Na razie na płytach, ale może też na koncercie...zobaczymy.
Jean-Luc Guionnet, Seijiro Murayama - Le Bruit Du Toit (Xing-Wu Records, 2007)
Jean-Luc Guionnet, Ernesto Rodrigues, Guilherme Rodrigues, Seijiro Murayama - Noite (Creative Sources, 2008)
W książeczce do płyty projektu Inscape Guionneta i Erica La Casy twórcy stwierdzili: "We are a duo and we each exist to lead the other to places he cannot go alone. Our approach can be defined as as such: we work to place, or even to force, the 'natural' propensity we have for the contemplation of a site - its particular sonic properties and signatures - into a context in which this simple contemplation can be expressed trough more or less complex devices, i.e. our work as a duo specifically serves to develop and complexify our individual propensities for contemplation."
Na tamtym albumie duet jako budulca używał nagrań terenowych, które przetwarzał i zestawiał, jednak przywołany cytat ma sens również w kontekście dwóch albumów Guionneta (na saksofonie) i perkusisty Seijiro Murayamy, bo zostały one nagrane w miejscach o specyficznym brzmieniu.
Pierwszy z nich, Le Bruit du Toit, w świątyni w Mishimie, dla której charakterystyczne, oprócz pewnego pogłosu, są drewniane dźwięki pomieszczenia. Tytuł sugerowałby, że to dach, ale mi raczej zdawało się, że te odgłosy to wynik poruszania się muzyków po podłodze i wyobrażałem sobie, jak po pewnym czasie niekontrolowanego ich "wydawania", starają się celowo wywołać je swoimi ruchami. W początku drugiej części słychać też w oddali jakiegoś psa oraz mniej wyraźnie i o wiele krócej jakiś mechaniczny sygnał (samochód lodziarza? niemożliwe...) - ciekawe czy grający to wychwycili? Jeśli tak, to czy zareagowali jakimś dźwiękiem swoich instrumentów? Właśnie, dość już o otoczeniu, co dokładają od siebie improwizatorzy? Z początku jakby przewodził Guionnet, który wydobywa z saksofonu długie, średnio-wysokie dźwięki, miałem też poczucie, że każdy kolejny jest nadbudowywany na poprzednim, silne jest poczucie dokładania, spokojnego rozwijania. Murayama koncentruje się talerzach perkusyjnych i gongach, którym najczęściej pozwala swobodnie wybrzmiewać. Jednak nie chodzi o wywołanie nastroju kontemplacyjno-rytualnego, bo muzyka nagle zaczyna jeżyć się drobnymi kolcami metalicznych stukotów, całość zaczyna gęstnieć (agresywniejszy saksofon) i energia się kumuluje. Ale tak jak to wezbranie było naturalne, było wynikiem ewolucji, tak też nie dojdzie do nagłej, silnej erupcji, która wszystko oczyści. Druga część jest jakby pokawałkowana, chyba przede wszystkim przez pojedyncze, bardzo mocne uderzenia w werbel, które pojawiają się niezapowiedziane, niespodziewanie naruszając przestrzeń. Jednak one nie definiują całości, nie czynią jej nieprzyjazną, odpychającą, pewnie też dlatego, że nie są pokazem siły, próbą nastraszenia słuchacza, ale, tak jak cała gra duetu, rozważnym kreowaniem wymyślnych (raczej - nietypowych, niż - wydumanych) konstrukcji dźwiękowych.
Album Noite, na którym Guionnetowi i Murayamie towarzyszą Guilherme i Ernesto Rodrigues (odpowiednio: wiolonczela, altówka) wykazuje pewne podobieństwa do Le Bruit du Toit. Mamy dwie improwizacje (tu 34 i 39 minut, tam 19 i 25), gdzie tą drugą charakteryzuje postrzępienie, odosobnienie elementów, dużo wolnej przestrzeni między nimi, przy tym ta pierwsza wcale nie rozwija się według oczywistego klucza narracyjnego, ale jej pewne zespolenie, większa "składność", staje się widoczna w zestawieniu z następczynią. No i w końcu - dźwięki otoczenia, na Noite bardziej obecne niż na płycie duetu (na marginesie warto zauważyć, że w katalogu Creative Sources powoli formuje się ciekawa seria, w której poprzednie odcinki to: Belvédère Dans L'étendue i Dining Room Music). Co jeszcze wspólne dla tych dwóch płyt to to, że mija trochę czasu nim muzycy zagrają pierwsze dźwięki, tak jakby chcieli, żebyśmy zadomowili się w tym miejscu, oswoili z nim. Nieważne, czy to zasługa tytułu (i wspaniałych zdjęć autorstwa Guionneta, które wydobywają piękno z estetyki kamery przemysłowej), ale na albumie kwartetu słyszę noc, jej atmosferę, spokój, ale też nieco złowrogą tajemniczość. Jesteśmy na lizbońskiej ulicy, co jakiś czas słychać przejeżdżający samochód - to zastanawiające, odgłos, który zwykle mnie denerwuje, tutaj brzmi ciekawie, może to muzycy swoją grą ustawili go w innym świetle, stworzyli dla niego nowe środowisko dźwiękami swoich instrumentów? Jest sporo momentów delikatnie perkusyjnych, tak że trudno powiedzieć, czy to Murayama, czy któryś z Rodriguesów. W pierwszym utworze jest fragment, gdzie wydaje się, że wszyscy grają naraz i stajemy na chwilę przed dronową ścianą, później Guionnet wyrzuca w pustkę kilka piskliwych przedęć. W drugiej części też, a zdarza się nawet seria dźwięków, nieco w stylu starszego free-improv, gdzie jedno zagranie komentuje drugie, coś na zasadzie błyskawicznej reakcji łańcuchowej. Na środku ogołoconej z wyrazistych dźwięków pustej połaci nagle zaskakujący atak na wiolonczelę. I choć nic go nie zapowiadało, nie uzasadniało, to gdy już do niego doszło, wydaje się, że tak powinno być, że był w tym sens. Te wszystkie wyskoki ponad niski poziom dźwięku czynią album jeszcze ciekawszym, bo nie da się go zaszufladkować jako bezpiecznego, cichego improwizowania, w którym "nic się nie dzieje". A nawet gdy nikt z muzyków nie gra, to jest czego słuchać.
5/06/2009
Seijiro Murayama i Jean-Luc Guionnet dwa razy
tagi:
creative sources,
ernesto rodrigues,
francja,
guilherme rodrigues,
japonia,
jean-luc guionnet,
płyty,
portugalia,
seijiro murayama,
xing-wu
napisał
Piotr Tkacz-Bielewicz
o
21:01
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz