Kolejny raz artyści naprawdę
światowego formatu zagościli w Starym Browarze. Tym razem, po
występie na Transmediale i krótkiej trasie po Niemczech, w Poznaniu
pojawili się Ignaz Schick i Martin Tétreault . Obaj reprezentują
nurt improwizacji nazywany gramofonizmem – jest to granie na
adapterach, rzadko jednak przy pomocy płyt. Częściej używa się
jego poszczególnych części i dźwięków, jakie wydają po
odpowiednim nagłośnieniu.
Szczerze mówiąc to jestem pod
ogromnym wrażeniem koncertu – o wyważonej relacji nie ma mowy.
Ale bez sensu byłoby czekać aż ochłonę z emocji – artyści
wysłali w publiczność taką ilość energii, że jeszcze długo
będę nosił w sobie wrażenia z ich występu.
Działo się bardzo dużo, ale był to
chaos kontrolowany. To właśnie spodobało mi się najbardziej –
otwartość na przypadek, odwaga w przyjmowaniu tego, co
niespodziewane. Na tym właśnie powinna polegać improwizacja. Na
wyrażaniu siebie z niezachwianą konsekwencją. A także na
samoistnym zgraniu, które umacnia się podczas rozwoju koncertu. I
ten warunek był spełniony, artyści prawie w ogóle na siebie nie
patrzyli, nie odzywali się do siebie, a ich gra była naprawdę
wspólna, zjednoczona. Rozumieli się w lot – językiem jaki
wybrali by wyrażać siebie były dźwięki.
Przy tym zachowywali odrębność
swoich charakterów. Schick (wyposażony w dwa profesjonalne
adaptery) był bardziej takim rozrabiaką, rzucał małe papierki,
metalowe krążki na talerz gramofonu, nakładał na niego plastikowe
tabliczki, gwałtownie poruszał ramieniem z igłą, ostro
szczotkował jego powierzchnię, obstukiwał obudowę. Tétreault jakby bardziej skupiony, coś a’la „mały majsterkowicz” – na
swoim jednym prymitywnym gramofonie wyżywał się drapiąc go
zapamiętale igłami, którymi zakończone były ruchome ramiona (co
zapewniało mu swobodę ruchu), używał też mikrofonów
kontaktowych, do których przykładał rozmaite niezidentyfikowane
przedmioty.
Nie wiem, czy jest sens wymieniać
dalej czynności, jakie stosowali artyści by rozszerzyć spektrum
dźwięków wydobywanych ze swoich maszyn. Kto nie widział (i
jednocześnie nie słyszał efektu), ten nie zrozumie ich siły.
Aspekt wizualny był ważny, niektóre czynności były wręcz
śmieszne, ale w niewymuszony sposób, nie było żadnego mrugania
oczkiem do odbiorcy, że teraz będzie żart i należy się zaśmiać.
Działania miały posmak parateatralny, niektóre przeradzały się w
rozbudowane gesty albo cała ich serie, cały koncert przypominał
trochę performance. Była w tym moc – ta moc dziania się,
kontaktu pozawerbalnego między muzykami i nadawania komunikatu do
publiczności. Tego, że oni robią coś teraz, a ja to odbieram.
Mogę i chcę.
Duża ilość czynności powodowała
olbrzymią ilość dźwięków. I co znów świadczy o geniuszu tych
improwizatorów – w tym natłoku wszystko czytelne, przejrzyste.
Nawet jeśli nie zrozumiałe od razu, to dzięki rozwojowi wszystko
układało się w idealnym (nie)porządku. Postaram się wymienić
niektóre z zapamiętanych odgłosów: dużo fabryki – pas
transmisyjny, mielenie, spalanie, przetapianie, miażdżenie, piece,
młoty, dźwigi. Oprócz tego: lotnisko w oddali, zatłoczone
przejście podziemne na dworcu pkp, bicie serca, człowiek spadający
w otchłań jeziora znajdującego się na dnie jaskini, jego ciało
uderzające o dno tego jeziora, tętno, szum trzech źdźbeł trawy,
kornik w belce, ścieranie na proch rogu kozła, oddech kamienia,
zawiązywanie paczki z szarego papieru parcianym sznurem. Pisk jelita
cienkiego, szuranie gwoździem po blasze, oddech noworodka . Skrecze,
jazzowa piosenka, świst powietrza.
No i co? Napisałem na czym grali, co
robili, a także – co słyszałem. No, jeszcze nie napisałem, że
ich występ podzielił się w sposób naturalny (przez wyciszenia) na
cztery części i że trwał poniżej godziny.
Ale, czy to ma jakiekolwiek znaczenie?
Czy cokolwiek istotnego przekazałem na temat tego koncertu?
Jeśli nie, jeśli czytelniku nie
zadowala Cię ta relacja – to przepraszam.
Ale nie to jest w tej chwili
najważniejsze. Ja naprawdę w głowie ciągle mam co
innego...Mianowicie: jeśli takie coś (koncert? występ? a może po
prostu – spotkanie), jak to coś dzisiejszego, co stało się w
Browarze dzięki przyjazdowi Schicka i Tétreault , może się wydarzyć
(podkreślam – stać się, odbyć, zaistnieć), to warto pójść
na sto nieudanych, a co tam sto, może być i tysiąc nieudanych
koncertów – by raz przeżyć (podkreślam) coś takiego.
[relacja pierwotnie opublikowana na nowamuzyka.pl]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz