3/06/2017

Jaki Liebezeit / Burnt Friedman w Starym Browarze (13.12.2007)

Postanowiłem na koncert pójść bez „przygotowania” – nie słuchać wspólnych płyt obu artystów, co w efekcie dało brak oczekiwań, a taki stan jest czasem dobrym punktem wyjścia. Oczywiście nie byłem tak zupełnie czysty, znałem jakieś płyty Can oraz nawet więcej rzeczy, do których rękę przyłożył Friedman.

Sala Słodowni w Browarze wypełniona, może nawet bardziej niż na Murcofie, nazwiska tych dwóch twórców uruchomiły zapewne nieco inne „targety”, licznie stawili się zarówno ci, dla których niemiecka grupa była soundtrackiem młodości, jak i obecni fani dokonań połówki Flangera.

Zaczęło się (z pewnym opóźnieniem) i od razu było (mi) dobrze. Miałem nadzieję, że może dostaniemy jedne długi set, nieco w stylu recenzowanych niedawno w serwisie The Necks. Tak się nie stało, ale i tak poszczególne utwory zwykle przekraczały 10 minut, kilka z nich mogło wprowadzić w trans. W niektórych górę brały wręcz taneczne rytmy, które kojarzyły się z muzyką etniczną (afrykańską, ale też latynoską – np. w ostatnim pobrzmiewał motyw z „Lambady”) przez specyficzne brzmienie perkusji, która raczej przypominała zestaw cong lub bongosów. Warto przy okazji wspomnieć o nietypowym doborze elementów – nie było centrali ani hi-hatu, Liebezeita lepiej określić jako bębniarza niż perkusistę.

Friedman serwował dźwięki elektroniczne, które niełatwo ująć w słowa. Jednocześnie gładkie, ale nie na tyle, aby zsuwały się po powierzchni percepcji, chyba chłodne, ale nie oziębłe, może raczej – odświeżające, jakby wiosenne. W ogóle ta pora roku byłaby dobrą metaforą dla muzyki duetu, było w niej jakieś rośnięcie, bardzo organiczne, jak w trzecim kawałku, gdzie po samplu akordeonu i wygaszeniu muzycy zaczęli powracać do coraz bardziej skomplikowanych struktur, które były jak narośle mchów albo jak orzeźwiająco zielone zarośla. W piątym kawałku elektronika była niczym otwierające się pąki, w nim też dosłyszałem minimalistyczny puls jak z ostatniego tracka Con Ritmo. Czasem robiło się kosmicznie, żeby nie powiedzieć, że Kosmischer-Pitchowo (czego najlepszym przykładem czwarty utwór), niektóre patenty rytmiczne przywoływały Deadbeata.


Organizatorzy anonsowali to wydarzenie, jako kandydata do koncertu roku, dla mnie chyba nie, co nie zmienia faktu, że bardzo miło wspominam ten wieczór.  

[relacja pierwotnie opublikowana na nowamuzyka.pl wkrótce po koncercie]

Brak komentarzy: