7/28/2017

Unsound on Tour across Borders w Toruniu (28-29.04.2007)


Tegoroczny Unsound został wyposażony w długą nazwę, ale to wydłużenie przybliża ideę tego objazdowego festiwalu. W kolejnych miastach zestaw występujących jest różny, jednak pomysł generalnie ten sam. Prezentowani są przede wszystkim artyści z krajów, w których UoTaB zagości: Czechy, Ukraina, Białoruś, Polska oraz, jak to festiwal ma w zwyczaju, wykonawcy z Niemiec. Organizatorzy nie zaprosili żadnych muzyków ze Słowacji, może nie znaleźli nikogo odpowiedniego?
Jak rozumiem, celem jest zaprezentowanie publiczności ciekawych zjawisk, które odbywają się zaraz za granicą, a nie na jakimś odległym, niemal mitycznym Zachodzie. Jest nadzieja, że festiwal zasiał ziarno, co w przyszłości przyniesie plon w postaci większego przepływu twórczości między krajami Europy Środkowo-Wschodniej.

W Toruniu oba dni rozpoczynały się od projekcji filmów w kinie Orzeł. Pierwszego dnia Tomas Köner zaprezentował swoją ścieżkę dźwiękową do „Golema” z 1920 w reżyserii Paula Wegenera (również odtwórcy roli tytułowej). Akcja filmu dzieje się w XVI wiecznej Pradze, słów kilka najogólniej o fabule: rabin odkrywa niebezpieczeństwo, które grozi jego społeczności, powołuje do życia Golema, który faktycznie wybawia Żydów z kłopotów, dochodzi jednak do komplikacji, bo wkrada się „czynnik ludzki” – miłość. Film jest pełen emocji, czy może raczej ekspresyjnych gestów, które je wyrażają. Obraz Wegenera już widziałem, muzykę Könera znałem śladowo (skądś miałem w głowie opinię, że jest to twórca o ustalonym profilu), zastanawiałem się, jak Niemiec poradzi sobie z nim poradzi. Moim zdaniem, jego ścieżka dźwiękowa nie pasowała do takiego żywego filmu. Oczywiście, były sceny, gdy sporadyczne, mocne, jakby podwodne dudnięcia z dodatkiem subtelnych, powolnych, szarych pasm, oddawały klimat (rabin wpatrujący się w gwiazdy, ożywianie Golema). Jednak w momentach wielu, zwłaszcza tych z rozdziału czwartego i piątego, gdy następują różne nieprzewidziane wypadki, muzyka zupełnie nie korespondowała z obrazem. Nie chodzi mi o to, że artysta miałby zmieniać swoją estetykę na potrzeby filmu (choć poczynił taką próbę: w scenie na zamku w tle wybrzmiewały jakby stłumione fanfary). Ale może mógłby wybrać sobie filmy innego rodzaju – coś z dokonań Oskara Fischingera albo lepiej Vikinga Eggelinga?

Drugiego dnia Hauschka zaprezentował się jako nowoczesny taper grając do „Wampira” (z roku 1932, reż. Carl Theodor Dreyer). Tu już o fabule mam mniej do powiedzenia po pierwsze dlatego, że z początku więcej uwagi poświęcałem muzykowi i jego intrygująco preparowanemu pianinu. Po drugie, bo przebieg akcji w ogóle odbiegał od normy, opierał się chyba na przywidzeniach, snach i wyobrażeniach głównego bohatera, które krążyły wokół tematu sugerowanego przez tytuł (ale bez transylwańskiego sztafażu). Hauschka przed projekcją mówił, że ma płyty na sprzedaż, że muzyka do filmu jest nieco bardziej mroczna niż jego główna twórczość, zachęcał też do zadawania pytań po seansie. Nagabnięty po projekcji opowiedział o przedmiotach służących mu do preparacji: nakrętki, kapsle, gruba taśma klejąca, e-bowy, kawałki gąbki, metalowa płytka, specjalne drewniane uchwyty. Żeby mieć łatwy dostęp do tych konstrukcji muzyk pozbył się z instrumentu drewnianej części znajdującej się nad klawiaturą. Jego zabiegi sprawiły, że nawet gdy zbliżał się do Tiersenowskich zagrywek, to brzmienie wzbogacały, rozszerzały (i lekko rozbijały) brzęczenia, bzyczenia, brzdąknięcia. W kilku momentach frazy powracały przepuszczone przez efekty. W pierwszych kilkunastu minutach filmu moją uwagę rozpraszały nieudolnie wyświetlane polskie napisy, z których na szczęście zrezygnowano. Oba filmy wyświetlane były z dvd, „Wampir” kilka razy wieszał się na chwilę (dobrze, że to nie przydarzyło się z „Golemem” bo Köner chyba by sobie nie poradził) ale Hauschka grał wtedy dużej jakiś fragment. Obraz i muzyka stworzyły kompletną całość, dając jeden z lepszych momentów festiwalu.

Sobotnie koncerty w NRD zaczęły się z ponad godzinnym opóźnieniem, bo artyści nie dotarli na czas. Jako pierwszy zagrał I/DEX, który nie figurował w rozpisce, ale jego opis był w ulotce, więc przypuszczam, że to on. Szkoda, że nikt nie zapowiadał, nie przedstawiał muzyków, ciekawe ile osób będzie wiedzieć, że to Białorusin, Vitaly Harmash, tak dobrze rozkręcił koncertowy wieczór. Całość była post-glitchowa, pewnie też post-technowa, trochę clicków i rozmazane, gęste partie ambientowe. Strumienie dźwięków podszyte nerwem, na szczęście bez topornych bitów, które tak potem męczyły mnie u An On Bast.

A pomiędzy Polką i I/DEXem swoim występem rozwaliły mnie Zavoloka i AGF. Z reguły chyba było tak, że Niemka wrzucała z laptopa jakąś konstrukcję, często technową, skoczną (mistrzowska z samplem „bitch”), nad którą Ukrainka się pastwiła: wykręcała, rozwarstwiała, rozbijała. AGF co jakiś czas nuciła krótkie frazy (a na bis był utwór z „Westernization Completed”), które doprawiała gestykulacją wywiedzioną zapewne z hip-hopu. To duo nie było jedynym, które zagrało głośno (za głośno jak na tę salę), ale według mnie tylko one zrobiły z tego użytek. Strzępki, fragmenty, wybrzmienia krążyły po sali, basy dawało się odczuć, a muzyka, choć co chwilę się zmieniała, porywała taneczną pulsacją, jednak była to nieoczywista taneczność.
Wspomniana An On Bast skłoniła do tańca więcej osób, ale mnie nie przekonała. Nawet, gdy któryś z kawałków brzmiał interesująco, to zdawał się ciągnąć w nieskończoność i nużył, bo niewiele się w nim działo.
Występujące potem składy dały duży krok w kierunku muzyki parkietowej. Electro (ale gdzie „egzystencjalność” jego, sugerowana w programie?) Czechów z MidiLidi mogło bawić naiwnymi melodyjkami i samplami z przemówień politycznych oraz zapałem wykonawców. Na koniec, zapewne dla podgrzania atmosfery, uderzyli w breakbeaty, co i tak było lepsze niż techno-party, które urządzili po nich Sieg Über Die Sonne i Junction SM.

Niedzielny wieczór w NRD zaczął się prawie o czasie i może to tłumaczy garstkę słuchaczy zebranych w sali, gdzie odbywały się koncerty. Tak czy inaczej, w czasie występu Materidouska, słuchacze znów mogli stać się również widzami, bo w tle wyświetlane były filmy. Czeski duet składał się mężczyzny za laptopem i wysuniętej na front wokalistki. Była ona ubrana w sukienkę baletnicy, uszatą, cętkowaną, futrzaną czapkę oraz maskę na oczy. Śpiewała, a jej głos był rozprzestrzeniany, na tle muzyki, która kiedy była ciężka mogła kojarzyć się z trip-hopem, a kiedy indziej były to średniej jakości pejzaże dźwiękowe. Najlepsze ze wszystkiego były projekcje, dużo czarno-białych animacji (trochę z Topora, trochę z Grandville’a), amatorskie filmiki, których główną bohaterką była figurka ubrana podobnie jak wokalistka. Momentami przyjemne, choć generalnie nudne.

Potem na scenie zainstalowali się Kotra oraz Zavoloka. Duet ten bazował na przetwarzaniu dźwięków granych na basie przez Fedorenkę. Miałem pewne oczekiwania związane z tym występem, ale nieco się zawiodłem. W pierwszej części było wiele rytmicznych partii, oczywiście sporo również dekonstrukcji. Potem przeważały elektroniczne brudy, zadrapania, szumy, chwilami tony proste. Stopniowo jednak muzyka zaczęła podążać donikąd. Odniosłem wrażenie, że Ukraińcy działają według zasady „a co by tu jeszcze dołożyć, czego jeszcze nie próbowaliśmy?”. Nie było między nimi komunikacji, tzn. nie za pomocą dźwięków, jakoś nie mogli się odnaleźć. W dodatku, podczas gdy w czasie występu z AGF kolejne utwory wytryskiwały, eksplodowały jedne z drugich, w niedzielę segmenty pojawiały się, były spokojnie wprowadzane, czasem Zavoloka wyciszała poprzednie. Nie wiem, ile duet grał, ale byłoby lepiej skrócił swój występ gdzieś o 1/3.

Jako następni zagrali Aabzu (projekt Szymczuka, Zeniala i Monoscope). Muzyka nie do końca mnie przekonała, choć niektóre utwory były ciekawe. Było trochę ciężkich, mrocznych uderzeń, parę momentów ambientowych, dużo click-houseowych lub tylko clickowych. Nie jestem specjalistą w stylach, w których operował zespół, ale wydaje mi się, że zarówno użyte składowe, jak i ich złożenie nie było niczym odkrywczym. Tzn. mamy takie czasy (ach ten postmodernizm), że wiele rzeczy zostało już przyswojonych i teraz pozostaje tylko manipulowanie nimi, bo wszystko do siebie pasuje, ale trzeba mieć jeszcze jakiś pomysł.
Bardzo odświeżająco po tych wszystkich elektronikach wypadł białoruski Rational Diet, który zagrał jako kwintet (gitara basowa, wiolonczela, skrzypce, klawisze, saksofon/fagot). Odwołujący się do poszukiwań rock in oposition (na bis utwór Univers Zero), bliski dokonaniom Volapük, zespół zagrał z pasją, humorem, coś co jawiło mi się jako rumcajsowata muzyka. Uznanie dla saksofonisty, który świszczał i piszczał jak należy. Dodatkowe brawa za intuicję i nierozciąganie koncertu.

Jeszcze jeden dobry pomysł, jaki mieli Białorusini, to przyjechanie z własnym dźwiękowcem, dzięki czemu ustawili wszystko w pięć minut. Dłużej kazali na siebie czekać muzycy Baaby – a to coś tam, a to odsłuchy, a to mikrofon od saksofonu nie działa. No ale w końcu zagrali, zamiast Mazolewskiego – Radosław Wróbel (choć znając poczucie humoru muzyków, to może tylko ksywa) na basie. Było już późno, byłem zmęczony, nasłuchałem się już Baaby, ale pierwsze utwory, podane na rockowo, były całkiem fajne. Potem zaczęło się robić coraz głośniej, czułem nacisk sekcji rytmicznej na klatce piersiowej, zaczęła mnie boleć głowa. Zespół upodobał sobie zawieszanie akcji, by uderzyć tutti „znienacka”, dotyczyło to nie tylko odwlekania finału jakiejś kompozycji. Trochę to było nużące, no bo ile razy, może nas coś zaskoczyć, zwłaszcza powtarzane tak często. Skojarzyło mi się to z wizualizacją, kiedy ujęcie wybuchu wyważającego drzwi było puszczane w przód i w tył. Wyszedłem na korytarz, gdzie głośność była dla mnie odpowiednia, ale grupka wytrwalszych urządziła sobie niezłą potańcówkę.
Występ Polaków zakończył festiwal. Dla porządku dodam, że wszystkim koncertom towarzyszyły działania vidżejów (najlepiej udało im się oddać ducha muzyki podczas występu Kotry i Zavoloki). W oba dni po południu odbywały się też wykłady. Köner opowiadał o tworzeniu muzyki do niemych filmów, An On Bast o pracy z Abletonem.


Pomysł Unsound on Tour across Borders to cenna inicjatywa, mam nadzieję, że nie skończy się na jednej edycji. Dobrze by było, żeby następnym razem, gdy festiwal zawita do Torunia zjawiło się liczniejsze grono słuchaczy. 

[relacja pierwotnie opublikowana na nowamuzyka.pl]

Brak komentarzy: