Tegoroczny Unsound został
wyposażony w długą nazwę, ale to wydłużenie przybliża ideę
tego objazdowego festiwalu. W kolejnych miastach zestaw występujących
jest różny, jednak pomysł generalnie ten sam. Prezentowani są
przede wszystkim artyści z krajów, w których UoTaB zagości:
Czechy, Ukraina, Białoruś, Polska oraz, jak to festiwal ma w
zwyczaju, wykonawcy z Niemiec. Organizatorzy nie zaprosili żadnych
muzyków ze Słowacji, może nie znaleźli nikogo odpowiedniego?
Jak rozumiem, celem jest
zaprezentowanie publiczności ciekawych zjawisk, które odbywają się
zaraz za granicą, a nie na jakimś odległym, niemal mitycznym
Zachodzie. Jest nadzieja, że festiwal zasiał ziarno, co w
przyszłości przyniesie plon w postaci większego przepływu
twórczości między krajami Europy Środkowo-Wschodniej.
W Toruniu oba dni
rozpoczynały się od projekcji filmów w kinie Orzeł. Pierwszego
dnia Tomas Köner zaprezentował swoją ścieżkę dźwiękową do
„Golema” z 1920 w reżyserii Paula Wegenera (również odtwórcy
roli tytułowej). Akcja filmu dzieje się w XVI wiecznej Pradze, słów
kilka najogólniej o fabule: rabin odkrywa niebezpieczeństwo, które
grozi jego społeczności, powołuje do życia Golema, który
faktycznie wybawia Żydów z kłopotów, dochodzi jednak do
komplikacji, bo wkrada się „czynnik ludzki” – miłość. Film
jest pełen emocji, czy może raczej ekspresyjnych gestów, które je
wyrażają. Obraz Wegenera już widziałem, muzykę Könera znałem
śladowo (skądś miałem w głowie opinię, że jest to twórca o
ustalonym profilu), zastanawiałem się, jak Niemiec poradzi sobie z
nim poradzi. Moim zdaniem, jego ścieżka dźwiękowa nie pasowała
do takiego żywego filmu. Oczywiście, były sceny, gdy sporadyczne,
mocne, jakby podwodne dudnięcia z dodatkiem subtelnych, powolnych,
szarych pasm, oddawały klimat (rabin wpatrujący się w gwiazdy,
ożywianie Golema). Jednak w momentach wielu, zwłaszcza tych z
rozdziału czwartego i piątego, gdy następują różne
nieprzewidziane wypadki, muzyka zupełnie nie korespondowała z
obrazem. Nie chodzi mi o to, że artysta miałby zmieniać swoją
estetykę na potrzeby filmu (choć poczynił taką próbę: w scenie
na zamku w tle wybrzmiewały jakby stłumione fanfary). Ale może
mógłby wybrać sobie filmy innego rodzaju – coś z dokonań
Oskara Fischingera albo lepiej Vikinga Eggelinga?
Drugiego dnia Hauschka
zaprezentował się jako nowoczesny taper grając do „Wampira” (z
roku 1932, reż. Carl Theodor Dreyer). Tu już o fabule mam mniej do
powiedzenia po pierwsze dlatego, że z początku więcej uwagi
poświęcałem muzykowi i jego intrygująco preparowanemu pianinu. Po
drugie, bo przebieg akcji w ogóle odbiegał od normy, opierał się
chyba na przywidzeniach, snach i wyobrażeniach głównego bohatera,
które krążyły wokół tematu sugerowanego przez tytuł (ale bez
transylwańskiego sztafażu). Hauschka przed projekcją mówił, że
ma płyty na sprzedaż, że muzyka do filmu jest nieco bardziej
mroczna niż jego główna twórczość, zachęcał też do zadawania
pytań po seansie. Nagabnięty po projekcji opowiedział o
przedmiotach służących mu do preparacji: nakrętki, kapsle, gruba
taśma klejąca, e-bowy, kawałki gąbki, metalowa płytka, specjalne
drewniane uchwyty. Żeby mieć łatwy dostęp do tych konstrukcji
muzyk pozbył się z instrumentu drewnianej części znajdującej się
nad klawiaturą. Jego zabiegi sprawiły, że nawet gdy zbliżał się
do Tiersenowskich zagrywek, to brzmienie wzbogacały, rozszerzały (i
lekko rozbijały) brzęczenia, bzyczenia, brzdąknięcia. W kilku
momentach frazy powracały przepuszczone przez efekty. W pierwszych
kilkunastu minutach filmu moją uwagę rozpraszały nieudolnie
wyświetlane polskie napisy, z których na szczęście zrezygnowano.
Oba filmy wyświetlane były z dvd, „Wampir” kilka razy wieszał
się na chwilę (dobrze, że to nie przydarzyło się z „Golemem”
bo Köner chyba by sobie nie poradził) ale Hauschka grał wtedy
dużej jakiś fragment. Obraz i muzyka stworzyły kompletną całość,
dając jeden z lepszych momentów festiwalu.
Sobotnie koncerty w NRD
zaczęły się z ponad godzinnym opóźnieniem, bo artyści nie
dotarli na czas. Jako pierwszy zagrał I/DEX, który nie figurował w
rozpisce, ale jego opis był w ulotce, więc przypuszczam, że to on.
Szkoda, że nikt nie zapowiadał, nie przedstawiał muzyków, ciekawe
ile osób będzie wiedzieć, że to Białorusin, Vitaly Harmash, tak
dobrze rozkręcił koncertowy wieczór. Całość była
post-glitchowa, pewnie też post-technowa, trochę clicków i
rozmazane, gęste partie ambientowe. Strumienie dźwięków podszyte
nerwem, na szczęście bez topornych bitów, które tak potem męczyły
mnie u An On Bast.
A pomiędzy Polką i
I/DEXem swoim występem rozwaliły mnie Zavoloka i AGF. Z reguły
chyba było tak, że Niemka wrzucała z laptopa jakąś konstrukcję,
często technową, skoczną (mistrzowska z samplem „bitch”), nad
którą Ukrainka się pastwiła: wykręcała, rozwarstwiała,
rozbijała. AGF co jakiś czas nuciła krótkie frazy (a na bis był
utwór z „Westernization Completed”), które doprawiała
gestykulacją wywiedzioną zapewne z hip-hopu. To duo nie było
jedynym, które zagrało głośno (za głośno jak na tę salę), ale
według mnie tylko one zrobiły z tego użytek. Strzępki, fragmenty,
wybrzmienia krążyły po sali, basy dawało się odczuć, a muzyka,
choć co chwilę się zmieniała, porywała taneczną pulsacją,
jednak była to nieoczywista taneczność.
Wspomniana An On Bast
skłoniła do tańca więcej osób, ale mnie nie przekonała. Nawet,
gdy któryś z kawałków brzmiał interesująco, to zdawał się
ciągnąć w nieskończoność i nużył, bo niewiele się w nim
działo.
Występujące potem składy
dały duży krok w kierunku muzyki parkietowej. Electro (ale gdzie
„egzystencjalność” jego, sugerowana w programie?) Czechów z
MidiLidi mogło bawić naiwnymi melodyjkami i samplami z przemówień
politycznych oraz zapałem wykonawców. Na koniec, zapewne dla
podgrzania atmosfery, uderzyli w breakbeaty, co i tak było lepsze
niż techno-party, które urządzili po nich Sieg Über Die Sonne i
Junction SM.
Niedzielny wieczór w NRD
zaczął się prawie o czasie i może to tłumaczy garstkę słuchaczy
zebranych w sali, gdzie odbywały się koncerty. Tak czy inaczej, w
czasie występu Materidouska, słuchacze znów mogli stać się
również widzami, bo w tle wyświetlane były filmy. Czeski duet
składał się mężczyzny za laptopem i wysuniętej na front
wokalistki. Była ona ubrana w sukienkę baletnicy, uszatą,
cętkowaną, futrzaną czapkę oraz maskę na oczy. Śpiewała, a jej
głos był rozprzestrzeniany, na tle muzyki, która kiedy była
ciężka mogła kojarzyć się z trip-hopem, a kiedy indziej były to
średniej jakości pejzaże dźwiękowe. Najlepsze ze wszystkiego
były projekcje, dużo czarno-białych animacji (trochę z Topora,
trochę z Grandville’a), amatorskie filmiki, których główną
bohaterką była figurka ubrana podobnie jak wokalistka. Momentami
przyjemne, choć generalnie nudne.
Potem na scenie
zainstalowali się Kotra oraz Zavoloka. Duet ten bazował na
przetwarzaniu dźwięków granych na basie przez Fedorenkę. Miałem
pewne oczekiwania związane z tym występem, ale nieco się
zawiodłem. W pierwszej części było wiele rytmicznych partii,
oczywiście sporo również dekonstrukcji. Potem przeważały
elektroniczne brudy, zadrapania, szumy, chwilami tony proste.
Stopniowo jednak muzyka zaczęła podążać donikąd. Odniosłem
wrażenie, że Ukraińcy działają według zasady „a co by tu
jeszcze dołożyć, czego jeszcze nie próbowaliśmy?”. Nie było
między nimi komunikacji, tzn. nie za pomocą dźwięków, jakoś nie
mogli się odnaleźć. W dodatku, podczas gdy w czasie występu z AGF
kolejne utwory wytryskiwały, eksplodowały jedne z drugich, w
niedzielę segmenty pojawiały się, były spokojnie wprowadzane,
czasem Zavoloka wyciszała poprzednie. Nie wiem, ile duet grał, ale
byłoby lepiej skrócił swój występ gdzieś o 1/3.
Jako następni zagrali
Aabzu (projekt Szymczuka, Zeniala i Monoscope). Muzyka nie do końca
mnie przekonała, choć niektóre utwory były ciekawe. Było trochę
ciężkich, mrocznych uderzeń, parę momentów ambientowych, dużo
click-houseowych lub tylko clickowych. Nie jestem specjalistą w
stylach, w których operował zespół, ale wydaje mi się, że
zarówno użyte składowe, jak i ich złożenie nie było niczym
odkrywczym. Tzn. mamy takie czasy (ach ten postmodernizm), że wiele
rzeczy zostało już przyswojonych i teraz pozostaje tylko
manipulowanie nimi, bo wszystko do siebie pasuje, ale trzeba mieć
jeszcze jakiś pomysł.
Bardzo odświeżająco po
tych wszystkich elektronikach wypadł białoruski Rational Diet,
który zagrał jako kwintet (gitara basowa, wiolonczela, skrzypce,
klawisze, saksofon/fagot). Odwołujący się do poszukiwań rock in
oposition (na bis utwór Univers Zero), bliski dokonaniom Volapük,
zespół zagrał z pasją, humorem, coś co jawiło mi się jako
rumcajsowata muzyka. Uznanie dla saksofonisty, który świszczał i
piszczał jak należy. Dodatkowe brawa za intuicję i nierozciąganie
koncertu.
Jeszcze jeden dobry
pomysł, jaki mieli Białorusini, to przyjechanie z własnym
dźwiękowcem, dzięki czemu ustawili wszystko w pięć minut. Dłużej
kazali na siebie czekać muzycy Baaby – a to coś tam, a to
odsłuchy, a to mikrofon od saksofonu nie działa. No ale w końcu
zagrali, zamiast Mazolewskiego – Radosław Wróbel (choć znając
poczucie humoru muzyków, to może tylko ksywa) na basie. Było już
późno, byłem zmęczony, nasłuchałem się już Baaby, ale
pierwsze utwory, podane na rockowo, były całkiem fajne. Potem
zaczęło się robić coraz głośniej, czułem nacisk sekcji
rytmicznej na klatce piersiowej, zaczęła mnie boleć głowa. Zespół
upodobał sobie zawieszanie akcji, by uderzyć tutti „znienacka”,
dotyczyło to nie tylko odwlekania finału jakiejś kompozycji.
Trochę to było nużące, no bo ile razy, może nas coś zaskoczyć,
zwłaszcza powtarzane tak często. Skojarzyło mi się to z
wizualizacją, kiedy ujęcie wybuchu wyważającego drzwi było
puszczane w przód i w tył. Wyszedłem na korytarz, gdzie głośność
była dla mnie odpowiednia, ale grupka wytrwalszych urządziła sobie
niezłą potańcówkę.
Występ Polaków zakończył
festiwal. Dla porządku dodam, że wszystkim koncertom towarzyszyły
działania vidżejów (najlepiej udało im się oddać ducha muzyki
podczas występu Kotry i Zavoloki). W oba dni po południu odbywały
się też wykłady. Köner opowiadał o tworzeniu muzyki do niemych
filmów, An On Bast o pracy z Abletonem.
Pomysł Unsound on Tour
across Borders to cenna inicjatywa, mam nadzieję, że nie skończy
się na jednej edycji. Dobrze by było, żeby następnym razem, gdy
festiwal zawita do Torunia zjawiło się liczniejsze grono słuchaczy.
[relacja pierwotnie opublikowana na nowamuzyka.pl]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz