Wspólny materiał Krebs i Daviesa to spotkanie muzyków z dwóch ważnych dla improwizacji elektro-akustycznej ośrodków: Berlina i Londynu. Krebs do stolicy Niemiec przyjechała w 1993 i zaczęła poznawać tamtejszą scenę muzyki improwizowanej oraz aktywnie w niej uczestniczyć. W swojej grze idzie niejako pod prąd klasycznemu wykształceniu, które odebrała ucząc się grać na gitarze - zaczynała od preparowania instrumentu, potem doszła elektronika, mikser, który służył do kontrolowania sygnału z gitary, a ona stawała się bardziej źródłem dźwięku. Od jakiegoś czasu Krebs korzysta coraz częściej z radia i taśm z przygotowanym materiałem.
Davies mieszka w Londynie od 1995, tutaj współpracował w wielu projektach z Markiem Wastellem (The Sealed Knot, IST, Broken Consort, Assumed Possibilities). Jest harfistą, udziela się nie tylko na polu muzyki improwizowanej, ale też jako wykonawca muzyki współczesnej, ma również na koncie współpracę z The Cinematic Orchestra.
Muzyka improwizowana w obydwu wspomnianych miastach z końcem lat '90. zwróciła się w kierunku generalnie cichszego grania, ograniczania materiału dźwiękowego, co w stolicy Anglii zostało ochrzczone mianem "London silence" a w Niemczech "Berlin reductionism". Jednak opisywanie Kravis Rhonn Project jako dzieła pogrobowców tamtych tendencji byłoby nietrafione, bo ta muzyka to coś zupełnie innego. Jednocześnie z tego właśnie powodu jakiś sposób opisu, ustawienia tego albumu w kontekście, byłby przydatny. Nie wiem, czy będę w stanie go zapewnić.
Kłopot w opisie wynika z tego, że jest to muzyka trudna, nawet nie tyle w odbiorze, co (tak to sobie wyobrażam) w stworzeniu. Trudna, bo wymagająca odwagi od grających, ryzykowna, bo ani nie ultra-minimalistyczna, jak np. dokonania Malfattiego i jego uczniów, ani nie stawiająca na dialogowanie, wymianę między grającymi. Co nie znaczy, że muzycy nie słuchają siebie nawzajem, grają "mimo", na pewno jest między nimi jakiś rodzaj porozumienia, bo taka rozwaga w dobieraniu dźwięków może wynikać tylko z wzajemnego zrozumienia. Ale jest to coś, co nie przekłada się w oczywisty sposób na grane dźwięki. Porzucenie improwizowanego dialogu jako modelu tworzenia muzyki, powoduje, że mylące byłoby stwierdzenie, że w pierwszej odsłonie (21-minutowej - trwającej niewiele mniej niż dwa pozostałe utwory) to Krebs wiedzie prym. To dawałoby do zrozumienia, że Davies pozostaje w tyle, przegrywa w wyścigu o jakąś stawkę. A tego nie można powiedzieć - bo nie wiadomo, co jest stawką (jeśli ona tutaj istnieje). Poza tym byłoby to branie ilości za jakość. Harfista gra mało, ale gdy już wydobywa z instrumentu dźwięk (nieco kojarzący się z gitarą akustyczną), to jest to właśnie ten dźwięk, który powinien się pojawić. Duża część decyzji podejmowanych przez Niemkę też opiera się na właściwym umiejscowieniu elementów, bo często korzysta ona z nagrań głosów (zapowiedzi radiowe? rozmowy?), z których kilka jest bardzo cichych (zdecydowanie warto obcować z tym albumem na słuchawkach - ale nie wyłącznie), tak że brzmią jak dobiegające z sąsiedniego pokoju, jak również z urywków radiowych (ale, ten 50 Cent to nie zza ściany).
W kolejnych dwóch utworach Davies (na ile da się to oczywiście określić, rozgraniczyć) dokłada kilka dźwięków przypominających sprzężenia, będących pewnie efektem traktowania strun e-bowem oraz przez dłuższy czas delikatne partie terkotliwo-brzęczące. W ostatnim, gdy będą one wysunięte na pierwszy plan, Krebs jakby chcąc skomentować "cyfrowy" charakter tego dryfowania, zaproponuje nagranie prawdziwych fal (to jest przykład innego rodzaju ryzykowności tego albumu). Bardzo podoba mi się też jej pomysł, by niektórych nagrań (a może nie bójmy się tego słowa: sampli) użyć kilka razy. Jesteśmy daleko od jakiegokolwiek poczucia regularności, używania tego jako podziałki, ale może to jakaś bardzo daleka pochodna refrenu? Jeden z takich elementów jest najpierw wyraźnie spowolniony, a gdy pojawia się drugi raz chwilami ma normalne tempo, ale trochę jakby wciągało kasetę. Drugie nagranie, gdzie głos jest jeszcze łatwiej rozpoznawalny, bo jest to fragment mówiony, przewinie się trzy razy, ale maestria powtórzenia polega na tym, że gdy po dwóch razach mogliśmy nawet go już zapamiętać, to ostatnie wypuszczenie daje nam tylko sam początek (reszta dopowiada się w głowie?).
Jako punkt odniesienia można by przywołać płytę Krebs z Robinem Haywardem, gdzie też używa on sporo sampli, jednak tamten album jest o wiele bardziej dynamiczny, w porównaniu z tym chwilami wręcz dramatyczny (dzięki tubie Haywarda). Na Kravis Rhonn Project (ech, co za tytuł, ciekawe, czy na drugim albumie użyją go zamiast nazwisk?) słychać bardziej operowanie powierzchniami, co nie znaczy, że brak tu głębi i napięcia. One są, jak najbardziej, ale podane subtelniej, co wynika z powściągliwości grających, która na szczęście nie wypada nienaturalnie - jest wynikiem świadomości warsztatu, a nie odgórnych założeń.
Nie wiem, czy najlepsza (bo nie wiem, wedle jakich kryteriów określać, jak bardzo jest udana), ale na pewno najciekawsza płyta ostatnich miesięcy. Odważna, fascynująca, niepostrzeżenie wciągająca.
Dobra, nie chcę się czepiać, ale okładka zaledwie taka sobie, bezpiecznie abstrakcyjna, obrazki Louisy Martin.
A tutaj recenzja Richarda Pinnella.
5/07/2009
Annette Krebs, Rhodri Davies - Kravis Rhonn Project (Another Timbre, 2009)
napisał
Piotr Tkacz-Bielewicz
o
22:39
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz