Po pokazie filmów Emile'a Cohla miałem trochę czasu, akurat tyle, żeby dojść na dworzec i zażyczyć sobie fakturę za bilet, a potem dotrzeć do radia. Pierwsze się nie powiodło, bo bilet kupiony w Biurze Obsługi Klienta, które już zamknięte. Drugie się powiodło, choć miałem chwile zwątpienia.
Cały dzień było duszno, parno i przecież Kret zapowiadał, że zimna masa i ciepła masa, jak tak razem, to nic dobrego i burza będzie. Jak wyszedłem z dworca to z chęcią przystałem na propozycję drobnego deszczu, który działał orzeźwiająco. Szedłem wiaduktem i patrzyłem na rozległe torowiska, pociągi odstawione na boczny tor i pomyślałem, że długo się już z Sierusem nie widziałem - ale to nie moja wina.
Gdy wyszedłem z przejścia podziemnego, wody z nieba było coraz więcej. Ale wciąż przyjmowałem to ze spokojem. Po chwili zrobiło się trochę gorzej, trudno powiedzieć, czy lepiej było wracać do przejścia, czy chronić się po drzewem. Wybrałem to drugie, a przecież pioruny były i każdy wie, że jak burza, to nie pod drzewo, no eeech.
Próbowałem nucić "Trees That Fall" Richarda Youngsa, piękną piosenkę, którą przewidziałem do audycji, w dodatku miksowałem to z "Ruptured" Scuby, którego rytm bardzo wbił się w głowę (ale niektóre utwory są zbyt ckliwe w swoim smuteczkowaniu). Stałem pod drzewem i było mi wesoło, ale również refleksyjnie. Pomyślałem o tym parku, parku Drwęskich, parku gdzie kurtyna Kozakiewicza nie powstanie. Parku, w którym naprawdę byłem tylko raz, dawno, jak istniał jeszcze sklep Plays, z osobą, która kiedyś, przez jakiś czas była ważna. Uśmiechałem się w niebo, pomyślałem też, że kiedyś pisałem blogi, w których więcej było o uczuciach.
Słuchałem kół samochodów w deszczu, plandeki uderzającej o budynek i żałowałem, że nie mam sprzętu nagrywającego. Tak często tego żałuję, że chyba w końcu coś z tym zrobię. Opady trochę zelżały i ruszyłem. Ale zaraz znów zaczęło jakby bardziej. Więc pod kolejne drzewo, jakiś śmiałek na chwilę przystanął, ale tylko podwinął nogawki i ruszył dalej (a może mu się spieszyło?).
Zaczęło tak padać, że było bez różnicy, czy stoję pod drzewem, czy idę. Przez chwilę było miło, poczułem się dzieckiem świata, hm, trudno to wyjaśnić (ale w sumie nie chcę tego wyjaśnić).
No a potem było coś strasznego, wichura się zerwała, woda ze wszystkich stron. Schronienie na przystanku, które nie dało żadnej ochrony, na szczęście przyjechał tramwaj (a obawiałem się, że mogli wstrzymać komunikację). Myślałem o fanach zebranych na koncercie Nelly Furtado, która grała pod szyldem "Poznań dla Ziemi" i heh, to zabawne jakoś...
W radiu oczywiście nie było jak się wysuszyć i prowadząc audycję umacniałem się w przekonaniu, że jeśli nie dostanę zapalenia pęcherza, to będzie cud. (Może obejrzę cd "Patroni naszego życia", to wtedy będzie o cud łatwiej.)
Wczoraj słuchałem improwizacji kwartetu Matt Milton/David Thomas/Ryan Jewell/Patrick Farmer, która z początku nie chwyciła (bardzo redukcjonistyczna), ale potem gdy położyłem się w słuchawkach na łóżku i zgasiłem światło, to aż żałowałem, że mam już wychodzić na "Stroiciela trzęsień Ziemi", bo płyta jeszcze się nie skończyła. A dziś przyszła nowa transza z Another Timbre, właśnie kończę Dun, gdzie oprócz Miltona, Matt Davis (trąbka, fieldy) oraz Bechir Saade (klarnet basowy, flety) i może jest nawet lepiej.
Ostatnio czytam Nervalową Literaturę na Świecie (patrz tytuł) i imaginuję sobie, że wpływa ona na to, jak (a może nawet - co) piszę. To znaczy, chciałbym żeby tak było, żeby dało się to wyczuć.
7/12/2008
"Byliśmy młodzi, zawsze weseli, czasami bogaci...Lecz oto potrąciłem pewną mroczną strunę: nasz pałac leży w gruzach."
napisał
Piotr Tkacz-Bielewicz
o
00:51
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz