Sound Art Modules to comiesięczny cykl koncertów improwizowanych, które odbywają się Theaterkapelle. Tym razem wystąpiła dwójka Australijczyków: Jim Denley (saksofon, flety, preparacje) i Claython Thomas (kontrabas, preparacje) oraz Niemiec Michael Vorfeld (perkusjonalia). Najpierw ten ostatni solo, potem duet, a na koniec wszyscy razem.
Vorfelda po raz pierwszy usłyszałem na Musica Genera Festival w zeszłym roku i kompletnie mnie zachwycił. Podobnie było tym razem. Niemiec gra na instrumentach perkusyjnych i strunowych własnej konstrukcji (przypominających cymbały). Zaczął od smyczkowania talerza, na którym leżała folia aluminiowa - jej delikatny rezonans zdominował pierwsze minuty improwizacji, w której oprócz tego pojawiły się pojedyncze dźwięki strunowca, a potem także wybrzmienia metalowego pręta. To wszystko przy użyciu smyczka, a ów mały pręt był pocierany przy okazji grania na talerzu. Po każdym dotknięciu, Vorfeld wymachiwał nim - rozsiewając dźwięk po pomieszczeniu. Już tutaj było widać to, co miało stanowić o geniuszu tej improwizacji - jednoczesną spontaniczność i niebywałą kontrolę, idealny balans inwencji i umiejętności.
Potem instrumenty zostały przykryte płachtą materiału, co znacznie pomniejszyło i ograniczyło ich brzmienie, przez chwilę zrobiło się zanadto owadzio, ale Vorfeld szybko wyszedł z tej ślepej uliczki. Zaczął wybierać drobne struktury, kolekcjonować loopy.
Samo to nakrycie było już gestem z repertuaru iluzjonisty i to wrażenie potwierdził moment kulminacyjny, gdy Vorfeld poderwał materiał jednocześnie uderzając w duży bęben. Aż chciało się przyklasnąć tej czarodziejskiej sztuczce. Vorfeld położył na talerzu kilka spinaczy, które odbijały się po jego powierzchni, przy poruszeniu. Do drugiego przyczepił łańcuczek, przez chwilę grał też pałkami do kotłów na werblu. Ale to "grał" jest określeniem przesadzonym, on po prostu napierał na te pałki, postawione na membranie - nie było żadnego widocznego ruchu, jedynie drobne, pękające dźwięki były dowodem na zmiany nacisku, przesunięcia. Przykryty pozostał instrument strunowy, którego szmerowe smyczkowanie zaprowadziło występ do końca.
Następnie duet Denley'a i Thomasa: nie tylko katalog nieszablonowych sposobów grania na instrumentach, choć jeśli na tym by się skupić, to też byłoby co podziwiać. O ile Thomas zdołał mnie już nieco przyzwyczaić do swoich pomysłów (np. wkładanie pałeczek albo tablicy rejestracyjnej między struny, metalowe klipsy), to Denley był dla mnie nowością, znałem tylko dwie płyty z jego udziałem. Zaczął od grania na saksofonie, ale zamiast ustnika używał nienadmuchanego balonika, przyciskanie go palcem pozwalało mu na bardzo szybkie kontrolowanie brzmienia (momentalne odcinanie dopływu powietrza). Generalną metodą, jaką przyjął duet nie było otwarte dialogowanie, na zasadzie akcja-reakcja, choć i takie momenty się zdarzały. Gdy Denley zakończył frazę przedęciem, chwilę potem Thomas zwiększając nacisk smyczka i szybkość ruchów po strunach zagrał przypominającą je figurę. Duet raczej budował napięcie, poruszając się jakby równolegle do siebie, choć nie było żadnego łatwo wyczuwalnego szczytu, uwolnienia energii. Jeśli już, to cała improwizacja powoli ciemniała, stawała się coraz mroczniejsza. Thomas położył kontrabas na podłodze i grał pod mostkiem, a potem nawet na nóżce - to pierwsze dało niskie dźwięki, a drugie już raczej tylko drżenie instrumentu. Jak często u niego pojawiały się gęste, terkoczące rytmy (np. umieścił kamerton na włożonej w struny tablicy, tak by swobodnie na niej drgał) i być może momentami było nawet za gęsto. Dużo mocnego smyczkowania (w ogóle narzucało się porównanie z czynnościami Vorfelda) To pewnie po trosze zasługa rafinującego dźwięki Niemca, ale miałem wrażenie, że również Denley gra czasami za dużo. Przy czym nie chodzi o samo podejmowanie decyzji, wybieranie gestów, co ilość elementów w nich się zawierających (np. ruszanie patyczkami w kielichu saksofonu).
Po nieco dłuższej przerwie - trio. Denley w cieniu, ale gdy grał momentami dźwięki, niczym wysokie sprzężenia - super. Trochę więcej niż w duecie używał też fletu, wydobywał z niego "strzały", pyknięcia. Dobrze że szedł w czyste dźwięki (na mniejszym flecie - drewnianym), bo szmerowych już było dosyć. Zapewniali je pozostali muzycy, głównie za pomocą smyczków. Choć Vorfeld grał też sporo i mocno na dużym bębnie, co nadało całości masywności, chwilami nawet podbudowy dronowej, ale tylko tymczasowej. Było też trochę zerwań, jasnych odgraniczeń (ze strony Thomasa przede wszystkim, Vorfleda rzadziej). Piękny była ta faza, gdy Niemiec położył materiał na werblu, a potem odbijał/spuszczał dwie cienkie pałeczki z małej wysokości, najpierw wydawało się to nieco bałaganiarskie, ale potem ukazał się niesamowity rytm, jedno uderzenie czasami jak echo drugiego. Jeśli chodzi o całość, to być może koncert był nieco za długi.
7/09/2009
Michael Vorfeld/Jim Denley/Clayton Thomas w Theaterkapelle
napisał
Piotr Tkacz
o
10:33
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz