Postanowiłem na koncert pójść bez
„przygotowania” – nie słuchać wspólnych płyt obu artystów,
co w efekcie dało brak oczekiwań, a taki stan jest czasem dobrym
punktem wyjścia. Oczywiście nie byłem tak zupełnie czysty, znałem
jakieś płyty Can oraz nawet więcej rzeczy, do których rękę
przyłożył Friedman.
Sala Słodowni w Browarze wypełniona,
może nawet bardziej niż na Murcofie, nazwiska tych dwóch twórców
uruchomiły zapewne nieco inne „targety”, licznie stawili się
zarówno ci, dla których niemiecka grupa była soundtrackiem
młodości, jak i obecni fani dokonań połówki Flangera.
Zaczęło się (z pewnym opóźnieniem)
i od razu było (mi) dobrze. Miałem nadzieję, że może dostaniemy
jedne długi set, nieco w stylu recenzowanych niedawno w serwisie The
Necks. Tak się nie stało, ale i tak poszczególne utwory zwykle
przekraczały 10 minut, kilka z nich mogło wprowadzić w trans. W
niektórych górę brały wręcz taneczne rytmy, które kojarzyły
się z muzyką etniczną (afrykańską, ale też latynoską – np. w
ostatnim pobrzmiewał motyw z „Lambady”) przez specyficzne
brzmienie perkusji, która raczej przypominała zestaw cong lub
bongosów. Warto przy okazji wspomnieć o nietypowym doborze
elementów – nie było centrali ani hi-hatu, Liebezeita lepiej
określić jako bębniarza niż perkusistę.
Friedman serwował dźwięki
elektroniczne, które niełatwo ująć w słowa. Jednocześnie
gładkie, ale nie na tyle, aby zsuwały się po powierzchni
percepcji, chyba chłodne, ale nie oziębłe, może raczej –
odświeżające, jakby wiosenne. W ogóle ta pora roku byłaby dobrą
metaforą dla muzyki duetu, było w niej jakieś rośnięcie, bardzo
organiczne, jak w trzecim kawałku, gdzie po samplu akordeonu i
wygaszeniu muzycy zaczęli powracać do coraz bardziej
skomplikowanych struktur, które były jak narośle mchów albo jak
orzeźwiająco zielone zarośla. W piątym kawałku elektronika była
niczym otwierające się pąki, w nim też dosłyszałem
minimalistyczny puls jak z ostatniego tracka Con Ritmo. Czasem
robiło się kosmicznie, żeby nie powiedzieć, że Kosmischer-Pitchowo (czego najlepszym przykładem czwarty
utwór), niektóre patenty rytmiczne przywoływały Deadbeata.
Organizatorzy anonsowali to wydarzenie,
jako kandydata do koncertu roku, dla mnie chyba nie, co nie zmienia
faktu, że bardzo miło wspominam ten wieczór.
[relacja pierwotnie opublikowana na nowamuzyka.pl wkrótce po koncercie]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz