6/25/2009

Musica Electronica Nova 2009

[być może będzie na nowamuzyka.pl, ale już nie chce mi się czekać, więc wrzucam tutaj]

Wrocławski festiwal wydawał mi się najbardziej interesujący tam, gdzie wychodził poza akademickie mury i choćby zaglądał na alternatywne podwórko (podaruję sobie cudzysłowy czy próby uściślania, ale mniej więcej wiadomo, o co chodzi, prawda?). Dlatego też udałem się dopiero na ostatnie dwa dni imprezy, trwającej już tydzień, które oferowały atrakcje bliższe właśnie temu drugiemu obszarowi.

Wydarzeniem wyglądanym w sobotę był solowy występ Roberta Piotrowicza, jednak to było zwieńczenie dnia i żeby się tam znaleźć, trzeba było przejść przez mniej lub bardziej niewygodną drogę krzyżową. Spóźniłem się nieco na pierwszy koncert, a organizatorzy zdążyli poczynić roszady w repertuarze, tak że przez jakiś czas myślałem (bo zaglądałem w program podany w katalogu), że właśnie wysłuchałem utworu Bogusława Schaeffera, który był "całkiem okej", co mnie zdziwiło, bo zwykle jest gorzej. Okazało się jednak, że to Prolongement Stanisława Krupowicza otworzył koncert, którego formuła była następująca: kompozycje na kwartet smyczkowy (w tej roli Kwartet Śląski) i elektronikę (taśmę, komputer) przeplatane utworami czysto elektronicznymi. Na Prolongement dotarłem w momencie, gdy dźwięki z komputera zaczęły się ujawniać w postaci delikatnego szumu, który przypominał odgłos maszyny do "mgły", co sprawiło, że wyobrażałem sobie, że elektronika jest takim dymem wpuszczanym między dźwięki instrumentów. Te zasłona gęstniała, coraz bardziej zakrywała smyczki, choć one wciąż pracują, pojawiają się metaliczne tarcia, jakby od przesuwania cienkich blach po sobie. Moment bez instrumentów, a potem powracają one bardziej zdecydowane: długie pociągnięcia, nachodzące na siebie, nawarstwiające się, natarczywe. Komputer nie daje za wygraną, elektronika coraz mocniejsza, czasami wprowadzana zbyt na siłę (nagły wzrost głośności), pochłania kwartet, momentami bardzo przyjemnie krąży kanałami po sali, porusza się. To bardzo odległe skojarzenie, ale pomyślałem o "Studies for Thunder" Henke - i to przed uderzeniowo-burzową końcówką. "Bum" miało przynajmniej tą zaletę, że nie było punktowe, a ciekawie rozłożyste, rozwinęło się w bardzo niskie wybrzmienia, choć i tak odczuwałem to jako silnie akademicki chwyt - potrzebę zaakcentowania, że oto koniec, a na koniec coś się przecież musi stać. Potem dowiedziałem się, że podobny był początek utworu, co trochę polepszyło moją opinię o kompozycji - wolę klamrę spinającą niż stempel zamykający.
Dwa utwory "na taśmę" były niezbyt dobre, najlepiej o tym świadczy fakt, że gdy następnego dnia chciałem zanotować swoje wrażenia, to niewiele znalazłem w sobie do przelania na papier. Poetries Schaeffera pochodzi z roku 1978 i to było słychać, przynajmniej jeśli chodzi o budowę. Odnośnie treści może trochę mniej, mój kajet podsuwa: "to, co Oval przepuszcza przez sito" - choć to znów skojarzenie raczej tak, żeby móc się w ogóle czegoś złapać, żeby nie pozostać bezradnym. Ogólnie elementy porozrzucane, bez ładu, od niechcenia, pourywane, tu jakieś "spit", tam "spat", potem przez moment trochę mokro: plim-plum. Odczuć z Flashbacku (1996) Elżbiety Sikory raczej nic nie będzie w stanie przywrócić mojej pamięci. Początek to kawalkada dźwięków perkusyjnych, jak ze starej dobrej muzyki konkretnej, potem było już lepiej (gorzej nie mogło...), ale teraz nie mam pojęcia, co to "lepiej" oznaczało w przełożeniu na materię muzyczną (zanotowałem, że było "miękko"). Wiem, że były fragmenty mówione, ale tak niewyraźnie, że nie dało się zrozumieć słów, co mnie trochę męczyło.
Pomiędzy tymi utworami dostaliśmy kolejnego Krupowicza: Tylko Beatrycze (1988) na amplifikowany kwartet i taśmę. A może raczej: dostaliśmy kolejnym Krupowiczem, bo dzieło to, inspirowane fragmentem wiersza Lechonia, było dla mnie tak celnie wymierzonym ciosem wrażliwości estetycznej zupełnie mi obcej, że ledwo (powstrzymując śmiech) przetrwałem drugą rundę z polskim kompozytorem. "Taśma" zawiera przetwarzany głos kobiecy wypowiadający słowa, przetwarzany od pierwszej chwili i na potęgę. Czuć zachwyt możliwościami przekształceń (metaliczne rezonowanie, przecieranie szumami, pogłosy) i brak zahamowań w posługiwaniu się nimi ("a co będzie jak to echo trochę spitchujemy"), a nawet chwilami podejrzewałem twórcę o nieprzysłuchwanie się efektom operacji. Jedynie ciekawie jest, gdy z głosu wyciągane są niedługie pulsy-drony, znów zaleta nagłośnienia, które pozwala przynajmniej napawać się niskimi częstotliwościami. Stopniowo głosu i dźwięków z niego jest coraz więcej, nikną pod nimi instrumenty, które często grają pojedyncze frazy, aforystycznie, trochę gesty neoklasyczne (a może to jakieś kryptocytaty), no i gdzieś też drobna wisienka pogłosu dla smyczków (minimalnego, ale okropnie sztucznego). Tak jak w poprzednim utworze Krupowicza, znów słychać brak szczególnego pomysłu na połączenie dwóch żywiołów w jedną, spójną kompozycję.
Najlepszy utwór koncertu zostawiono na koniec, a był nim Phrase and Fiction (1994/5) Argentyńczyka Alejandro Viñao. Jego największą przewagę względem poprzednich kompozycji wykorzystujących stanowił fakt, że warstwę elektroniczną stanowiły dźwięki jakby ze smyczków wywiedzione, pochodzące z tej samej rodziny brzmieniowej i/lub fakturowej. Przypuszczam, że to faktycznie było źródłem, które poddano przetworzeniom, tutaj na szczęście udanym. Głównie zyskiwały one chropowate oblicze albo właściwości drapiące, z lekkimi odchyłami ku drażniącym (tzn. "nie-tak-ładnie"). Często, zwłaszcza w pierwszej części, zdarzało się tak, że elektronika szła bardzo blisko gry instrumentu, splatając się z nim i odchylając. Tutaj też lokalnie zdarzały się delikatne rytmy, podczas gdy druga część była spokojniejsza. To dlatego, że choć generalnie bardziej wypełniona dźwiękami, to były one stateczne, smyczki grały długie frazy, raczej płaskie, a elektronika zeszła na dalszy plan. Trzecia część znów żywsza, ogólnie nie tak, jak pierwsza, poza samym finałem, gdzie powrócił wcześniej obecny motyw, co może pozwala go uznać za temat? Najważniejsze jednak, że Viñao przekonał mnie, że miał coś do powiedzenia, a utwór brzmiał sensownie jako całość.

Wieczorny koncert odbywał się, tak jak poprzedni, w sali teatralnej Impartu. Znów zmiany programu, na których zapowiadanie tym razem się załapałem, ale niewiele to dało, bo jedna zapowiedź nie wystarczyła na przyswojenie informacji, które nie zostały poparte (jak to miało miejsce popołudniu) wydrukami nowego rozkładu jazdy.
Tak czy inaczej, rozpoczęło się od Lisboa, tramway 28, Hommage á Fernardo Pessoa (1998) Sikory na taśmę i saksofon altowy i sopranowy (grała Dorota Samsel). Niestety, ta kompozycja też nie wryła mi się zbytnio w pamięć. Saksofon zaczął szmerowo-oddechowo, ale potem już w zasadzie regularne dźwięki, których było za dużo. Z taśmy, no tak, były jakieś nagrania terenowe, zapewne ze stolicy Portugalii, trasy słynnego tramwaju. Hm, trudna sprawa, tu było coś, tam coś - a co z tego?
Potem było już lepiej (gorzej być nie mogło...) - zaprezentowany został elektroniczny Styal Davida Berezana, opierający się głównie na dźwiękach nagranych w fabryce. Utwór miał faktycznie industrialny charakter, wiele w nim było mroku, chropowatych powierzchni, podpieranych bardzo niskimi dudnięciami, przesuwami, chwilami można się było poczuć jak w środku olbrzymiej maszyny. Choć naprawdę dobrze by było, gdyby udało się wywołać wrażenie ruchu elementów zależnie od siebie.
Następnym punktem był występ Macieja Walczaka, który na żywo operował dźwiękiem i obrazem (a nosiło to nazwę Terapia 12/1). Z początku wydawało się, że może być ciekawie, a przynajmniej zabawnie (w dobrym sensie), gdy na ekranie pojawił się pan w roboczym stroju na wysięgniku obok drzewa. Było to dość zaskakujące, bo zwykle raczej w roli wizualizacji oglądamy bezpieczną abstrakcję, a tutaj takie coś, jak zdjęcie z dodatku lokalnego jakiejś gazety. No ale później Walczak zrezygnował z figuratywności, gdzieś tam wplatał kształty, ale wszystko zalewał kolorowymi płaszczyznami, prostymi przekształceniami, osiągając unikalną formę neo-kiczu. Dźwięki były zdecydowanie cyfrowe, w pierwszych minutach jakby się zacinały albo były przypadkowo pauzowane, a potem....hm, też się coś z nimi chyba działo...
Muszę przyznać, że z nadzieją wyczekiwałem kolejnej odsłony Viñao, którą był elektroniczny The World we Know (polecam opis). Gdy spadły hip-hopowe bity i bas przesuwał się po podłodze, byłem naprawdę zaskoczony, ale i ucieszony. Oczywiście, nie był to wybitny utwór, ani też wielce oryginalny chwyt, ale dawał bardzo przyjemne wytchnienie od tego, w większości nieudanego, eksperymentowania. W drugiej połowie rytm był wciąż zaznaczony, ale sam bit już nie tak obecny, więcej było faktur, jakiś sampli ze starego zegara. Sensownie dowcipny i dynamiczny kawałek muzyki.
Po dość kuriozalnych ustaleniach, czy teraz ma być przerwa, czy nie (stanęło na drugiej opcji) zagrał Robert Piotrowicz. Używając syntezatora analogowego i laptopa stworzył coś tak niesamowitego, że nawet trudno próbować to odnieść w jakikolwiek sposób do tego, co słyszeliśmy w Imparcie wcześniej. Wysokie dźwięki, pod które zaczęły wchodzić nieco niższe, przyjemne w brzmieniu, chwilami melodyjne, kojarzyły mi się trochę z "kładzionymi" tonami Orena Ambarchiego. Niedługo pojawiły się pojedyncze uderzenia, bez jakiejś szczególnej barwy, raczej po prostu basowe odgłosy, porozrzucane były między cztery głośniki, co jakiś czas sugerując, że może pojawi się rytm, ale nawet w swej nieregularności były niestałe. Pasma wysokich częstotliwości były pełne małych wrąbków, jakby ponacinane w trudny do odszyfrowania wzór, to i ich szklistość, jasność przywodziły na myśl Mauve Cycles Anny Zaradny. W pewnym momencie cała ta wiązka nitek została spleciona w grube włókno, które zachowało ich przejrzystość, przy tym na trochę wytyczyło zdecydowany szlak, po chwili jednak zostało poluzowane. Szczytem był fragment, w którym Piotrowicz jakby złapał dźwięk przypominający cyfrowe zacięcie ("trrr" - średnio-wysokie, dość mięsiste) i wyciągnął go na pierwszy plan. Nie był to ani dron, ani noise'owy atak na zmysły, muzyka falowała, krążyła wedle jakiegoś modelu w czterech kanałach, tak że wkrótce można było wejść w nią, zespolić się z organicznym cyklem przemieszczania.
Trwało to czas jakiś, po czym Piotrowicz zdecydowanie zmniejszył głośność, oczywiście dobrze, że nie skończył koncertu w tym miejscu, tylko chciał zbudować coś jeszcze dalej, ale uderzyło mnie to ściszenie. A może się czepiam i nie było dobrego wyjścia/zejścia z osiągniętych wyżyn, płynny fade też by mnie pewnie ukuł w uszy. Podobało mi się jednak to, że Piotrowicz zostawił te dźwięki, które przed momentem były bardzo głośne, tak że stały się teraz fakturą w tle, zmienił perspektywę słuchania (przed chwilą byliśmy w nich, teraz widzimy je pod sobą). Na niej kładł bardzo drobne pyknięcia, generalnie druga połowa nie była odmienna od pierwszej, wydawała się lżejsza, choć pojawiły się (w oddali) elementy industrialno-perkusyjne, może dlatego, że nie było rozpoznawalnej kumulacji. Tylko nagłe urwanie.

Niedziela to finał festiwalu i tylko jeden koncert - w Filharmonii Wrocławskiej, jeden utwór - An Index of Metals Fausto Romitellego (komentarz kompozytora). Znałem ten bardzo ciekawy utwór niemniej ciekawego włoskiego twórcy, więc we Wrocławiu nie tyle całość, co szczegóły przykuwały moją uwagę. Na przykład taki Pan Sonicowy moment elektroniki "solo", gdzieś w jednej trzeciej trwania utworu, ona też wcześniej jakby odmierzająca, tykająca, może w roli stałej skali dla "przemijających" instrumentów? Później, wspaniała chwila, gdy usłyszałem krople deszczu padające (pojedynczo) na rozgrzany dach i skwierczące przy tym. Albo wygaszenie przed finałem, gdzie gitary (elektryczna i basowa) nadały taki jazzowy feeling, prawie że wykluły się błękitne nuty, zastygnięcie, ale nie skamienienie, tylko nostalgiczny krok w tył. Natomiast finał, który nie jest takim typowym finałem-spełnieniem (i chwała mu za to), może mógłby jednak być wykonany nieco energiczniej, trochę za mało w nim wezbrało. Jeden jeszcze szczegół, który wcześniej mi umykał, a teraz nieco raził, to spowalniany odgłos silników (w filharmonii chociaż brzmiał dobrze). No i to już na granicy czepialstwa, ale może Agata Zubel mogłaby być nieco ciszej względem reszty, bo tego że instrumenty nie były tak wyraźne jak na nagraniu, nie dało się uniknąć. Jeśli chodzi o całość, to wrażenie mogły popsuć problemy z wizualizacjami, na pewno dało się to zrobić profesjonalniej (są programy vj-skie, itd, itp). Ja wolałem skoncentrować się na dźwiękach i raczej miałem zamknięte oczy, ale i tak dostrzegłem okienko Media Player Classic, komunikat o jego błędzie, kursor, problemy z synchronizacją (obraz był na trzech ekranach) - szkoda.

Brak komentarzy: