Nadrabianie zaległości zacznijmy chronologicznie: o koncercie tria Rogiński/Masecki/Moretti w Dragonie napisałem tutaj.
Kiedy reszta rodziny pojechała już nad morze, ja wyruszyłem w przeciwnym kierunku - do Wrocławia. Oczywiście wolałbym Kode9 i SpaceApe'a, ale setu didżejskiego tego pierwszego też nie mogłem przepuścić. Tak, było za mało basu, ale nie żałuję, że pojechałem. Tak zwana wymiana opinii odbyła się tu (oraz tu - bez mojego udziału, co nie znaczy, że nie warto zerknąć).
Podróż z Wrocławia do Sarbinowa, z przesiadką i zmianą środków transportu w Poznaniu, dałaby sporo materiałów komuś planującemu nakręcenie wnikliwego, przenikliwego, zjadliwego, obnażającego filmu obyczajowego o współczesnej Polsce. Dobra, mogło być gorzej, a jeszcze miałem okazję zobaczyć wschód słońca.
W przeddzień końca nadmorskiego wypoczynku pomyślałem, że może szkoda, że nie postarałem się bardziej poddać wpływom tego miejsca. Że nie odciąłem się zupełnie od codzienności, tego co mam w domu. Np. powinienem nie słuchać muzyki, ale zagłębić sie w i docenić szum fal, ciągle słyszalny, stale obecny. Oczywiście zwracało moją uwagę, gdy szedłem spać, że w zupełnej ciszy, ciągle słychać dobiegający zza pasa drzew ruch wody.
Odczułem to mocniej po powrocie do miasta. Nie żeby miejski hałas mnie ogłuszał, ale dociera do mnie, że przez dwa tygodnie nie słyszałem tramwaju, karetki, klaksonu (a teraz mam to wszystko niemal pod oknem).
Wcześniejsze rozważania przerodziły się w pytanie, jak bardzo wakacje powinny się różnić od codzienności? Nie jestem fanem myślenia, że pojadę gdzieś i tam się dokona we mnie zmiana, jakiś pielgrzymek, medytacji w odosobnieniu. Nie po to jadę na wakacje, nie widzę też powodu, żebym miał sobie odmawiać takich przyjemności jak czytanie książek, słuchanie muzyki, oglądanie filmów.
Również dopiero teraz orientuję się, jak dużą różnicę stanowiła nieobecność telewizora. Ja sam mało korzystam, ale w domu to urządzenie jest dość silnie obecne.
Ale było radio, gazeta, laptop z nielimitowanym internetem, więc byłem na bieżąco. Pamiętam jak jeszcze kilka lat temu wracałem po takim odcięciu i ze zdziwieniem obserwowałem, ile to się wydarzyło w sieci przez ten czas. A teraz tylko oczekiwałem powrotu do domu, żeby ściągnąć jakieś nowe wydawnictwo, o którym przeczytałem na forum.
Jedną z zasadniczych różnic w słuchaniu muzyki był brak niskich częstotliwości (= porządnych głośników), dziś więc z wielką radością zapuściłem, ot tak, żeby sobie przypomnieć, jak to jest, "Your friends like techno" TRG.
Dobra, koniec tych bezwnioskowych rozważań hiper-samoświadomej jednostki, której zawsze coś nie pasuje.
Wspomniałem wyżej o słuchaniu muzyki, nie będę tu wyliczał wszystkiego, ale kilka rzeczy wartych wzmianki.
Przekonałem się ostatecznie o geniuszu Red Dust Lionela Marchettiego. Jeśli ktoś sądzi, że muzyka konkretna to przeżytek, powinien tego posłuchać. Mistrzowsko dopracowana w najdrobniejszym szczególe, gęsta, wielopoziomowa, a jednocześnie nie przeładowana. Przy ostatnim słuchaniu myślałem o tym, jako o traktacie o trudności porozumienia się, powracają głosy z przeszłości (piosenkarka kabaretowa), piloci wysyłają sobie komunikaty ze współrzędnymi, jamajski wokalny sample wyrwany ze swego naturalnego otoczenia każe się zastanowić na ile ważna jest treść, a na ile forma (na ile forma jest treścią). Poruszający jest fragment, gdzie syntezatory mowy (tak?) wypowiadają tekst napisany przez autora utworu. Najpierw zadaje on sobie ("ustami" maszyny) pytanie, dlaczego tworzy, a potem sam indaguje (naiwnie) (maszynę), czy podoba jej się jego muzyka. Czy tak jest, czy rozmawiamy z maszynami (zamiast? jak z ludźmi?).
(na marginesie: dzięki tej płycie zainteresowałem się This Heat - fragmenty ich utworów Marchetti umieścił w swoim dziele; jakie to kręte są ścieżki czasem, heh)
Roel Meelkop powoli wyrasta na mojego "małego mistrza". Jego >Momentum< zawiera utwory, które pierwotnie były instalacjami, niektóre z nich zostały przearanżowane na potrzeby albumu, a inne są zaprezentowane w pierwotnej formie. Szczególnie druga połowa płyty robi wrażenie. Abstrakcyjna, nieraz ascetyczna, często preceyzyjna, chłodna, muzyka elektroniczna taka jak na tym krążku to jeden obszar zainteresowań Holendra. Drugim jest field-recording, płyty (onkyo ok) w całości mu poświęconej nie mogę polecić. Jest to jedyna słaba rzecz w jego dorobku, jaką słyszałem, a znam trochę. Szczególnie wart uwagi jest 5 (Ambiences), na którym nagrania terenowe pojawiają się w kilku miejscach, często stanowiąc interesujący kontrapunkt dla elektroniki.
O Martinie Küchenie i Ericu Carlssonie już kiedyś było. Teraz o ich albumie Beirut wydanym przez Kning Disk w zeszłym roku. Dzięki Mazenowi Kerbajowi, libańskiemu improwizatorowi, trębaczowi, rysownikowi, który na swoim blogu opowiada o życiu w Bejrucie, być może więcej osób przejęło się wydarzeniami w Libanie. A na pewno zwróciło to oczy improwizatorów na ten kraj. Projekt MUTA (Alessandry Romboli, Ingara Zacha i Rhodri Daviesa) nagrał płytę dedykowaną narodowi libańskiemu i Kerbajowi, gdzie tytuły utworów zostały zapożyczone z jego rysunków.
W przypadku tego albumu jest on autorem liternictwa na okładce.
Muzyka jest pełna brzydkich, czasem nieporadnych perkusyjnych dźwięków. Küchen oprócz saksofonu barytonowego i altowego używa też czegoś o nazwie "radio saxophone" oraz elektrycznych szczoteczek (którymi chyba dotyka instrumentu, przez co osiąga terkoczące albo klekoczące dźwięki). Nie ma być ładnie, ma być topornie i faktycznie czuć mozół w graniu (celowy - to przecież świetni muzycy). Pewne pojęcie o palecie brzmieniowej daje następujące zdarzenie: gdy raz słuchałem tego na głośnikach, pojawił się nagle głośniejszy od innych dźwięk, trochę się zdziwiłem, ale że w sumie pasował do tego, co było, pomyślałem, że to fragment, który wcześniej (na słuchawkach - wskazane: pozwalają wychwycić dużą ilość detali) nie odstawał tak bardzo od reszty. Jednak że utrzymywał się długo, za długo, pomyślałem, że coś jest nie tak. Podszedłem do okna, a tam jakieś dziecko przeciągało metalowe grabie po wyłożonych kamieniach.
Z nieprzyjaznym światem dźwiękowym kontrastuje idylliczne zdjęcie w środku okładki. Pan i pani siedzo-leżą w dużym gnieździe na brzegu jeziora, jest to chyba stanowisko do polowania, pan trzyma strzelbę. Obydwoje z ufnością i spokojem, w błogostanie, spoglądają przed siebie. A może to taki ironiczny komentarz...
Z trzech ostatnich płyt z Another Timbre najbardziej podoba mi się ...de las piedras wspominanych Romboli (flet) i Zacha (perkusjonalia) oraz Estebana Algory (akordeon). Ale tego napiszę porządną recenzję.
Chyba ten wspis jest już wystarczająco długi, więc o książkach, filmach (i może trochę o radiu...) kiedy indziej.
8/11/2008
Wakacje dźwięku
tagi:
crouton,
eric carlsson,
francja,
holandia,
kning disk,
koncerty,
lionel marchetti,
martin küchen,
nonvisual objects,
płyty,
roel meelkop,
stany zjednoczone,
szwecja
napisał
Piotr Tkacz
o
20:54
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz