3/02/2015

CTM 2015

[relacja napisana wspólnie z Karoliną Karnacewicz]

Tegoroczny CTM (to już szesnasta edycja) rozpoczął się dla mnie dopiero we wtorkową noc, a więc już od pięciu dni impreza trwała w najlepsze.

Zaczęłam od Xeno I dosłownym zejściem do piekieł nie tylko z racji rozpoczęcia klubowych nocy w Berghain, lecz także za sprawą kompozycji "Höllenmaschine" austriackiej kompozytorki i performerki Elisabeth Schimany, odtworzonej na instrumencie jedynym w swoim rodzaju - Moogtonium, czyli syntezatorze Maxa Branda, spuściźnie jej rodaka. Opracowyłał go z młodziutkim wówczas Bobem Moogiem przez ponad dekadę, łącząc znaną już w latach czterdziestych technologię trautonium z ich własnymi wizjonerskimi pomysłami na kontrolowanie napięć poprzez systemy modularne. Pierwszy schemat obwodu tego urządzenia jest datowany na 1957 rok.

Na tym mechanicznym potworze zaprezentowano podróż do piekła - wnętrza maszyny, która prowadzona wprawnymi palcami pianistki Manon Liu Winter prychała subharmonicznymi częstotliwościami wykluwającymi się z nicości, by wypuścić je dalej. Do osiągnięcia pełnego potencjału konieczna była także obecność pomocnika, Gregora Ladenhaufa operującego gałkami w górnej części syntezatora, który to dychał złowrogo. Czuć było niepokój i groźną energię promieniującą z jądra dysharmonii. Dźwięki - czy to jakby organowe czy bardziej surowe i zmechanizowane - na berghainowskim nagłośnieniu (warto dodać - wzbogaconym na potrzeby tego wieczoru) wybrzmiały doprawdy upiornie. Słuchając odniosłam wrażenie, że ta muzyka jest jak masaż pleców - bolesna, ale jednocześnie przyjemna, uwalniająca, przynosząca rozluźnienie.
Możliwość bliskiego obcowania z tą unikalną maszyną była ciekawą lekcją historii muzyki a zarazem świetnym aperitifem przed długo wyczekiwanym przeze mnie występem Pedera Mannerfelta.

Szwedzki producent, dawniej znany jako The Subliminal Kid, swój występ zaczął uruchomieniem hipnotycznych rytuałów sprzętowych - pojedynczych pasm świdrujących dźwięków, sprzężeń krystalicznych strzałów. Kreślenie tych linii i następnie ich kruszenie było ramą kompozycji, gdyż skończył w podobny sposób, zatrzasnął laptop i uciekł. A co działo się w środku? Niezwykle dużo, lecz była to mądrze wyważona struktura, wijąca się i zmieniająca kształt, dzięki czemu ten występ ani przez chwilę nie zdał mi się nudny. Mannerfelt zapraszał do podążania za dźwiękami w coraz bardziej obiecujących kierunkach - raz grzmiał basem, raz trzaskał ciężkim, jakby zardzewiałym brzdękiem samonakręcających się sprężyn, dalej miażdzył kwaśnym deszczem. Każdy fragment tych chropowatych tekstur powodował gęsią skórkę. Sekwencjonowanie wspomnianych podjednostek, pomimo ich rozgałęzionej, a niekiedy cyklicznej natury, tworzyło silne poczucie narracji, jednocześnie tchnęło czystą energią, która stawała się zaraźliwa. Całość wzbogaciła gra świateł - białych pocisków.

Następny w kolejce był Kevin Martin, muzyk eksperymentujący od początku lat dziewięćdziesiątych, znany z wielu przedsięwzięć, chociażby kultowego Techno Animal, GOD czy Ice, projektów, w których składzie był także Justin K Broadrick, również występujący tego wieczora w Berghain. Na CTM przedstawił "Sirens", będący światową premierą, na którego potrzeby (prócz potężnego nagłośnienia Funktion One) zamontował także swoją specjalną partię głośników, uprzednio zapowiadając, że to dzieło będzie zupełnie inne od jego dotychczasowych przedsięwzięć. Niestety, gdy odjęlibyśmy ten osprzęt, a co za tym idzie ekstremalne bodźce wpływające na ciało, czysto muzycznie nie zostałoby nic specjalnie interesującego, wybrzmiałoby to po prostu miałko. Warto wspomnieć, że Mannerfelt w porównaniu do Martina (któremu oczywiście nie można zarzucić braku doświadczenia czy energii eksplodującej podczas grania) miał bardzo skromny rynsztunek, a poradził sobie zdecydowanie lepiej. Odnalazłam jednak w tym coś dla siebie - oniryczne partie syrenich wokali, falujące tony, pulsujące przesunięcia płyt tektonicznych. Tak, koniec był całkiem ładny.

Ostatnią batalię z maszynami przeprowadził wspomniany powyżej JK Flesh. Pod tym pseudonimem ukrywa się Justin K Broadrick, który szaleje na scenie odkąd skończył szesnaście lat. Zaczął jako gitarzysta w zespole Napalm Death, który zdefiniował pojęcie hardcore’owego trash/punku, by następnie zwrócić się w stronę grindcore’u czy death metalu. Te dwa gatunki stale powracają w jego działaniach (Godflesh, Fall Of Because), lecz załamuje je i wypacza, integruje z hip hopem, drum’n’bassem czy dubem, a nawet techno czy noise’m. Zakapturzony muzyk z impetem wskoczył na podest i zaczął opętańczo krzyczeć, zatrząsł lekko ospałą publiką. Uczestniczenie w tym koncercie było dla mnie ekscytującym doświadczeniem, które dodatkowo potęgowały ponure wizualizacje - pokaz czarno-białych fotografii: industrialnych krajobrazów, zobojętniałych outsiderów, pesymistycznych prowincji, które przywołały na myśl postkomunistyczne blokowiska i szarą codzienność ludzi-widm w nich żyjących. Po pierwszych dwu, trzech kawałkach byłam zachwycona tą mieszanką i samym Broadrickiem, który zdawał się swobodnie igrać z jej potężną siłą rażenia. Jednak, gdy zaczęło się pojawiać coraz więcej zamglonych rytmów na bazie gangsta dubu zadecydowałam o wyjściu by zdążyć na nocny. Wychodząc zauważyłam, że na ekranie jest animacja, jakiś stary film. Choć byłam ciekawa zakończenia, wolałam wyjść z niedosytem, niż niemiło się zawieść, będąc na przykład świadkiem pompatycznego końca.

Środowe festiwalowe koncertowanie rozpoczęło się dla mnie także dopiero w Berghain. Zaczęła Klara Lewis (tak, tak, córka Grahama z Wire), która na bazie ciepło przyjętego przez krytyków debiutu Ett, wydanego w zeszłym roku nakładem Editions Mego, zaprezentowała niezwykle wciągający ambientowy pejzaż pełen wybrzuszeń i rozmaitych wtrętów. Ze zlepków nagrań terenowych i elektronicznego materiału utkała własny mikroklimat. Zaczęła pełną parą - bombardując dźwiękami, by dalej przejść w rytmiczne struktury, takie całkiem do bujania, które rozwijały się do poziomu gęstych wibracji; hiperboli, które raz po raz rozpadały się i powracały do poziomu delikatnych, wręcz ulotnych przebłysków. Szwedzka kompozytorka zagrała też ciszą, którą skontrastowała z mocną ścianą basów, a to, wirując, ustanowiło niezwykle urzekającą całość. Owo wirowanie było trafnie ujęte przez (najpierw) czarno-białe wizualizacje, wijące się linie, z których powstawało coś bliżej nieokreślonego, a przy końcu - kolorowe plamy animacji. Lewis wydała także EP-kę Msuic u swojego rodaka, Pedera Mannerfelda. Nie będzie to więc zaskoczeniem, że jej koncert tego dnia podobał mi się najbardziej.

Po niej wystąpił Lawrence English, który także czerpie garściami z field recordingu. Tego australijskiego kompozytora, artystę multimedialnego i kuratora, który założył Room 40, można by porównać do zręcznego rzeźbiarza materii dźwiękowej czy impresjonistycznego malarza, odtwarzającego całe palety emocji oraz badacza poetyckiego potencjału dźwięku, a także granic percepcji i pamięci. Tego wieczora zaprezentował Wilderness of Mirrors, była to niemiecka premiera. Tytuł albumu pochodzi z poematu “Gerontion” T. S. Eliota, a wyrażenie to było później używane w czasie zimnej wojny w odniesieniu do praktyk agencji wywiadowczych o rozpowszechnianiu fałszywych informacji. Kompozycja wywodzi się z frustracji związanej z aktualnym stanem myśli geopolitycznej (lub może bardziej jej braku - chaosu, nieposzanowania podstawowych humanistycznych wartości, apatii) oraz z drugiej strony przemożnej chęci zwrócenia na to uwagi, przebudzenia, póki nie będzie za późno. Niepokojący klimat stworzony został przy pomocy gęstych, nawarstwiających się dronów, wściekłych wzburzeń, przełamywania pogodniejszych ambientowych momentów groźnymi partiami gitar (jak w “Hapless Gatherer”), co pojawiało się znienacka jak rażenie pradem. Były tam także eksplozje jakby w zwolnionym tempie (jak w “Another Body”), które na szczęście English złączał szwami z płynącymi, spokojniejszymi, jakby lekko psychodelicznymi momentami, co może wskazywać, że ze światem nie jest jeszcze tak źle. Nie był to jednak optymistyczny występ i choć muzycznie mnie nie przekonał, warto jednak zastanowić choć przez chwilę nad tym, dlaczego Wilderness of Mirrors w ogóle powstało.

Noc Xeno II zakończyła światowa premiera audio-wizualnego przedsięwzięcia na podstawie albumu Low on Ice, który został nagrany na oszczędnym analogowym sprzęcie przez niemieckiego artystę Aleca Empire’a w 1994 roku, na długo przed “erą laptopa”. Jako kluczowa postać digital hardcore (którego definicję rozwijał w Digital Hardcore Recordings wraz z Peterem Lawtonem), został wówczas zaproszony na Islandię wraz z niedawno założonym przez siebie zespołem Atari Teenage Riot.
Ten album uznawany jest za rzadki zabytek audialnego radykalizmu, to wynik intensywnego rezonanowania pomiędzy psychiką młodego człowieka, (który był zapewne bardzo wyczerpany po koncertowaniu) oraz bezpośredniego narażenia na kaprysy surowej pogody (nagrywał w namiocie). W jednym w wywiadów opowiadał o tym, że czuł, jakby upadając przebił lodową taflę jeziora, następne w nim dryfował doznając mrożenia krwi w żyłach, aż zamarzł na śmierć. Mógł jednak nadal spoglądać na świat spod tej lodowej skorupy. Był całkowicie roztopiony w czasie i przestrzeni.
Po prawie dwudziestu latach od wydania wspomnianej płyty w Mille Plateaux Niemiec odnalazł 175 minut nieopublikowanego wcześniej materiału, który niebawem ujrzy światło dzienne jako trzyczęściowy box - Low on Ice - The Trilogy - The Complete Iceland Sessions w Geist Records. Materiał zaprezentowany w Berghain został dodatkowo poszerzony o doświadczenia wizualne dzięki wsparciu brytyjskiego artysty laptopowca Zana Lyonsa, skrzypcowego samouka i wieloletniego współpracownika Empire’a. Był on odpowiedzialny za dostarczenie publiczności chłodnych, ale jednocześnie soczystych obrazów tworzonych w czasie rzeczywistym, projektując iluzję podróży do jałowych zimowych połaci islandzkiej przyrody. Pulsacje, powolnie snujące się bity, dziwne pomruki, krople bardzo ugrzecznionego acidu, operowanie pogłosem, niskimi tonami, a nawet elementami dubu sprawiły, że można było naprawdę głęboko wniknąć w ten szorstki lodowcowy krajobraz lo-fi. Zaskakujące było dla mnie to, że przy użyciu tak małej ilości dźwięków można było stworzyć tę unikalną atmosferę. Niestety sama muzyka nie obroniła się, po prostu była dla mnie przereklamowana.

[zdjęcie: Adele Schwab, pozostałe: PT]

Czwartek zaczął się w teatrze Hebbel am Ufer (w tym przypadku akurat HAU1) koncertem norweskiego artysty Larsa Holdhusa, który na scenie muzycznej działa od kilku lat, najpierw jako zwariowany didżej pod pseudonimem Cracksmurf, następnie producent. Jako TCF zadebiutował w 2013 w YYAA Recordings kasetą Untitled, a w zeszłym roku wydał na winylu 415c47197f78e811feeb7862288306ec4137fd4ec3ded8b nakładem Liberation Technologies. Jako ciekawostkę dodam, że dwa lata temu Holdhus był na rezydencji w CSW w Bytomiu, gdzie razem z Frederikiem Gruyaertem pracował nad Authentic Post-Industrial Experience. Gruyaert od 2008 stale dokumentuje też życie Holdhusa, co złożyło się na film Did You Like My Dancing?

Powróćmy do muzyki. Norweg na CTM przyjechał za świeżym materiałem E4 15 C4 71 97 F7 8E 81 1F EE B7 86 22 88 30 6E C4 13 7F D4 EC 3D ED 8B, na którym rozszerza wcześniejszą koncepcję igrania z ciphertextem - wynikiem zaszyfrowania wiadomości przy użyciu algorytmów. Choć przekaz jest ukryty, to autor utrzymuje jednak, że kod mieści się pomiędzy utworami. TCF sam nazywa się “administratorem systemu”, wykorzystuje całą gamę dostępnych mu cybernetycznych sztuczek. Ten występ był pełen kontrastów. Choć jego muzyka jest sformatowana i mechaniczna, podczas koncertu czułam coś mistycznego. Wybijane algorytmy oraz sekwencje niosły za sobą niewytłumaczalny ładunek emocjonalny, może nawet i zmysłowy. Ten występ pełen zwrotów akcji, energicznych strzałów, zniekształconych melodyjek, które przypominały mi te z gier dla dzieci czy niby transowych elementów, dziwnie wpłynął na moją świadomość, ponieważ byłam jednocześnie zszokowana i beztroska.

Po krótkiej przerwie na ochłonięcie i przestawienie sprzętu zaprezentował się Maurizio Martinucci, artysta multimedialny pochodzący z Włoch. Obecnie mieszka w Amsterdamie, gdzie założył Optofonica Laboratory for Immersive ArtScience. Swoją pracę definiuje jako “kreatywne dociekanie”, zajmuje się badaniem percepcyjnych zmian w odniesieniu do dźwięku, wzroku i przestrzeni. Wykorzystuje fenomen dudnień obuusznych (binauralnych bitów), które są dźwiękowymi reakcjami pnia mózgu, pochodzącymi z głównych jąder obu półkul. Możliwe jest użycie specyficznych częstotliwości tonów binauralnych jako techniki do zarządzania świadomością w celu zsynchronizowania rytmów kory mózgowej, ale TeZ w swoim projekcie PC868 chce oszukać nasz ośrodek zarządzania, by widział rzeczy, których nie ma.

Dlatego, prócz bodźców dźwiękowych, rozproszonych w przestrzeni w kwadrofonicznym układzie, napastował odbiorców abstrakcyjnym wideo, złożonym z rozmigotanych świateł i barw, generowanym w czasie rzeczywistym. Ten koncert minął niespostrzeżenie i trudno teraz mi opisać same dźwięki. Czułam, że ten bosy muzyk, który siedział na kolanach w neonowym kole, sterujący nietypowym małym urządzeniem, manipuluje także słuchaczami, robiąc im wodę z mózgu. Udowodniono naukowo, że bity binauralne produkują niezbędne enzymy, które potrafią koić ból zarówno ten fizyczny jak i mentalny, ale zależy to od ściśle określonych ścieżek. Pytanie czy Martinucci miał to na celu, czy po prostu przez przypadek przestała mnie boleć ósemka. Ciekawe było użycie kolorów, na przykład gdy na ekranie wirowała jaskrawa żółć - odbierałam dźwięki jako nieprzyjemne, dokuczliwe, ale gdy było biało - jako coś lotnego, niebiańskiego. Były też połączenia kolorów, przechodzące linie niczym zakłócenia w telewizorze, lecz nie jestem pewna czy akurat te zaburzenia były efektem jego działań, czy działy się rzeczywiście.

Po tak ekscytującym wstępie, spragniona dalszych wrażeń, leciałam, by zdążyć na naszą przedstawicielkę, We will fail. Aleksandra Grünholz zaprezentowała świeży kolaż przygotowany specjalnie na tę okoliczność. Zaczęła od dyskretnych, pojedynczych uderzeń, których delikatność stopniowo zakłócały drobne implozje. Rozrosło się to do potężnych perturbacji, które nagle zostały urwane. Podobnie jak Klara Lewis, We will fail. również zagrała samą ciszą, lekkimi szmerami i napięciem, jakie to wywołało w przestrzeni tak ogromnego klubu jakim jest Berghain. Furkotało i grzmiało, wzmagała się burza groźnych dźwięków, by opaść niczym gradobicie i zgasnąć. Nawarstwiała i umiejętnie zszywała skrawki swojego materiału (także fragmentów znanych z dwu płyt) tworząc wielowymiarową całość, która na szczęście nie stała się przyciężkawa czy przeładowana. Było w sam raz, i do zanurzenia się w mgławicy kosmicznego pyłu, a także do poruszania się przy kaskadzie zaskakujących, szybkich bitów.

Następnie zagrał anonimowy duet Amnesia Scanner: niekonwencjonalne bity [][][][][] basowe petardy [][][][][] od czasu do czasu dziwaczne wokale [][][][][] coś a’la skreczowanie nimi [][][][][] nawalanka niskimi tonami [][][][][] cisza [][][][][] energiczne pykanie [][][][][] bum.
Ten występ rozbudził mój apetyt na więcej, jednak tego dnia nic wartego uwagi się już nie wydarzyło. Warto jedynie wspomnieć o piosenkarce Gazelle Twin, której umieszczenie w środku line upu było fajnym, odświeżającym przerywnikiem. Z pozostałych najmniej zawiódł Evian Christ - zagrał dokładnie tak jak na Unsoundzie.
[Karolina Karnacewicz]

Ja niestety byłem w stanie przyjechać do Berlina tylko na drugi festiwalowy weekend. Na początek interesujące zestawienie w HAU2: Irańczyk Sote i duet Senyawa z Indonezji. Tych różnych artystów połączyła obecność w katalogu w Morphine Records (z którego szefem CTM lubi się od kilku lat): pierwszy wydał tam swój debiutancki album Architectonic, Indonezyjczycy wkrótce opublikują u niego materiał.



Zaczął Sote, czyli Ata Ebtekar, który pod pseudonimem produkuje utwory zorientowane bitowo (w 2002 znalazły się w katalogu Warp), a pod nazwiskiem elektronikę czerpiącą z tradycji akademickiej, którą zasila wpływami muzyki perskiej (czym zainteresowała się Sub Rosa). Świetnie, że nie odcinał kuponów i grał nowy materiał (chyba nawet nie pojawiło się nic z albumu). Fajnie, że miał wiele pomysłów na rozwiązanie rytmiczne, ale zachowywał spójność dzięki charakterystycznemu zabrudzeniu wszystkich składowych. Problemem były okoliczności: te kawałki nadawałyby się spokojnie do tańczenia, gdyby grać je w klubie, natomiast forma siedzianego koncertu pozbawiała ich tej mocy. Było to wręcz kuriozalne, gdy patrzyło się na kompletnie zaangażowanego i niesionego przez dźwięki autora, który na pierwszy rzut oka wydawał się jedynym dobrze bawiącym się podczas tego występu. Jednak kilka osób usadowionych na poduchach i nieśmiało kiwających się może być dowodem na energię tej muzyki. Pewien motyw uprzestrzenniony w sposób charakterystyczny dla Egyptrixxa sprawił, że zacząłem myśleć, jak Irańczyk sprawdziłby się w Berghain grając właśnie między nim a Prostitutes (którego cechuje podobna surowość) i sądzę, że byłby doskonałym łącznikiem.



Umieszczenie Sote w HAU2 nie było jedyną nietrafioną decyzją organizatorską tej nocy. Swoją drogą ciekawie byłoby też doświadczyć Senyawa na żywo jako części klubowej imprezy. Duet wokalisty Rully’ego Shabary i twórcy instrumentów Wukira Suryadiego łączy rozmaite elementy: muzykę etniczną, art rockowe strategie aranżacyjne, agresję metalu, zamiłowanie do nietypowych brzmień i pewną teatralną wrażliwość. To ostatnie sprawiało, że momentami ich koncert wydawał się nieco efekciarski, w tym sensie, że był obliczony na wywołanie konkretnego efektu dramaturgicznego. Jednak to, że udawało im się go osiągnąć, jak i szczerość emocji i siła ekspresji zepchnęły to zastrzeżenie na dalszy plan. Nie żeby umniejszać rolę Suryadiego, którego inwencja i umiejętności budzą podziw, ale to jednak Shabary skupiał na sobie uwagę. Okazuje się, że mamy kolejnego przedstawiciela zacnej tradycji azjatyckiej awangardowej wokalistyki, który wpisuje się w poczet takich artystów jak Keiji Haino, Junko, Sainkho Namtchylak czy Ami Yoshida, rozwijając ich pomysły. Z kolei w stonowanych, delikatnych partiach kojarzył mi się z intymnymi piosenkami Jandka.



Czasu było akurat tyle, żeby spokojnie dotrzeć do Berghain na początek setu Opium Hum - fajnie było usłyszeć Fisa a niedługo po nim Einstürzende Neubauten. Następny punkt programu, czyli Aleksiego Perälę wolę przemilczeć. Lepiej sprawił się Gábor Lázár, którego dotychczas postrzegałem jako zbyt zapatrzonego w Marka Fella. Nadal uważam, że za wiernie podąża jego śladami, ale w tym występie próbował pójść też w innym kierunku. Wtedy (spowalniając początkowo szybkie jak miecze świetlne dźwięki) zawędrował w pobliże Andy’ego Stotta. Niestety pomysłów trochę brakowało i 45-minutowy koncert dłużył się.

Z niepokojem czekałem na Prostitutes, który zachwycił mnie Psychedelic Black i od tego czasu bardzo mu kibicowałem, jednak w zeszłym roku wzrosła ilość wypuszczanej przez niego muzyki, a spadać zaczęła jej jakość. Na szczęście James A. Donadio tutaj poradził sobie znakomicie, umiejętnie wykorzystał też możliwości nagłośnienia. Jego nieoszlifowane, kostropate dźwięki zachowały swoją siłę wynikającą z rozwichrzenia, całość łomotała i terkotała, jakby w każdej chwili mogła się rozlecieć, drażniła niepięknymi ozdobnikami, ale cały czas brzmiała przekonująco, na swój sposób dobrze.

Po nim wspominany już Egyptrixx, na którego bardzo się cieszyłem i zasadniczo trudno mówić o zawodzie, ale to co grał zdecydowanie nie zdało egzaminu jako propozycja na środek imprezy i Kanadyjczykowi przypadła tutaj rola popsuj-zabawy. Oczywiście można argumentować, że jeśli ktoś tak bardzo chciał się zabawić, to zaraz obok miał Panorama Bar. Jednak twierdzę, że Davidowi Psutce wyświadczono niedźwiedzią przysługę kierując się bezrefleksyjnie uznawanym systemem “gwiazdorskim”. Uznano, że taka marka nie może przecież grać zbyt wcześnie. A zdaje mi się, że gdyby występował przed Prostitutes, który rozkręcił imprezę, to jego utwory (zaserwował przegląd wszystkich chyba albumów) działałyby lepiej. Natomiast tak te kawałki, w dużej mierze dekonstruujące grime’ową rytmikę trafiały w próżnię. Zagrane na koniec “Liberation Front”, pompujące w metrum 4/4 było wisienką, której smak nie do końca pasował do tortu.

Powell, który z bloków startowych ruszył około godziny piątej, był natomiast wyśmienitym deserem, choć dla bardzo wytrwałych. Ale ci którzy doczekali mogli zorientować przebieg nocy wokół punktu kulminacyjnego godnego tego miana. O potencjale jego utworów niech świadczy fakt, że były w stanie mnie rozruszać mimo tego, że byłem na nogach już prawie całą dobę. Słyszałem jego live act na Unsoundzie, ale Powell ciągle tuninguje swój występ chyba zresztą w ogóle nie myśląc o czymś takim jak wersja ostateczna. Woli bawić się elementami i zestawiać je na różne sposoby, tutaj mieszał fragmenty różnych swoich produkcji, a na przykład do “So We Went Electric” wsadził zupełnie inne sample wokalne.

W sobotę udało nam się trochę pouczestniczyć w programie dziennym, na który składają się spotkania, rozmowy i wykłady. Możliwe, że trafiliśmy zarówno na najgorszy i najlepszy jego punkt, a przynajmniej taką mam nadzieję.
Najpierw badaczka Marie Thompson opowiadała o różnych rozumieniach terminu “noise”, odhaczając takie obowiązkowe drogowskazy jak Claude Shannon, John Cage, Henry Cowell, Luigi Russolo, Throbbing Gristle, by ni z tego ni z owego zacząć mówić o Marii Chavez. Nie chodzi o to, żeby ta artystka nie zasługiwała na uwagę, ale bez zbudowania kontekstu dla jej wprowadzenia wyszło to naprawdę dziwnie. Na koniec standardowe podsumowanie, w którym prelegentka mówiła, o czym zamierzała opowiedzieć w swoim “paper” i okazało się, że chciała nam przekazać tyle ciekawych rzeczy, ale jakoś tak wyszło, że dostaliśmy historyczny bryk na poziomie raczej podstawowym okraszony przypadkowymi (względnie) współczesnymi przykładami. Dodatkowo przygnębiło mnie, że publiczność spieszyła dziękować za “inspiring and interesting lecture”. Stąd moja nadzieja, że gorzej już być nie mogło.


Wraz z Brandonem LaBellem przeskoczyliśmy kilka poziomów wyżej i wcale bym się nie zdziwił gdyby jego wykład performatywny “Speculations on the Lyrical Imagination of the Resistant, …” był najciekawszym wydarzeniem spośród tych rozgrywających się w Kunstquartier Bethanien. Szef Errant Bodies Press nie zrobił nic wielkiego, a w zasadzie elementy najbardziej teatralne z jego wystąpienie były najmniej interesujące, podobnie jak Thompson siedział i czytał. Tylko, że nie na zwykłym krześle, a na starym fotelu, który może niekoniecznie musiał się kojarzyć ze spokojnym wieczorem spędzonym na kontemplacji przed kominkiem, ale na pewno wprowadzał aurę familiarności. Do tego podczas gdy jego poprzedniczka bardzo starała się udawać, że nie czyta z kartki i siliła na swobodę, to LaBelle właśnie podkreślał sam akt lektury na głos, tego specyficznego sposobu nadawania przekazu. Zaczął bez żadnego wstępu od fragmentu, który mógł być napisany przez niego, ale równie dobrze mógł pochodzić z jakiejś obyczajowej lub nawet kryminalnej powieści amerykańskiej. Mniejsza z tym, ważne że od razu wciągnął w swoją narrację, choć nie było jasne, czego ona dotyczy, ani jak się będzie układać. Ani nawet - jakimi środkami, bo po tekście wysłuchaliśmy nagrania terenowego (również niezapowiedzianego ani niezidentyfikowanego potem), pojawiły się też zdjęcia. Z wolna, z dygresji i spostrzeżeń na marginesie, opowieści zaczął twardnieć kręgosłup i pęczniała ona od sensów. Jednak trudno powiedzieć, o czym to było, poza banalnie się prezentującymi w relacji ogólnikami: ciało, dźwięk, pamięć, przestrzeń.

Tak zbliżał się wieczór i znów zacząłem mieć pretensje do organizatorów. To, że CTM wraz z siostrzanym festiwalem transmediale proponuje występy w innej części miasta prawie równocześnie z głównym programem, jest dla mnie w zasadzie normą, bo tak się dzieje podczas każdej edycji, na której byłem. To, że różne wydarzenia nakładają się na siebie też nie jest niczym dziwnym. Jednak martwi mnie zapoczątkowana w 2012 roku tendencja organizowania równolegle dwóch “pełnowartościowych” koncertów głównego programu. Dlaczego muszę wybierać pomiędzy, dajmy na to, Craigiem Leonem i Piotrem Kurkiem a TeZ i TCF. Albo, jak w sobotę, między Electric Indigo i Thomasem Wagensommererem oraz Lorenzo Sennim a Jenny Hval i Susanną. Nie dostrzegam sensu takiego przeładowywania programu. Trochę brzydko mi to pachnie jakąś chęcią udowodnienia swoich olbrzymich możliwości, pokazania, że oho, możemy - więc robimy.


Dobrze, pomarudziłem sobie, ale to nie zmienia mojej wdzięczności wobec festiwalu, choćby za takie przeżycia jak “AAT” Senniego. Pod tym skrótem kryje się ciągle jeszcze rozwijana kompozycja, której pełny tytuł to “Advanced Abstract Trance”. Hasło to rzecz dobrze opisuje, ale wymaga i tak doprecyzowania. Trance nie jako stan, ale jako gatunek muzyki, Włoch skupił się na konkretnym elemencie, zwanym “build-up”, który wyabstrahował i wplótł w zaawansowane struktury. Należy spojrzeć na ten sposób działania w szerokim spektrum, w którym mieści się twórczość takich artystów jak wspominany Mark Fell, Lee Gamble, czy Lázár (albo nawet The Death of Rave, Boomkatowa wytwórnia, w której wydawał) albo EVOL. Zresztą Senni na pewno odczuwa to powinowactwo, bo dwóch ostatnich opublikował w swoim Presto!? Wszyscy oni w mniejszym lub większym stopniu, bardziej lub mniej otwarcie, odwołują się do muzyki tanecznej, często tej nie najbardziej wyrafinowanej. Ale biorąc pod lupę wybrane jej elementy pokazują, że także tam ukrywa się wiele interesujących dźwięków, wystarczy tylko chcieć skupić na nich uwagę. Działanie Senniego skojarzyło mi się ze strategią pop artu, który brał banalny przedmiot i przez umieszczenie go w innym kontekście nadawał mu nowy sens. Także w tej kompozycji (celowo używam tego określenia) relacja i stosunek do źródła była nieoczywista, wielowymiarowa i trudna do ujęcia w opozycji lubię-nie lubię. Ja sam nie wiem do końca, co myśleć o tym występie, jeśli chodzi o dźwięki jako takie, to uważam, że mogło się tam wydarzyć więcej. Ciekawiej byłoby gdyby pokusił się o jakieś ich zdeformowanie, przekształcenie (i nie mam tu na myśli sampli, ale standardowych brzmień, które wyprodukował). Ale może wcale nie miało być “ciekawie”, bo też dominującym poczuciem była bezcelowość, wrażenie, że to donikąd nie zmierza - build up za build upem się nabudowywały, ale żadna muzyczna budowla z dającym się opowiedzieć planem z tego nie wyrastała. Może właśnie o to chodziło, żeby oddać ten stan, jak to określa autor, “ograniczonej euforii” (circumscribed euphoria). Jednak wtedy miałbym mu za złe wyraźne nawarstwienie, kumulację energii, która znalazła ujście mniej więcej w połowie występu. Wspomagały ją stroboskopy i dymiarki, a tym razem forma koncertu siedzianego dodawała absurdalności (i abstrakcyjności) całemu występowi. Trudno wydać ocenę, ale oczywistą wartość działania Włocha stanowi już ilość dyskusji i kontrowersji, jakie wywołało.



Po tej dekonstrukcji imprezy nadszedł czas na taką pełną gębą, w trzech salach klubu YAAM. Dla mnie dodatkowo była to podróż sentymentalna, bo mieści się on teraz w miejscu, gdzie kiedyś był Maria am Ostbahnhof, w którym odbywał się pierwszy mój CTM. Jak zwykle w takich przypadkach dużą część czasu spędziłem na zastanawianiu się, czy na innej scenie nie dzieje się coś ciekawszego i na przemieszczaniu się z i do. W spokoju od początku do końca wysłuchałem chyba tylko Wilhelma Brasa, który zagrał jak zwykle bardzo fajnie, chociaż nagłośnienie nie należało do najbardziej sprzyjających. Potem trochę Keteva, ale jako że już go słyszałem, to przechadzki na główną salę, żeby sprawdzić Born in Flamez (całkiem ciekawe) i 18+ (trochę mniej). Powrót przed najmniejszą ze scen, żeby upewnić się, że RSS B0YS nadal w formie (bardzo bardzo). Ale tylko na pierwszą połowę ich meczu z techno, bo na największej ze scen już panoszył się Islam Chipsy z towarzyszeniem dwóch perkusistów (po raz pierwszy na ziemi niemieckiej). W przebłysku geniuszu organizatorzy postanowili umieścić bombę electro chaabi w torcie hip-hopowo-trapowym. Ten zamach na letargicznych fanów oczekujących Yung Leana i spółki wypadł nadzwyczaj pomyślnie - był dla mnie jednym ze szczytowych punktów festiwalu. Po ponad godzinie pokręconych, nagle zmieniających się rytmów i wyrafinowanie przaśnych motywów klawiszowych już nic nie było w stanie mnie poruszyć. Kucharczyk - dobrze, Gravity Boys - niedobrze, z playbacku (choć to podobno jest normą), LeFeu razem z She’s Drunk jako Sabrina - miło, ballroom i baltimore zawsze cieszą.




W niedzielę ostatni dzwonek, żeby pochylić się nad innym obliczem CTM, jednak będącym komplementarnym składnikiem - wystawą. Nie obiecywałem sobie za wiele i słusznie. Oglądaliśmy, słuchaliśmy, doświadczaliśmy prac Anity Ackermann, Anke Eckardt, Claire Tolan, Dereka Holzera, Emptyset, Grawa Böcklera, Matthijsa Munnika, Nika Nowaka, Zimouna, no i naszych: Zorki Wollny oraz Konrada Smoleńskiego, którzy obiektywnie wyróżniali się. Choć intymne (mimo że dziejące się w przestrzeni publicznej) wideo “Song of Resistance” Wollny było skutecznie zakłócane przez system kodujący Holzera. Bardzo dziwne i smutne, że wystaw dzieł multimedialnych i/lub sound artu ciągle dotykają te same problemy - prace przeszkadzają sobie, bo dźwięk, to ci niespodzianka, przechodzi przez ściany i zasłony. Z filmów w pamięć zapadł “Speaking Synchronously II” Böcklera. Wrażenie robiła też instalacja “Ground” Eckardt oddziałująca na zmysły i z nimi igrająca. Dostojnie obecne były milczące obiekty “Imprint 1-3” autorstwa Emptyset.
[Piotr Tkacz]
[fragment]

To trzy srebrzyste rzeźby wykonane ze stali nierdzewnej zapewne przy użyciu alchemicznych sztuczek. Dzięki tajemnej metalurgii zdołali wymodulować materiał bardzo niskimi częstotliwościami przy głośności przekraczającej poziom bezpieczny dla ludzkiego słuchu. Same w sobie nie wyglądały imponująco, ale sposób zmaterializowania obiektów przez zakrzepnięcie dźwiękowych tkanek ukazuje pociąg do eksplorowania szerokich technologicznych możliwości. W tę stronę duet skręca także w swoich muzycznych przedsięwzięciach, czego mogliśmy doświadczyć w HAU1 na zamówionym przez CTM "Signal", bazującym na przechwytywaniu fal radiowych zaplątanych w jonosferę. Za oprawę wizualną odpowiedzialny był genialny Tarik Barri. Duetowi na scenie, prócz, rzecz jasna, sprzętu, towarzyszyły dwa ekrany ze zmiennymi kolorowymi wykresami obrazującymi pędy powietrza w dwu miastach w Niemczech i we Francji pomiędzy którymi przebiegał sygnał. Czułam się trochę jak w laboratorium, gdzie James Ginzburg i Paul Purgas chwytali te granulki hałasu w szczypce i poddawali przeróżnym preparacjom. Nasiąknęły trzepotem żurawi pracujących nieopodal stoczni i zgrzytem zardzewiałych statków, które przemieszcza zawieja. Były nafaszerowane lekkim dźwięczeniem, a także uderzeniami dzwonów. Naszpikowane brzęczeniem silnika samolotu i odgłosami wzbijania się w przestworza i przebijania jonosfery. Momentami były także wystawione na działanie brudnych pogłosami drżenia metalowych strun gitary elektrycznej, w której piecu nagle spada napięcie, albo stukaniem metalicznych rur, by ustąpić miejsca surowym lawinowym (i całkiem regularnym) rytmom, które są esencją Emptyset.
Być może ta wyliczanka dla czytelników - nieuczestniczących sprawia wrażenie, że muzyce zabrakło przestrzeni - nic z tych rzeczy. Przywoływane segmenty cyrkulowały, były mądrze rozplanowane. Z czasem wszystko powoli ustało, powiewy stopniowo przeszły w ciszę - naturalny stan, do którego powrócić musi każdy hałas. Ciekawa jest dwudzielna symetria tego dzieła - najpierw wiatr nanosił dźwięki na kompozycję, ale później to one nadawały ton, pobudzały go, potęgowały jego podmuchy. Gdy nastała nawałnica rytmów zmieniały się układ, jak i same kolory na ekranach - z poziomych na pionowe, z krwiście czerwonych, jaskrawopomorańczowych na zimne - granatowe czy szafirowe. Pozostało wiele pytań - na ile był to wynik improwizacji (odbieranie impulsów odbywało się w czasie rzeczywistym, a ze względu na warunki atmosferyczne pokaz przesunięto o godzinę) a na ile zamierzony efekt? Czy muzycy podzielili się obszarami działań, wpływu na te powietrzne wiry? Jak w ogóle łapali te sygnały i czy faktycznie je obrabiali czy tylko czasem pozwalali im dojść do głosu i poprzeszkadzać trochę w czasie odgrywania?
Mnogość zagwozdek tylko dowodzi, jak fascynujący był to występ - z pewnością pozostanie on we mnie na długo.
[KK]



Do jego zalet należy też zaliczyć czas trwania - niespełna 40 minut. Surfowanie na falach radiowych z łatwością można było ciągnąć, na szczęście duet postawił na skondensowaną formę.
Pozostało wiele czasu by zebrać siły na finałowy wieczór w Astrze. Rozpoczynała go Phoebe Kiddo, która drugi rok z rzędu grała na CTM. Ostatnim razem jej nie słyszałem, ale to co zaprezentowała teraz zupełnie mnie nie przekonało. Była to pozbawiona jakichkolwiek znaków szczególnych wersja niezbyt szybkiego techno. Kolejne kawałki budowane według tego samego schematu przewidywalnego dodawania elementów były do bólu przewidywalne i nie osadzały się w ogóle w pamięci zamazywane zaraz przez następne tak samo porządne i nie wadzące nikomu.
Występującym po niej Nisennenmondai wystarczyła mniejsza liczba składowych, by uzyskać znacznie bardziej wciągający efekt. Dały lekcję przystępnego minimalizmu wysnutego z rockowej estetyki, na którą złożyły się głównie utwory z ostatniego albumu N. Kompozycje były odegrane bardzo precyzyjnie, aż czasem pragnąłem jakiejś wariacji, odejścia od tej bazy i dodania jakiejś nadbudowy. Ale wiem, że przecież Japonki długo redukowały i rafinowały swoją muzykę, więc pozostaje nadzieja na przyszłość, że wahadło znów jednak wróci, choć trochę, ku punkowemu rozwichrzeniu.
Nieco się obawiałem, czy koncert Carter Tutti Void zaraz potem nie będzie oznaczał podwójnej dawki mniej więcej tego samego. Jednak nie, w muzyce tria więcej było dźwięków nie tylko niż u poprzedniczek (jak również inne rytmy i tempa), ale też niż na ich Transverse. W zasadzie nie wiem, czy zagrali coś z tej płyty, możliwe że był to tylko materiał, nad którym obecnie pracują. Jest on utrzymany w podobnej stylistyce, ale właśnie ma bogatsze faktury i więcej się w nim dzieje (pojawił się nawet wokal Tutti). Ucieszy tych, dla których, jak na przykład dla mnie, debiut był zbyt wycofany i ascetyczny.
Ja jednak już niecierpliwiłem się przed ostatnią odsłoną, która jako formułka matematyczna wydawała się wielce obiecująca: Mumdance + Logos + Shapednoise, choć wynik dodawania mógł nie być satysfakcjonujący. Dwa pierwsze składniki często ze sobą działają, nie tylko tworzą razem, ale też założyli kilka miesięcy temu wytwórnię Different Circles. Natomiast trzeci z nich, enigmatyczny producent mrocznego, industrialnego techno, nie był najoczywistszym partnerem dla nich. Efekt swojej współpracy ochrzcili mianem “The Sprawl”, Mumdance ma już na koncie utwór o tym tytule, ale ten koncert nie miał wiele wspólnego z tamtym dekonstruującym grime kawałkiem. Co ciekawe trio postawiło przede wszystkim na pozbawione beatów rozlewiska brudnych częstotliwości, przypomniała się tak nie lubiana przez muzyków etykietka “izolacjonizm”. Tylko jeden segment był zorganizowany wokół wyraźnego rytmu, choć akurat mam wątpliwości, czy był on tu konieczny. Wszystko było szaro-bure, ale też pełne wciągających zakamarków, ślepych uliczek, niepokojących zaułków - zupełnie jak w niezorganizowany sposób rozrastająca się miejska zabudowa. Wtedy ten jeden rytmiczny utwór można by interpretować jako próbę zaprowadzenia ładu i wpuszczenia powietrza.
[PT]