W 2014 narzekałem, że tak mało Azji i Afryki, w kolejnym roku było lepiej, no a w zeszłym to już w ogóle dookoła świata, jako że tematem były "nowe geografie". A tegoroczna edycja udowadnia, że można pójść nawet nie tyle dalej, co głębiej albo skręcić na jeszcze insze pobocza. Chyba nigdy festiwal nie proponował tylu nieznanych mi artystów i z tak niespodziewanych zakątków.
Powtarzam to chyba przy każdej okazji, ale i teraz się bez tego nie obejdzie: CTM rozrósł się tak bardzo, że jedna osoba nie jest w stanie go pochłonąć w całości (może to i lepiej? zawsze fragment, zawsze mozaika, kolaż). W tym roku mam dodatkową wymówkę, bo nie byłem na jednym (i to dość obfitym w wydarzenia) dniu, więc skorzystam z niej chętnie, żeby wymigać się od podsumowywania całościowego. Poniżej zrobione na szybko notatki, najbardziej po to, żeby nie zatarło się zupełnie w pamięci.
27.01
Najpierw prezentacja fragmentów filmu Northern Disco Lights ze swadą prowadzona przez reżysera Bena Davisa (Blaktrax, Paper Recordings, Shaboom Records). W dokumencie pojawiają się m.in. Prins Thomas, DJ Strangefuit, Todd Terje, Idjut Boys, Lindstrøm, Bjørn Torske i Mental Overdrive, który napisał też do niego muzykę. Torske brał udział w dyskusji potem, ale żadnych rewelacji się nie dowiedzieliśmy. Był na miejscu, bo grał w Panorama Bar później - bardzo późno, miałem siły, żeby posiedzieć z pół godziny na jego secie (nie był za bardzo disco). Wcześniej tamże Front de Cadeaux przez prawie trzy godziny (do trzeciej) w wolnych tempach (100-110 bpmów?). Pomysł ciekawy, bo nie tylko "downtempo" kawałki ale też spowolnione szybsze, np. "Wordy Rappinghood" Chicks on Speed, ale może jednak za długo. Potem Charlotte Bendiks z przyjemnymi eterycznymi momentami i mocny choć nie wymyślny Boska.
28.01
Impreza w Prince Charles, fajne miejsce, była to chyba pływalnia - bar ustawiono w basenie a starodawna kolorowa morska mozaika na całej ścianie fajnie kontrastowała z eleganckim, dystyngowanie czarnym wystrojem. Sami Baha na zmianę trapy i szybkie kawałki, ale dość nudno. DJ Lady Lane zróżnicowanie i całkiem ciekawie, Mr. Mitch bardzo dziwnie, dużo chyba jakiś popowych/R&B przebojów, słodkich melodyjek, zupełnie to do mnie nie trafiło. Traxman zapowiedział techno set i obietnicy dotrzymał, stopniowo przyspieszał i na koniec oczywiście dojechał do footworku.
29.01
W Hebbel am Ufer (HAU) dublet artystek posługujących się głosem na różne sposoby. Nora Turato zaprezentowała coś na w rodzaju stand-up comedy płynącego strumieniem świadomości a wypełnionego refleksjami na temat świata sztuki i skrawkami marketingowych szlagwortów (ale też wielu rzeczy nie zrozumiałem, narzuciła szybkie tempo, więc może było tam coś jeszcze). Chodziła wśród publiczności i chociaż do nikogo bezpośrednio się nie zwracała, nie wchodziła w interakcje to zmieniło to wyraźnie nastrój i koncentrację odbiorców.
Tanya Tagaq przenosi innuickie techniki wokalne w świat free-jazzowej improwizacji. Jak zaznaczyła witając się, to dobrze, że improwizacja to coś co wydarzy się raz i nigdy dokładnie w tej formie się nie powtórzy, bo ona się szybko nudzi (bardzo mi się to spodobało). Wystąpiła z Jesse Zubotem (skrzypce i chyba przetwarzanie wokalu) i Jeanem Martinem (perkusja i laptop). Wokalnie było wspaniale, zmysłowo, drapieżnie, ale też subtelnie i delikatnie. Tylko że jak cała trójka się rozpędziła to trudno było im się potem zatrzymać i często dla mnie za dużo było dźwięków. A szkoda bo chciało się smakować je w odosobnieniu, delektować i rozpatrywać, ale może artyści nie chcieli na to pozwolić tylko woleli zanurzyć nas w wartkim nurcie ich wymiany energetycznej (i pogłosu). Piękne oświetlenie dodawało jeszcze nastroju.
30.01
Rozpoczyna się na dobre program dzienny z dyskusjami i wykładami. Końcówka wystąpienia Joela Krugera o torturach dźwiękowych i jego późniejszy udział w panelu pozwalają sądzić, że ma on coś do powiedzenia. Wątpliwości można mieć do Luisa-Manuela Garcii, którego wykład o emocjach był na poziomie podstawowym, ale w sumie żadnej szkody nie czynił i może dobrze czasem sobie uporządkować czy zrewidować rzeczy wiadome.
W HAU coś na co bardzo czekałem, czyli The Great Disappointment zainicjowane przez NON Worlwide na zamówienie tej placówki i festiwalu. Ambasadorami byli tutaj założyciele: nkisi, Chino Amobi i Angel-Ho oraz DJ Lady Lane i Embaci (Dedekind Cut został kilka dni wcześniej wydalony z państwa NON). Za choreografie odpowiadała Ligia Lewis, tańczyli Justin F. Kennedy i Jonathan Gonzalez, w dramaturgii pomagał Ariel Efraim Ashbel. Spodziewałem się...w sumie nie wiem czego, ale coś mi tu jednak nie zagrało. Może to tak musi być, jeśli się dekonstruuje, stara się stworzyć jakąś nową formę czy coś hybrydowego, że coś będzie odstawać, rozpadać się. Może zbyt się nastawiłem na zapowiadane nawiązania do variety show, może zbyt zwracałem uwagę na niedopracowane ruchy tancerzy (no chyba nie miały być niesynchroniczne w tak podstawowych figurach?). Może doskwierał efekt obcości, gdy widziało się ich ruszających żwawo do "klubowych" kawałków, a samemu siedziało. Kilka osób o tym mówiło i to pokazuje jednak potęgę ramy instytucjonalnej, bo przecież gdyby się naprawdę chciało tańczyć, to by się to zrobiło - czy jednak nie? Inna sprawa, że wygenerowana energia uchodziła po te partie ruchowe przedzielało kontemplowanie podświetlanego dymu - myślę, że takie wytracanie tego ładunku też było zamierzone. Czyli, jak teraz o tym piszę i reflektuję, to wychodzi, że coś w tym jednak było.
31.01
Bardzo interesująca prezentacja Guillermo Galindo, po której średni panel z Angeliką Castelló, Arielem Guzikiem, Mario de Vegą prowadzony przez Carlosa Prieto Acevedo. Liczyłem na dyskusję a prowadzący poprosił każdego z uczestników o opowiedzenie o swoich działaniach. Najlepiej wypadła Castelló, szczególnie ujęło mnie, że powiedziała "I'm not interested in reality". Nasiadówkę ożywiło trochę przybycie Carminy Escobar, która też coś powiedziała, ale szybko stwierdziła, że woli coś wykonać. Potrzebowała ochotnika, a gdy się znalazł, to zrobiła jej "sonic massage" - wydawała dźwięki strunami głosowymi robiąc tubę wokół ust i przykładając ją w wybrane miejsca na ciele.
Potem było jeszcze ciekawiej za sprawą Guzika, który opowiadał o swoich fascynujących działaniach.
Pierwszy wieczór w Berghain zaczął Thomas Ankersmit z nowym utworem kwadrofonicznym Infra. Kolega, który słyszał go niedawno, ale chyba nie grającego tę kompozycję, pisał, że kojarzył mu się z Thomasem Lehnem. A mi to bardziej przypominało Emptyset przez eksplorację niskich dźwięków, nieszablonowe rytmy, precyzję i kontrastowanie elementów. Byłoby jeszcze lepiej, gdyby Ankersmit zrezygnował z przerywników złożonych z różnych brudów, przepięć i zakłóceń. Mnie to rozpraszało i nadszarpywało spójność, czy może nawet bardziej skoncentrowanie materii muzycznej.
Gum Takes Tooth mieli problemy ze sprzężeniami, perkusja rozlewała się w buczącą masę i reszta na takim tle nie brzmiała porywająco, szkoda - miałem nadzieję.
Dobrze po tym zadziałał Vomir i w ogóle dobrze, że się pojawił na tym festiwalu w tym miejscu. Było to faktycznie oczyszczające a też wcale nie nudne, jak się po cichu obawiałem. Nie wiem czy w tej jego harshowej ścianie coś się zmieniało, czy tylko moja percepcja to modelowała inaczej, żeby mieć zajęcie, ale działało. No i brawa za prezencję sceniczną - stanie bez ruchu z zamkniętymi oczami. Przecież nie tylko w kontrze do nadekspresji sceny noise'owej ale też artysta jako odbiorca własnego dzieła, dystansujący się wobec niego, oderwany i zamknięty w swoim świecie, nie nawiązujący relacji z publicznością (można by powiedzieć - ślepy na nią, głuchy też).
Pharmakon po raz kolejny do mnie nie trafiła, grała chyba nowy materiał, ale jeden utwór wydaje mi się, że znałem.
01.02
W HAU efekty współpracy CTM i teherańskiego SET Festival. 9T Antiope zaskoczyli początkiem innym od wszystkiego co znałem z płyty Syzygys. Więc nie ambientowe wstęgi i natchniony wokal, ale hałasy, zgrzyty, potem też dźwięki jak syren alarmowych. Dwie powiedzmy piosenkowe sytuacje też się zdarzyły, mocno się odróżniały od reszty, ale jakoś wypadło to wszystko spójnie.
Siavash Amini zaczął ciekawie, ale z biegiem czasu rozwadniał niepotrzebnie wszystkie esencjonalne motywy do stanu, w którym traciły smak. Grał niespełna 40 minut a wydawało się o wiele dłużej.
Sote przedstawił nowy projekt we współpracy z instrumentalistami Arashem Bolourim (santoor) i Behrouzem Pashaeim (setar) oraz Tarikiem Barri odpowiedzialnym za wizualizacje. Te ostatnie były niesamowite, zgodnie z moimi przewidywaniami, a dźwięki też więcej niż dobre. Choć zaczęło się niepozornie, od przetwarzania instrumentów, potem stopniowo coraz więcej elektroniki. Akustyczny wkład stale wyraźnie obecny, ale też coraz bardziej splatający się z tym, co robił Sote. Gdzieś w zapowiedziach padło "Teheran techno apocalypse", ale ona przyszła dopiero na koniec.
Szybko do Berghain by choć trochę Stefana Fraunbergera złapać, który nawet korespondował z powyższym bo też przetwarzał dźwięki cymbałów. Mogło być lepiej, ale chyba nie w tym wnętrzu.
( SIC ) zaczęli ciekawie, od pojedynczych uderzeń perkusji, jednak ich zagęszczanie musiało się zmagać z akustyką sali. Na szczęście dołączyły wokale, trochę jakby o proweniencji metalowej, ale też kojarzące się z elementarzem free improv, warto odnotować "skrecze" na magnetofonie (chyba?). Generalnie gęsto i bez grania dynamiką.
Ex Eye to nie moja bajka i byłem zmęczony, więc wyszedłem podczas trzeciego utworu.
02.02
Z pewnym spóźnieniem na Black Atlantis Ayeshy Hameed, któremu zaszkodziło anonsowanie go jako "performance lecture". Było ciekawie, choć znów to rzeczy raczej podstawowe i też klocki, którymi wiele osób się bawiło: Kandinsky, Benjamin, Sun Ra, Drexciya. Ale zawsze można spróbować jakąś inną budowlę z nich poskładać.
O wiele bardziej performatywne było Radio Meta Noah Sow, polecam sprawdzić, na początek można piosenki z tego słuchowiska.
Potem ciekawie zapowiadający się panel, z którego niestety trzeba było wyjść, żeby na spokojnie zdążyć do HAU. Ale przed tym manewrem można było usłyszeć np. nkisi mówiącą o tym, że muzyka tworzy przestrzeń publiczną, choćby w klubie, czy gdziekolwiek wypuszczana z głośników (to też rudymenta, ale takie zawsze warto przypominać) i że parkiet to miejsce stawania się ("becoming").
CTM zmusza do dokonywania trudnych wyborów dając dwa zestawy koncertowe w dwóch lokalizacjach HAU. Tego wieczoru udało się jednak złapać dwie sroki na jednym ogniu, bo Stine Janvin Motland zajęła mało czasu, a wieczorek meksykański zaczął się z opóźnieniem. Norweżka zaprezentowała Fake Synthetic Music inspirowane Maryanne Amacher, Evol i Lorenzo Sennim ale brzmiące zupełnie jak żadne z nich. I w ogóle jak nic, co znam. Cierpliwie eksplorowała bardzo mały obszar aż do zmęczenia kilku słuchaczy, którzy dawali temu wyraz głośnymi komentarzami. Mi zaimponował właśnie ten poziom koncentracji, więc gdy w jednym momencie zaczęła bawić przekształceniami jak z wczesnej muzyki elektronowej, to się na serio przestraszyłem, że może się wszystko rozlecieć. Ale to była tylko chwila i zaraz wrócił ten obsesyjny motyw i mrowienie w uszach. Znów światła, choć zupełnie inne niż na Tagaq, wzmacniały działanie dźwięku.
Sprint do nowocześniejszego HAU, gdzie ansambl Liminar grał muzykę meksykańską. Utwory Alcántary brzmiały znajomo, a jestem w sumie pewien, że nigdy ich nie słyszałem. Intrygujący pomysł Lixenberg na przełożenie Nancarrowa na głos - szkoda, że takie krótkie. Kolejnych dwóch utworów nie pamiętam, a finałowej premiery też bym pewnie nie zanotował tak dobrze w głowie, gdyby nie wideo i ruch sceniczny. Nie żeby był on jakiś wyjątkowo ciekawy, ale był - machanie flagą, wmaszerowywanie na scenę, obramowanie jakby hymn miał być naprawdę wykonany. I był, ale nieudolnie, czasem ze szczerymi chęciami, a czasem umyślnie psuty. Potwierdziło się, że Escobar jest świetną wokalistką - nawet z tak słabego utworu potrafiła coś wyciągnąć.
No i już można do Berghain (i dziś też do Panoramy, bo przecież czwartek - weekendu początek). Końcówka Sky H1, z której zapamiętam przebasowienie. Moor Mother totalnie nieprzewidywalna, tu prawie noise, tu rapowanie bez bitów, potem bity bez rapu, rytmicznie ale jakoś dziwacznie (w najzupełniej dobrym sensie), mrocznie i wszechogarniająco. Bardzo byłem ciekaw Yally czyli nowego pomysłu Raime. Cieszyłem się, że szukają bo drugi album to jednak trochę stagnacja. Tym bardziej się cieszę, że udało im się znów zrobić coś nowego. Ich zupełnie własne odczytanie grime'u, wariacja tak daleko odchodząca od tematu, że stająca się autonomicznym bytem. Podana w jednym ciągu, nigdy nie umiałem uchwycić momentu, w którym zmienia się rytm, pewnie dlatego że przepoczwarzał się stale. Actress nieprzekonująco, ale on podobno tak ma na żywo. Stingray mocno, ale za głośno. Na szczęście jest Endgame, który odświeżająco multistylistycznie.
04.02
Nagrodzone w konkursie CTM i Deutschlandradio Kultur Happy New Fear trochę mnie zmęczyło długością (ponad 65 minut), przeładowaniem i efekciarstwem. Dźwiękowo najciekawsza była ostatnia część i szkoda, że nie było tylko jej. Zastanawiam się, jak ten utwór obroni się w radiu, gdzie nie będzie widać trzykanałowej projekcji, świateł podkreślających szczególnie dramatyczne momenty (słaby chwyt), wykonawczyni-narratorki oraz wyświetlaczy z danymi o zamachach. Akurat tego ostatniego najchętniej bym się pozbył, bo napisy na wyświetlaczach leciały równocześnie z mówioną narracją i wtedy ani tego, ani tego nie mogłem odebrać (oczywiście, należało pewnie zamknąć oczy, ale w takim wypadku nie widziałbym wideo, które też cały czas i chyba też ważne?). Nie wiem, jaki był sens nadawania takiej ilości komunikatów naraz, na pewno można powiedzieć, że te przekazy się komentowały i nawiązywały, ale dla mnie raczej się plątały i wybrzmiewały bełkotliwie.
Sobotnia impreza w YAAM to kulminacja nocnych szaleństw - do wyboru są trzy sale. LSDXOXO całkiem fajnie (remiksy m.in. Groove Armada, L-Vis 1990), ale może warto sprawdzić nieznanego Rumuna. Zdecydowanie tak! Dragoș Rusu, związany z magazynem The Attic i festiwalem Outernational, to strzał niespodziewany i wyjątkowo celny, zwłaszcza jako otwarcie nocy. Muzyka na poły etniczna, na poły elektroniczna, a najczęściej poły te się na siebie nakładały, podobno dużo z Grecji i ogólnie arabskiego, więc nietypowe podziały rytmiczne. Przypomniało mi się, jak w zeszłym roku Nan Kolè przywiózł na CTM gqom i jakie to było zaskoczenie, powiew wyraźnej inności. Tutaj też tak trochę i też ludzie nie do końca wiedzieli, jak do tego tańczyć.
W międzyczasie rzucanie uchem do dużej sali, gdzie Muqat'a (taki palestyński Samiyam?). W trzeciej Bass Gang z ciągłą rotacją didżejów (na początku funk, potem ballroom, kuduro). W małej Insanlar, znów zaskoczenie jak najbardziej pozytywne. Na dużej sali Miss Red, której bity puszczał The Bug. Dziwne, ale jakoś się obawiałem, że zmiażdży i przesadzi z dołami. Jednak wykręcił je tak, że czuć było na klatce piersiowej i w kolanach a brzmienie było czyściutkie - rispekt! Trochę zbyt podobne utwory do siebie, ale bawiłem się dobrze (na featuring wpadł też Gaika). Potem jeszcze większa niespodzianka, bo gdy już planowałem leżakowanie zaczął Shins-K, postać zupełnie mi nieznana. Były takie rzeczy, że nie umiem ich nawet zaklasyfikować, jakiś może eksperymentalny drum'n'bass? Ale też techno, dub, a wisienką na torcie był remiks "Come Clean" Jeru The Damaja.
05.02
Na tym było niestety bardzo średnio. Stara Rzeka chyba fajnie, ale znów poczułem, że to nie moja baśń. Podobnie zresztą jak Earth, więc ze współpracy Dylana Carlsona i The Bug wyszedłem, żeby być na czas w SchwuZ. To była słuszna decyzja, bo można było się zorientować w tym sporym przybytku, znaleźć wygodne i dogodne miejsce. Negroma był(a/o) fajna, z dośpiewywaniem swoich wokali do cudzych piosenek, tańcami i żywiołowym miksowaniem. Na małej sali Ziúr też zacnie dziwacznie, ciekawe, czy to były tylko jej produkcje i szkoda, że tak krótko. Choć szczerze, to ciężko było wytrzymać bo w miejscu gdzie wszystko dobrze brzmiało było za głośno, w dodatku tłoczno i niektórzy powoli zaczynali łamać zakaz palenia. Z tych powodów na Marie Davidson wytrzymałem dwie piosenki (które podobały mi się bardzo). Wyczekiwałem MikeQ z towarzyszeniem Berlin Voguing Out, bo miałem okazję go już usłyszeć/zobaczyć z towarzyszeniem tancerzy i było to cudowne przeżycie. To niestety nie dorównało tamtemu, tu nie dało się wejść na scenę, na początku było jakoś niemrawo, a tancerze ruszający się na parkiecie nie byli oświetleni. Już nie miałem siły na przepychanie się, więc oglądałem z daleka. Nawet selekcja MikeQ mniej mi się podobała.
2/07/2017
CTM 2017 (notatki)
tagi:
ariel guzik,
ctm,
dragoș rusu,
meksyk,
mikeq,
miss red,
motland,
nkisi,
raime,
shins-k,
sote,
tanya tagaq,
the bug,
thomas ankersmit,
ziúr
napisał
Piotr Tkacz
o
22:11
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz