Ten blog nie służy do komentowania spraw na gorąco, nic się chyba nie stanie, jeśli zamieszczę relację z festiwalu odbywającego się w maju. (Trochę czekałem, bo myślałem, że może jednak zostanie opublikowana na nowejmuzyce, ale już chyba czas porzucić tą nadzieję.)
Dwa dni – cztery solowe koncerty. Dwie "gwiazdy", dwóch muzyków o polskich korzeniach, dwa występy, którym towarzyszyły wizualizacje, dwójka po raz pierwszy w Polsce, dwóch używających gitary, wszyscy czterej (w jakimś stopniu przynajmniej) – laptopa. (czy współczesna muzyka elektroniczna należy do tego urządzenia?)
Dla mnie – dwa koncerty niezbyt ciekawe, jeden całkiem całkiem, jeden bardzo dobry.
Festiwal rozpoczął Klimek, który zaprezentował program "Movies is magic". Na czarnym tle ukazuje się napis i mówi do nas Slavoj Žižek (zapewne ze Zboczonej historii kina, z jego siermiężnego inglisza udaje mi się wyłapać coś a'la "music is always a trap"). Wizualizacje były ciekawe, nie jakieś widoczki urocze, ani czysta abstrakcja geometryczna. Raczej jakby drugie wynikające z pierwszego, bardzo wolne zmiany, spokój, nasycone barwy, trochę kalejdoskopowych przetworzeń.
Dźwiękowo nie zawsze mi się podobało, chwilami syntetyczność, która udawała brzmienia instrumentów (smyczkowe orkiestrowe rozlewiska) była tak miękko-ładna, wypolerowana, że nie mogłem wytrzymać. Fajne było topienie dźwięków w pogłosie, ale nie takim dubowym lekkim pływie, tylko w zawiesinie. W jednym utworze (nie były one grane osobno, przechodziły w siebie, ale łatwo da się wydzielić kolejne) pojawiły się brzmienia jakiegoś arabskiego instrumentu strunowego, chyba tego samego co w kawałku "For Said Murad & Mazen Kerbaj" z albumu Dedications.
Najlepiej było, gdy przed końcem zrobiło się mrocznie (żartem można się pozastanawiać, czy Klimek słucha dubstepu? i wyciąga z niego specyficzne wnioski?) Oczywiście skojarzenia z tym gatunkiem bardzo odległe, bo tutaj bez np. wzmocnionych dołów, ale redukcja materiału jak z ostatnich dokonań szkoły brytyjskiej, dawkowane uderzenia, stopniowo dochodzące wokół tego dźwięki, zapętlające się. I jeszcze skrawki głosu, mi kojarzące się (oczywiście) ze SpaceApe'm.
Pamiętam taki moment, gdzie dźwięk, który się narodził jako echo jednego uderzenia, potem sam stał się trwałym elementem, wokół którego krążyły inne. Szkoda, że potem wrócił do wcześniej prezentowanej stylistyki, z jakimś mocno przetworzonym pianinem, choć nie była to kraina łagodności, to jednak gryzła się z tym, co przed chwilą się zdarzyło.
Następnie ten, dla którego wielu (jak można było wysłyszeć z rozmów publiczności) tego wieczora odwiedziło Stary Browar – Fennesz. Stanął z beznamiętnym wyrazem twarzy za stoliczkiem z mikserem i laptopem, założył gitarę i, jak na prawdziwego rockersa przystało, postawił piwo w zasięgu.
Jakiś czas temu nawet zachwyciłem się odświeżoną wersją Hotel Paral.lel i podczas koncertu zastanawiałem się, czy skoro Austriak musi zapuszczać się w przeszłość, to czemu nie może cofnąć się do tego albumu, ale koniecznie do Endless Summer. Oczywiście, poza tym, że to ta płyta uczyniła go cenionym i uwielbianym.
Fennesz dużo grał na gitarze, dźwięki z laptopa były tłem albo podstawą (czasem czyste, czasem szumowe). Szkoda, że instrument przez większość czasu brzmiał tak samo: kaskady drucianych, metalicznych brzdęków (rzecz jasna "brzdęki" inne niż ulicznego grajka) wpadały na siebie, krusząc się. Ja nie potrafię się w tym rozpłynąć niestety, nie odnajduję zbyt wiele ciekawego, co z tego że było głośno – każdy może być głośny, ale to musi czemuś służyć.
Jeden fragment, który mi się podobał, to gdy kilka warstw i rodzajów szumów stworzyło całkiem interesującą masę, nie żeby jakiś noise, ale trochę pazura w tym było. Jednak Fennesz bez ceregieli wprowadził na to, wyciszając, znów jakiś ładny prosty dźwięk. I znów były przygrywki (a nawet trochę sampli akustycznej gitarki).
Drugi dzień rozpoczął David Toop, znany chyba bardziej jako dziennikarz i autor książek o współczesnej muzyce. Człowiek bardzo zasłużony dla brytyjskiej muzyki poszukującej (polecam album Voila Enough! projektu Alterations), współpracował m.in.(bardzo "między innymi") z Brianem Eno, Maxem Eastley'em, Evanem Parkerem, Bobem Cobbingiem, Ivorem Cutlerem.
W Poznaniu grał używając gitary, laptopa, fletu poprzecznego oraz bambusowego instrumentu (trochę przypominającego koudi). Gitara leżała na stole, Toop traktował ją jako generator dźwięków - przykładał do niej e-bow (choć pod koniec dotykał też pojedynczych strun palcami). Zwykle pozostawiał go na dłużej w jednym miejscu, co najwyżej podgłaśniał sygnał i w ten sposób modulował dźwięk. To umożliwiało wejście w dany dźwięk, mi kilka razy zdarzyło się odpłynąć podczas tego koncertu. Potem grał na owym bambusowym instrumencie, delikatnie dmuchał w jego otwór, te odgłosy kojarzyły mi się z płytą Bechira Saade i Clive'a Bella An account of my hut, w zasadzie na równi było słychać jego oddech i samą czynność, jak i dźwięk instrumentu. W dalszej części koncertu pojawiły się puszczane z laptopa nagrania: jakby ktoś blisko mikrofonu poruszał kawałkiem papieru, przestawiał bądź przesuwał jakieś małe przedmioty. To sprawiło, że także odgłosy ze strony publiki, odległe kroki, uderzenie kapsla o podłogę, wkomponowały się w to, co stworzył Toop, jakby istniały tu na równych prawach.
Ten występ ujął mnie delikatnością (już sam fakt, jak cichy był), niemal intymnością, rozwagą w używaniu dźwięku, redukowaniem materiału do tego stopnia, że wszystko wydawało się na swoim miejscu i wszystko miało swoje znaczenie dla całości. A jednocześnie pomysłowość w dobraniu, zestawieniu źródeł/narzędzi, która przypuszczalnie, w rękach innego artysty, mogłaby dać w efekcie newage'owy relaksacyjny gniot.
Basinskiego mogę doceniać, szanować itd., ale jego twórczość niestety mnie nie przekonuje. Może być fajnym, kontaktowym, dowcipnym facetem, ale jego melancholia nie nie jest moją melancholią, nie bardzo mnie poruszył jego występ. Trochę tak, jak w przypadku Fennesza, coś mnie omija, ale nie przeskoczę tego, gdyż to chyba wina różnic w charakterze, wrażliwości.
Basinski najpierw zagrał półgodzinny utwór (nawet jeśli odtwarzał materiał bazowy z ipoda, to czy to takie straszne?), któremu towarzyszył film Jamesa Elaine – drzewa odbijające się w wodzie. Gdy skończył, zapytał, czy już wystarczy, czy chcemy jeszcze. Większość czuła niedosyt i wybrała drugą opcję, dostaliśmy krótki kawałek, z subtelnymi nagraniami terenowymi (zamykane drzwi pociągu?). Basinski dał do zrozumienia, że to już koniec, ale gdy publiczność nie przestawała klaskać, zaproponował krótki film Melancholia, a sam złapał trzy tyskie i udał się za scenę.
Focus: One miał być momentem podsumowania cyklu koncertowego w Starym Browarze, gdzie wystąpiły takie postacie jak na przykład: Jan Jelinek, Fred Frith, Islaja, Vladislav Delay, Oval. Organizatorzy stale podnoszą sobie poprzeczkę, jeśli chodzi o rangę zapraszanych muzyków, tak więc na przyszłość należy spodziewać się wszystkiego najlepszego.
[zdjęcia napstrykał sierus, na każde można kliknąć i zobaczyć większą wersję]
7/25/2008
Odgrzewane kotlety: relacja z Focus:One
tagi:
austria,
david toop,
fennesz,
klimek,
koncerty,
niemcy,
stany zjednoczone,
stary browar,
wielka brytania,
william basinski
napisał
Piotr Tkacz-Bielewicz
o
11:27
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
2 komentarze:
Kurcze, ciesze się, że te kilka zdjęć jednak doczekało się możliwości uzupełnienia recenzji z Focus:One. Szkoda, że pewne miejsca w sieci nie dały rady.
Pan S - nadając z Wildy
no, na szczęście sieć jest na tyle duża, że co się nie zmieści w jednym miejscu, może się znaleźć w innym.
Prześlij komentarz