie uczestniczyli w różnych projektach związanych z muzyką improwizowaną, współpracowali m.in. z Olivią Block, Gene'em Colemanem.

Na piątym albumie projektu większy niż instrumenty wpływ na brzmienie materiału ma analogowa elektronika (co tytuł jeszcze podkreśla), trąbka prawie w ogóle nie jest obecna, ale zdarzają się momenty, gdzie dźwięki akustyczne da się rozpoznać (Bruckman gra tutaj też na innym rzadko spotykanym okazie - rożku angielskim). Jest tak np. w końcówce 13-minutowego (najdłuższego na tym albumie, trwającym ponad trzy kwadranse) "Drift", który przywodzi na myśl pierwsze wydawnictwo Another Timbre - Tempestuous tria The Contect of Pleasures. W podobny sposób, choć mniej agresywnie, dźwięki EKG powoli opadają lub wznoszą się, rysując delikatnie krzywizny. Ta metoda jest przeniesiona na kształtowanie elektronicznej materii (a instrumenty nie służą kontrapunktowaniu, raczej budowaniu osłon lub przesłon zmieniających jej obraz), która faluje w ostrożnych modulacjach, zmianach częstotliwości. Duet często operuje dźwiękami o dużej powierzchni, ale nie tyle rozlewa dźwiękowe plamy, co z precyzją wycina z nich wstęgi. Nie zapomina o odpowiednim ich rozłożeniu - pod nimi skradają się ziarniste, lekko chropowate drobiny, nieraz przebijające się wyżej i wywołujące zaburzające wypustki. Ernst Karel przywołuje muzykę elektroniczną lat '50-'60 jako inspirację i to faktycznie słychać: początek "Current" ma takie mechaniczno-brumiące, lo-fi brzmienie, później pojawiają się efekty w stylu dawnych operacji "muzyki na taśmę" - brudne echo przekształcające pojedyncze uderzenie. Zamykający album "Interval" jest może najbliżej dronu, ale im dłużej trwa, tym bardziej kłopotliwy się robi, brudząc i naddzierając czyste z początku połacie dźwiękowych płócien, tak że trudno wylegiwać się na nich w spokoju.

Użycie analogowej elektroniki pozwala myśleć o EKG w kontekście dwóch innych amerykańskich duetów: English i GOD, które też operują takim sprzętem. Jednak EKG w porównaniu z nimi jest o wiele delikatniejsze, nie pozwala sobie na nieokiełznanie i wycieczki w wąwozy hałasu. Może wynikać to też z metod pracy, bo choć Bruckmann i Karel są improwizatorami, to ich wspólne albumy są wynikiem komponowania: edycji, aranżowania, przestawiania materiału nagranego podczas improwizacji. I jedno jest jasne: są w tym bardzo dobrzy, słychać, że utwory są przemyślane, da się wyczuć włożoną w nie pracę. Podobne wrażenie przynosiła poprzednia płyta duetu No sign (pomiędzy nią a Electricals była jeszcze Group z dołączonym do EK G - Giuseppe Ielasi'm), która choć nieco mroczniejsza, zamieszkuje zbliżone rejony. Nie ma mowy o powtórkach, więc w niczym nie ujmuje to wartości najnowszego krążka - jest dobrze, ale może mogłoby być lepiej?

P5105204
Powtórzenie zdjęcia z okładki na drugiej stronie, odwróconego? Okej, ale jeszcze raz w środku, w szarościach? Po co? I ten nadruk na cedeku raczej brzydki.

Wywiad z duetem i z Karelem, bardziej o jego działaniach solo (a zajmuje się instalacjami, nagraniami terenowymi).
Pierwszą płytę (z 2001), inną niż późniejsze rzeczy, można ściągnąć tutaj
Wydane ostatnio przez Another Timbre duety Karel/Bruckmann i Krebs/Davies, prowadzą do innego duetu, który ma wydać Cathnor - Karel/Krebs, no ciekawe, fajnie jak tak płyty (muzycy) się przeplatają. (A Karel ma też jakieś przedsięwzięcie z Alessandro Bosettim, mam nadzieję, że coś z tego kiedyś ujrzy światło dzienne.)

5/09/2009

Octante - Lúnula (Another Timbre, 2009)

Ferran Fages i Alfredo Costa Monteiro byli dla mnie jednym z (licznych) odkryć Musica Genera Festival w 2006. Zagrali wtedy w specjalnie na festiwal zaaranżowanych składach, jak również razem pod nazwą Cremaster. Wtedy też kupiłem ich wspólną płytę z Ruth Barberán Atolón, która była niczym odkrycie nieznanego lądu albo raczej zwierzęcia nieznanego gatunku, które powstało dzięki krzyżówce dwóch, w jakiś sposób przeze mnie już udomowionych - improwizacji i noise'u. Postanowiłem bacznie przypatrywać się działalności tych artystów, co nie było trudne, bo w takiej czy innej konfiguracji, wypuszczali niemało wydawnictw.

Lúnula to druga płyta kwartetu Octante, w którym oprócz wymienionych uczestniczy Margarida Garcia. Tylko ona używa dokładnie tego samego sprzętu, jak na poprzednim albumie (który ukazał się w 2005 nakładem L'Innomable), czyli elektrycznego kontrabasu. Costa Monteiro do akordeonu dołożył przedmioty, Fages produkuje dźwięki oscylatorami i przystawkami, a Barberán rozszerzyła brzmienie trąbki za pomocą głośnika i mikrofonów. Na płycie znajdują się dwie około 30-minutowe improwizacje nagrane w lutym 2008. Obie są raczej mroczne, chwilami nawet posępne, jednak również dynamiczne, pierwsza w najcięższych miejscach nieco przytłaczająca (a tutaj to miłe uczucie, gdy dźwięk narasta, wydaje się być wszędzie wokół). Swój ciężar zawdzięcza przede wszystkim smyczkowanemu kontrabasowi, który ociężale przesuwa się po wyboistym dnie, a także chwilami dronującemu akordeonowi (ale Costa Monteiro nie osiadł zupełnie w niskich rejonach - gra również wysokie tony). Druga odsłona jest nieco lżejsza albo raczej - przejrzystsza, unoszą ją czyste, nieco kujące częstotliwości oscylatora, a także powłóczysto-mgliste zawodzenia trąbki. Nadal są to dźwięki zamazane, ale teraz słychać, że jest to na pewno ten instrument, czego w pierwszym utworze rzadko można było być pewnym. Zestaw używany przez Barberán jest bardzo ciekawy, bo oferuje wiele możliwości, a słuchaczowi pozwala na spekulacje - skoro mikrofony zostały wyszczególnione to może są umieszczane wewnątrz trąbki? skoro głośnik, to może ma wpływ na brzmienie: jest mały i wychodzą z niego dźwięki przesterowane? skoro mikrofony i głośnik, to może sprzężenia?

To, co słychać, czyni prawdopodobnym każde z tych przypuszczeń, jednak są to rozważania na potem, bo podczas wrażenie robi całość, współistnienie elementów, które tworzą tak silnie zespolone konstelacje, że ciekawość pcha nas potem do zastanowienia się, co się na nie składa i jak to funkcjonuje (coś na zasadzie podziwiania pięknego zegara i rozkręcania jego mechanizmu). W porównaniu do poprzedniego wydawnictwa kwartetu, jest tu kilka różnic: tam Garcia przede wszystkim grała pociągając struny palcami (co tutaj pojawia się tylko na początku), Barberán prawie zupełnie zrezygnowała z "technik rozszerzonych" polegających na tworzeniu dźwięków wargami na ustniku (charakterystyczne "cmoknięcia"), nie ma też elektronicznych skrawków, które na Octante Fages produkował sprzężonym mikserem. W swej szorstkości, zabrudzeniach, nadłamaniach Lúnuli bliżej do Semisferi, gdzie grali Fages, Costa Monteiro i Barberán. Co łączy te dwa albumy, to silnie zaznaczona (ale umiejętnie wyważona) obecność akordeonu i operowanie długimi formami (na Semisferi są dwa ponad 40-minutowe utwory). Nie można jednak powiedzieć, że te dwie płyty są do siebie podobne, oczywiście jest to pewna stylistyka (może już nawet nieco ustabilizowana), w której ci improwizatorzy operują, ale najnowszy album pokazuje, że nadal poszukują nowych dróg, a nie płyną po ustalonym kursie (dowodem na to jest choćby rozszerzanie i zmiany instrumentarium).

Propozycja z Półwyspu Iberyjskiego lokuje się bliżej cięższego krańca spektrum muzyki improwizowanej, choć nie jest to gadżet z katalogu dźwiękowego s&m. W przeciwieństwie do nazwy i tytułu (który oznacza półksiężyc) wynoszących w sferę astronomii, moje skojarzenia są raczej związane z ziemią, choć zmierzają ku górze. Ta muzyka kojarzy mi się z jakimś trudem, mozolnym poruszaniem się, może ze wspinaczką, gdzie po udanym kroku, istnieje ryzyko osunięcia się w dół i właśnie ta niepewność czyni to tak ekscytującym. Nawet jeśli słuchanie tego albumu wymaga pewnego wysiłku, to ostatecznie okazuje się on satysfakcjonujący.

5/08/2009

Czytamy słuchając: Ralf Wehowsky

Pomysł na nowy cykl wpisów: fragment wywiadu z, artykułu o albo opisu jakiegoś muzyka, do tego może kilka słów o jego działalności albo lista płyt wartych uwagi. Generalnie taki wpis można traktować jako punkt wyjścia do dyskusji na temat jego bohatera.

Powiedzmy, że jeszcze na fali audycji zaczynamy od Ralfa Wehowsky'ego.

When the Neue Deutsche Welle appeared about 1979 there was a big misunderstanding: many took the art school rhetoric of (some of) their English or American protagonists as if it was meant seriously: the Dada quotations, constructivist covers etc. Of course for the most of them it was just the PR hype of the day; today it's cool to quote Schwitters, tomorrow Deleuze and then Iacocca. The good thing about it was the change in the cultural climate, which made it possible to join the public discourse from a position coming from and developing these countercultural traditions.
If I might be allowed a little diversion, I believe there is a long cultural tradition, which can be found throughout the 20th century and now continues into the new millennium, one which belongs neither to pop culture nor to "high" culture but breaks into both of those fields. The main characteristics of this tradition are being critical, i.e. not being satisfied with the world as it is (nor with culture and music as it is), and using music (or other art forms) to explore and deal with reality including the way we perceive reality. This leads to consequences which are incompatible with the central tenets of pop or "high“ culture: There is no interest in functional music/muzak: music to dance to, march to, sing along to, or go shopping to (which is the function of 99% of pop music after all), nor is there interest in respecting the conventions of musical systems that evolved to please the clergy and the aristocracy. Being able to criticise needs knowledge about the objects of criticism and about its tools, reason and language, which become objects of criticism too. A fine early example of this can be found in Dada, which didn't just attack social and political nuisances but language itself, with lautgedichten (sound poetry) that I wouldn't hesitate to describe as music. Another consequence is being aware of the relations between form and content and their history. There are also forms and methods that have worn out; for example, chord progressions express nothing anymore today. They've degenerated into clichés. Basing a track on steady 4/4 time indicates stupidity as sure as death.
Dealing with music as a means of confronting reality leads to the consequence that there can't be one musical "style", a linear progression or a properly defined line of ancestors. Reality and constructions of reality not only change in time; they also differ horizontally and vertically at any given time. This may be one of the reasons why this position as one approach regularly is being ignored. Of course the whole thing is not a 20th-century invention; I only think it makes sense to concentrate on such a rather short period, especially as the speed of technological and sociocultural changes is so enormous.
Standing in a tradition that has rule breaking as one of its most important rules it was clear that a new movement, which started with the rhetoric of rule breaking was a good vehicle for own operations. In other words, the main difference between us and most other groups of the Neue Deutsche Welle was that we knew what we were doing.


(wywiad Dana Warburtona, paristransatlantic.com)

Ten wywiad jest świetnym wprowadzeniem w historię Wehowsky'ego, opowiada tam o wszystkich mutacjach PD/PiDi/P16.D4, ich metodach pracy, swojej działalności poza zespołem.

Polecanki:
P16.D4 - Kühe In 1/2 Trauer (Selektion, 1984)
P16.D4 - Distruct (Selektion, 1984)
Ralf Wehowsky, Lionel Marchetti - Vier Vorspiele / L'Oeil Retourné (Selektion, 1994)
RM74 / RLW - Pirouetten (Crouton, 2006)
Bhob Rhainey / Ralf Wehowsky - I Don't Think I Can See You Tonight (Sedimental, 2007)

bardzo jestem ciekaw Un Ocean De Certitude z Bernhardem Günterem, Patryk w audycji puszczał fragmenty z płyt z Bruce'm Russellem, które też brzmiały obiecująco.

5/07/2009

Annette Krebs, Rhodri Davies - Kravis Rhonn Project (Another Timbre, 2009)

Wspólny materiał Krebs i Daviesa to spotkanie muzyków z dwóch ważnych dla improwizacji elektro-akustycznej ośrodków: Berlina i Londynu. Krebs do stolicy Niemiec przyjechała w 1993 i zaczęła poznawać tamtejszą scenę muzyki improwizowanej oraz aktywnie w niej uczestniczyć. W swojej grze idzie niejako pod prąd klasycznemu wykształceniu, które odebrała ucząc się grać na gitarze - zaczynała od preparowania instrumentu, potem doszła elektronika, mikser, który służył do kontrolowania sygnału z gitary, a ona stawała się bardziej źródłem dźwięku. Od jakiegoś czasu Krebs korzysta coraz częściej z radia i taśm z przygotowanym materiałem.
Davies mieszka w Londynie od 1995, tutaj współpracował w wielu projektach z Markiem Wastellem (The Sealed Knot, IST, Broken Consort, Assumed Possibilities). Jest harfistą, udziela się nie tylko na polu muzyki improwizowanej, ale też jako wykonawca muzyki współczesnej, ma również na koncie współpracę z The Cinematic Orchestra.

Muzyka improwizowana w obydwu wspomnianych miastach z końcem lat '90. zwróciła się w kierunku generalnie cichszego grania, ograniczania materiału dźwiękowego, co w stolicy Anglii zostało ochrzczone mianem "London silence" a w Niemczech "Berlin reductionism". Jednak opisywanie Kravis Rhonn Project jako dzieła pogrobowców tamtych tendencji byłoby nietrafione, bo ta muzyka to coś zupełnie innego. Jednocześnie z tego właśnie powodu jakiś sposób opisu, ustawienia tego albumu w kontekście, byłby przydatny. Nie wiem, czy będę w stanie go zapewnić.

Kłopot w opisie wynika z tego, że jest to muzyka trudna, nawet nie tyle w odbiorze, co (tak to sobie wyobrażam) w stworzeniu. Trudna, bo wymagająca odwagi od grających, ryzykowna, bo ani nie ultra-minimalistyczna, jak np. dokonania Malfattiego i jego uczniów, ani nie stawiająca na dialogowanie, wymianę między grającymi. Co nie znaczy, że muzycy nie słuchają siebie nawzajem, grają "mimo", na pewno jest między nimi jakiś rodzaj porozumienia, bo taka rozwaga w dobieraniu dźwięków może wynikać tylko z wzajemnego zrozumienia. Ale jest to coś, co nie przekłada się w oczywisty sposób na grane dźwięki. Porzucenie improwizowanego dialogu jako modelu tworzenia muzyki, powoduje, że mylące byłoby stwierdzenie, że w pierwszej odsłonie (21-minutowej - trwającej niewiele mniej niż dwa pozostałe utwory) to Krebs wiedzie prym. To dawałoby do zrozumienia, że Davies pozostaje w tyle, przegrywa w wyścigu o jakąś stawkę. A tego nie można powiedzieć - bo nie wiadomo, co jest stawką (jeśli ona tutaj istnieje). Poza tym byłoby to branie ilości za jakość. Harfista gra mało, ale gdy już wydobywa z instrumentu dźwięk (nieco kojarzący się z gitarą akustyczną), to jest to właśnie ten dźwięk, który powinien się pojawić. Duża część decyzji podejmowanych przez Niemkę też opiera się na właściwym umiejscowieniu elementów, bo często korzysta ona z nagrań głosów (zapowiedzi radiowe? rozmowy?), z których kilka jest bardzo cichych (zdecydowanie warto obcować z tym albumem na słuchawkach - ale nie wyłącznie), tak że brzmią jak dobiegające z sąsiedniego pokoju, jak również z urywków radiowych (ale, ten 50 Cent to nie zza ściany).
W kolejnych dwóch utworach Davies (na ile da się to oczywiście określić, rozgraniczyć) dokłada kilka dźwięków przypominających sprzężenia, będących pewnie efektem traktowania strun e-bowem oraz przez dłuższy czas delikatne partie terkotliwo-brzęczące. W ostatnim, gdy będą one wysunięte na pierwszy plan, Krebs jakby chcąc skomentować "cyfrowy" charakter tego dryfowania, zaproponuje nagranie prawdziwych fal (to jest przykład innego rodzaju ryzykowności tego albumu). Bardzo podoba mi się też jej pomysł, by niektórych nagrań (a może nie bójmy się tego słowa: sampli) użyć kilka razy. Jesteśmy daleko od jakiegokolwiek poczucia regularności, używania tego jako podziałki, ale może to jakaś bardzo daleka pochodna refrenu? Jeden z takich elementów jest najpierw wyraźnie spowolniony, a gdy pojawia się drugi raz chwilami ma normalne tempo, ale trochę jakby wciągało kasetę. Drugie nagranie, gdzie głos jest jeszcze łatwiej rozpoznawalny, bo jest to fragment mówiony, przewinie się trzy razy, ale maestria powtórzenia polega na tym, że gdy po dwóch razach mogliśmy nawet go już zapamiętać, to ostatnie wypuszczenie daje nam tylko sam początek (reszta dopowiada się w głowie?).

Jako punkt odniesienia można by przywołać płytę Krebs z Robinem Haywardem, gdzie też używa on sporo sampli, jednak tamten album jest o wiele bardziej dynamiczny, w porównaniu z tym chwilami wręcz dramatyczny (dzięki tubie Haywarda). Na Kravis Rhonn Project (ech, co za tytuł, ciekawe, czy na drugim albumie użyją go zamiast nazwisk?) słychać bardziej operowanie powierzchniami, co nie znaczy, że brak tu głębi i napięcia. One są, jak najbardziej, ale podane subtelniej, co wynika z powściągliwości grających, która na szczęście nie wypada nienaturalnie - jest wynikiem świadomości warsztatu, a nie odgórnych założeń.
Nie wiem, czy najlepsza (bo nie wiem, wedle jakich kryteriów określać, jak bardzo jest udana), ale na pewno najciekawsza płyta ostatnich miesięcy. Odważna, fascynująca, niepostrzeżenie wciągająca.

P5105202

Dobra, nie chcę się czepiać, ale okładka zaledwie taka sobie, bezpiecznie abstrakcyjna, obrazki Louisy Martin.

P5105203

A tutaj recenzja Richarda Pinnella.

5/06/2009

Seijiro Murayama i Jean-Luc Guionnet dwa razy

Na razie na płytach, ale może też na koncercie...zobaczymy.

Jean-Luc Guionnet, Seijiro Murayama - Le Bruit Du Toit (Xing-Wu Records, 2007)
Jean-Luc Guionnet, Ernesto Rodrigues, Guilherme Rodrigues, Seijiro Murayama - Noite (Creative Sources, 2008)

W książeczce do płyty projektu Inscape Guionneta i Erica La Casy twórcy stwierdzili: "We are a duo and we each exist to lead the other to places he cannot go alone. Our approach can be defined as as such: we work to place, or even to force, the 'natural' propensity we have for the contemplation of a site - its particular sonic properties and signatures - into a context in which this simple contemplation can be expressed trough more or less complex devices, i.e. our work as a duo specifically serves to develop and complexify our individual propensities for contemplation."
Na tamtym albumie duet jako budulca używał nagrań terenowych, które przetwarzał i zestawiał, jednak przywołany cytat ma sens również w kontekście dwóch albumów Guionneta (na saksofonie) i perkusisty Seijiro Murayamy, bo zostały one nagrane w miejscach o specyficznym brzmieniu.

Pierwszy z nich, Le Bruit du Toit, w świątyni w Mishimie, dla której charakterystyczne, oprócz pewnego pogłosu, są drewniane dźwięki pomieszczenia. Tytuł sugerowałby, że to dach, ale mi raczej zdawało się, że te odgłosy to wynik poruszania się muzyków po podłodze i wyobrażałem sobie, jak po pewnym czasie niekontrolowanego ich "wydawania", starają się celowo wywołać je swoimi ruchami. W początku drugiej części słychać też w oddali jakiegoś psa oraz mniej wyraźnie i o wiele krócej jakiś mechaniczny sygnał (samochód lodziarza? niemożliwe...) - ciekawe czy grający to wychwycili? Jeśli tak, to czy zareagowali jakimś dźwiękiem swoich instrumentów? Właśnie, dość już o otoczeniu, co dokładają od siebie improwizatorzy? Z początku jakby przewodził Guionnet, który wydobywa z saksofonu długie, średnio-wysokie dźwięki, miałem też poczucie, że każdy kolejny jest nadbudowywany na poprzednim, silne jest poczucie dokładania, spokojnego rozwijania. Murayama koncentruje się talerzach perkusyjnych i gongach, którym najczęściej pozwala swobodnie wybrzmiewać. Jednak nie chodzi o wywołanie nastroju kontemplacyjno-rytualnego, bo muzyka nagle zaczyna jeżyć się drobnymi kolcami metalicznych stukotów, całość zaczyna gęstnieć (agresywniejszy saksofon) i energia się kumuluje. Ale tak jak to wezbranie było naturalne, było wynikiem ewolucji, tak też nie dojdzie do nagłej, silnej erupcji, która wszystko oczyści. Druga część jest jakby pokawałkowana, chyba przede wszystkim przez pojedyncze, bardzo mocne uderzenia w werbel, które pojawiają się niezapowiedziane, niespodziewanie naruszając przestrzeń. Jednak one nie definiują całości, nie czynią jej nieprzyjazną, odpychającą, pewnie też dlatego, że nie są pokazem siły, próbą nastraszenia słuchacza, ale, tak jak cała gra duetu, rozważnym kreowaniem wymyślnych (raczej - nietypowych, niż - wydumanych) konstrukcji dźwiękowych.

Album Noite, na którym Guionnetowi i Murayamie towarzyszą Guilherme i Ernesto Rodrigues (odpowiednio: wiolonczela, altówka) wykazuje pewne podobieństwa do Le Bruit du Toit. Mamy dwie improwizacje (tu 34 i 39 minut, tam 19 i 25), gdzie tą drugą charakteryzuje postrzępienie, odosobnienie elementów, dużo wolnej przestrzeni między nimi, przy tym ta pierwsza wcale nie rozwija się według oczywistego klucza narracyjnego, ale jej pewne zespolenie, większa "składność", staje się widoczna w zestawieniu z następczynią. No i w końcu - dźwięki otoczenia, na Noite bardziej obecne niż na płycie duetu (na marginesie warto zauważyć, że w katalogu Creative Sources powoli formuje się ciekawa seria, w której poprzednie odcinki to: Belvédère Dans L'étendue i Dining Room Music). Co jeszcze wspólne dla tych dwóch płyt to to, że mija trochę czasu nim muzycy zagrają pierwsze dźwięki, tak jakby chcieli, żebyśmy zadomowili się w tym miejscu, oswoili z nim. Nieważne, czy to zasługa tytułu (i wspaniałych zdjęć autorstwa Guionneta, które wydobywają piękno z estetyki kamery przemysłowej), ale na albumie kwartetu słyszę noc, jej atmosferę, spokój, ale też nieco złowrogą tajemniczość. Jesteśmy na lizbońskiej ulicy, co jakiś czas słychać przejeżdżający samochód - to zastanawiające, odgłos, który zwykle mnie denerwuje, tutaj brzmi ciekawie, może to muzycy swoją grą ustawili go w innym świetle, stworzyli dla niego nowe środowisko dźwiękami swoich instrumentów? Jest sporo momentów delikatnie perkusyjnych, tak że trudno powiedzieć, czy to Murayama, czy któryś z Rodriguesów. W pierwszym utworze jest fragment, gdzie wydaje się, że wszyscy grają naraz i stajemy na chwilę przed dronową ścianą, później Guionnet wyrzuca w pustkę kilka piskliwych przedęć. W drugiej części też, a zdarza się nawet seria dźwięków, nieco w stylu starszego free-improv, gdzie jedno zagranie komentuje drugie, coś na zasadzie błyskawicznej reakcji łańcuchowej. Na środku ogołoconej z wyrazistych dźwięków pustej połaci nagle zaskakujący atak na wiolonczelę. I choć nic go nie zapowiadało, nie uzasadniało, to gdy już do niego doszło, wydaje się, że tak powinno być, że był w tym sens. Te wszystkie wyskoki ponad niski poziom dźwięku czynią album jeszcze ciekawszym, bo nie da się go zaszufladkować jako bezpiecznego, cichego improwizowania, w którym "nic się nie dzieje". A nawet gdy nikt z muzyków nie gra, to jest czego słuchać.

5/05/2009

I oto kolejna porcja rozmaitości

Środa, godzina 19:00 - projekcja filmu Good copy, bad copy - warty zobaczenia, jak akurat macie czas.

Fragment z książki, którą obecnie czytam:
"I poszedłem bez przeszkód dalej. Słońce na wschodzie szybko dojrzewało, a po ziemi, niczym magiczna siła, tchnąca we wszystko, w tym i we mnie, senne piękno i szczęście, zaczął się rozścielać upał. Leżące tu i ówdzie na poboczach spłachetki miękkiej trawy i suche przydrożne rowy wyglądały coraz bardziej kusząco. Spiekota utwardzała drogę, po której wędrowałem z coraz większym trudem. Niezadługo doszedłem do wniosku, że pewnie jestem już niedaleko posterunku policji i mały odpoczynek dobrze mi zrobi. Zatrzymałem się i ułożyłem w zagłębieniu rowu, Dzień był młody, a rów wyściełany. Ległem jak długi, odurzony słońcem. Czułem w nozdrzach niezliczone zapachy: siana, traw i rosnących gdzieś daleko kwiatów, a pod głową krzepiącą obecność niewzruszonej ziemi. Dzień był młody i jasny, dzień z prawdziwego świata."

To mógłby napisać Robert Walser, nie sądzicie? A jednak to nie on, tylko Flann O'Brien, to strona 46-sta jego książki Trzeci policjant, potem jest trochę klimatów a'la Raymond Roussel (np. instrumenty, których dźwięków nie słychać), a przez cały czas sporo absurdalnego humoru. Bardzo bardzo. A propos Walsera.

Ponieważ niezmiernie ciekawy koncertowo weekend coraz bliżej, trzeba zmierzyć się z tym trudnym pytaniem: gdzie jechać? Do Wrocławia (ale się porobiło z tym Ikedą...)? Do Gdańska? A może do Torunia?

Audiosfera tym razem o Argentynie i chyba tak, jak z Kanadą, zrobimy dwa programy, bo nie wiem, jak wszyscy mają się pomieścić w jednym. W planach Mauricio Kagel, Gabriel Paiuk, Juana Molina, Pablo Reche, Earzumba, Adrián Juárez, Juan José Calarco. No i przecież Astor Piazzolla czeka w kolejce, he he.

5/04/2009

Ballady i Romanse, Iva Bittova z Bang on a Can - Stary Browar, 24.03.2009

Ballady i Romanse
Ominąłem niedawny koncert Sióstr Wrońskich w poznańskiej Galerii Pies, tak więc Stary Browar zrobił mi miłą niespodzianką zapraszając je, by supportowały występ Ivy Bittovej z Bang on a Can. Trudno powiedzieć, żeby te dwa projekty miały wiele punktów stycznych (poza obecnością, ale już nie rolą, wokali i perkusji), co nie zmienia faktu, że pierwszy koncert zadziałał dobrze jako wprowadzenie dla gwiazd wieczoru.

Ballady i Romanse
Oczywiście można narzekać na kilka nierównych wejść albo na niezbyt pewne głosy Wrońskich, które czasem jeszcze w dodatku były przykrywane przez dźwięki basu i perkusji. Tak, to było nieco inne wcielenie Ballad i Romansów, które tutaj stawały się zespołem koncertowym, choć dziwnie to momentami wyglądało. Od perkusisty i basisty biło profesjonalizmem, ograniem, nie to, żeby Siostry były zagubione, ale momentami wyglądało to dziwnie, bo band dzielił się na dwie połowy: one koło siebie, a muzycy bardziej ze sobą. Trzeba im jednak oddać sprawiedliwość, że ten profesjonalizm, to nie pokazówka, byli świetnie zgrani i uważni. Może nadmiernie się czepiam, ale któraś z liderek mogłaby chociaż przedstawić zespół, choćby że "na basie gra Maciek" (mimo że 99% publiki nie miałoby pojęcia, kim ten "Maciek" może być), bo tak nie wiem, czy to kolejna postać BiR, czy dwójka muzyków została dołączona, żeby "było porządnie" na takim koncercie.
Ballady i Romanse
Jeśli chodzi o same piosenki, to jest coś tak perwersyjnie przyjemnego, coś czemu nie mogę się oprzeć w tym, że Wrońskie słodkimi głosikami wyśpiewują np. "będzie źle". Albo zwiewnie podawane "pomoc niemożliwa jest", które w niezrozumiały dla mnie sposób przywołuje koszmar pod tytułem "Moja i twoja nadzieja" i stawia przed nim krzywe zwierciadło. Generalnie chodzi o wykorzystanie formy piosenki, a jeszcze lepiej działa to przy stereotypie "piosenki kobiecej" i próba nadwyrężenia formy przez wsadzanie do niej ciężko mieszczących się w niej treści. Na przykład też użycie refrenu, który zwykle jest jakimś prostym przekazem, mającym dobrze zapaść w pamięć, do wkładania słuchaczom do głowy "negatywnych", "dołujących" haseł (i robienie tego z uśmiechem na ustach).

Jak na support przystało, BiR nie grało długo, pojawiły się dwie piosenki, których nie ma na płycie. Jedna z refrenem, że "to nie szatan zdobi człowieka, nawet jeśli urzeka", a druga z powtarzającym się kilka razy "wiem, że Bauman jest boski", gdy już podejrzewałem jakiś "warszawsko-studencki" gryps, Zuzanna Wrońska dorzuciła "mój mąż".
Chyba można uznać, że publiczności podobał się ten występ, bo wyklaskała zespół na bis.
Cossin, Bittova, Ziporyn
Chciałem napisać, że Bittova powróciła do Browaru po niedawnym występie, a tutaj...jak ten czas leci, tamten koncert był na początku listopada. Teraz czeska wokalistka pojawiła się na scenie z klarnecistą Evanem Ziporynem i perkusistą Davidem Cossinem, którzy współtworzą kolektyw Bang on a Can All-Stars.
Bittova, Ziporyn
Nawet jeśli czerpali z muzyki folkowej i twórczości Bartóka, to to czego nabrali, zanieśli daleko i nawodnili tym zupełnie inne tereny. Była w tym atmosfera etniczna, ale raczej odwołująca się do wyobrażeń, niż do konkretów (i nawet dobrze). Trudno było określić, czy raczej znajdujemy się na Bałkanach czy na Bliskim Wschodzie. Ten drugi posmak nadawał Cossin, który choć czasami grał zdecydowanie, to bardzo sensownie opanowywał moc perkusji, okrywając niektóre bębny kawałkami materiałów. To nadawało też dźwiękom specyficznego charakteru, we fragmentach bardziej nastawionych na kolorystykę używał miotełek (zarówno perkusyjnych jak i takich do czyszczenia woka).
Bittova, Ziporyn
W aurę bliższą Bałkanom wprowadzał klarnet Ziporyna, który z jego basowej odmiany dobywał pochmurne, lekko drapiące dźwięki, a także od czasu do czasu serie perkusyjnych zadęć oraz bardziej punktowe elementy stukając klapami i uderzając w instrument. Najbardziej Bartókowski może utwór został zagrany pod koniec koncertu - motoryczne, energetyczne frazy klarnetu i skrzypiec napędzały się nawzajem w powtórzeniach, a perkusja zdawała się raczej je podtrzymywać niż dominować.
David Cossin
Oprócz skrzypiec, po które Bittova czasami sięgała, w jednym utworze zagrała na kalimbie, a w innym na plastikowej piszczałce. No właśnie, tu zbliżamy się do problematycznego aspektu występu, którego piszczałka była jedynie ukoronowaniem. Chodzi o różne gesty dźwiękowe, w których liczy się bardziej efekt, a nie ich muzyczność. Dlaczego Bittova grała na tej piszczałce? Czy uważała jej właściwości dźwiękowe za tak ciekawe? Czy może po prostu chciała rozbawić publiczność (na marginesie: kurcze, czy to naprawdę jest nadal zabawne po pięciu minutach? panie w pierwszy rzędach wciąż się podśmiechiwały, więc chyba jednak tak). Ale, jak pisałem, ten mały instrument był tak naprawdę jednym z ostatnich elementów łańcucha. Wcześniej były posyłanie całusa, zakrzyknięcie z przytupem na koniec utworu i z lekka rechotliwy śmiech oraz te bełkotliwe, szybko mówione cienkim głosem partie mówione i udawanie dialogu. Bittova jako artystka tak doświadczona i obyta, z pewnością zdaje sobie sprawę z efektu takich chwytów, tym bardziej łatwość takiego "zdobywania publiczności" raziła mnie i nieco nawet żenowała. Nie jestem totalnie przeciwko teatralizowaniu występu i różnych dźwięków, jestem jedynie przeciwko robieniu tego zbyt często i zbyt prosto (sceniczna obecność i zachowanie Wrońskich też było jakoś wykoncypowane, ale na tyle subtelnie, że mogłem odpowiednio dużo sam dołożyć do tego).
Bittova, Ziporyn
No cóż, nie wszystko musi się wszystkim podobać, dla mnie te wybiegi Bittovej zepsuły nieco ogólne wrażenie (innym mankamentem był uprzyjemniający brzmienie pogłos). To nie zmienia jednak faktu, że trójka muzyków to świadomi (siebie, przestrzeni) artyści, że muzyka rodziła się między nimi w tym miejscu i w tym właśnie czasie, że ich umiejętności pozwalały im robić wszystko to, co podsuwała im ich wyobraźnia. Ci, którzy jeszcze tego nie wiedzą zapewne ucieszą się, że Czeszka za kilka miesięcy powróci do Poznania, by wystąpić na Ethno Porcie.
Cossin, Bittova, Ziporyn
(zdjęcia: sierus, ja trochę pokadrowałem, żeby coś było tutaj widać)

5/01/2009

Kurort w Stereo



Chyba na plakacie (autorstwa Mikołaja Tkacza) są wszystkie potrzebne informacje...a nie, jeszcze: zachęcamy do przynoszenia koców lub poduszek, bo w galerii nie ma krzeseł. I jeśli ktoś ma ochotę dopełnić piknikowy klimat, to może wziąć ze sobą jakiś prowiant.
Po koncercie barter: w zamian za coś od siebie możesz dostać płytkę od nas (ultra-limitowana pierwsza edycja debiutanckiego albumu Kurortu Wieczorek zapoznawczy, kilka sztuk Kiedy indziej?, duetu Patryk i ja).

Przy okazji: bardzo ciekawe czasopismo Organised Sound - artykuły z aktualnego numeru dostępne za darmo, warto zajrzeć teraz, bo później tylko za opłatą.

Dostałem najnowszy rzut z Another Timbre: Annette Krebs/Rhodri Davies jest....hm...ryzykowne? odważne? bardzo intrygujące (o czym więcej próbuję tutaj), kwartet Octante ciekawy, choć ich debiutu nie przebija chyba (na stronie wydawcy fragmenty w mp3). Stosik płyt do aktualnego słuchania, wsłuchiwania się, rośnie, ale o tym innym razem.