Parę osób, mały czas (2005) reż. Andrzej Barański
Przecież chciałem zobaczyć ten film, jak tylko o nim usłyszałem, co się stało? W kinach go nie było czy ja coś przegapiłem?
Może to mój takich pech z twórczością Białoszewskiego, o którym kiedyś przeczytałem ciekawy artykuł (o jego wrażliwości na dźwięki, "muzykę codzienności"), ale potem nie pchnąłem swojego zainteresowania w lekturę. Wstyd.
Film opowiada o dziwnej przyjaźni nieporadnego życiowo Białoszewskiego i Jadwigi Stańczakowej, wspierającej go niewidomej. Obydwoje są ukazani jako złożone, nieoczywiste osobowości, a opowieść szybko daje do zrozumienia, że w niejasny sposób pasują do siebie, uzupełniają się, że potrzebują się nawzajem.
Już tu na początku chciałbym go polecić, żebym potem nie musiał składać standardowego podsumowanka, na pewno nie jest to rzecz tylko dla fanów poety.
Film jest generalnie ciepły, choć nie ślepo-optymistyczny, bywa zabawny, ale są też momenty przykre, mogące wzruszyć (i to mnie, rzadkość!). Jest też zróżnicowany jeśli chodzi o tempo, bo są fragmenty wolniejsze, ale też dynamiczne, gęste.
Z początku więcej jest tych drugich, mamy wrażenie ścisku, wpadania, bycia wpychanymi na postacie na ekranie. Kamera wykonuje ruchy po krzywych, pojedyncze zachwiania, tu złapie jakieś drzwi od szafki, tu kawałek framugi.
W drugiej części, gdy pomiędzy bohaterami rodzi się konflikt, praca kamery jest spokojniejsza, może w kontrze, a może żeby pokazać ich oddalenie. W jednej scenie przypomni o kadrach z początku: gdy Jadwiga dobija się do mieszkania Mirona, a ten jej nie otwiera, obiektyw łapie też kawałek ściany z rurą.
Od początku zwraca uwagę niezwykle mocno świecące słońce (tym bardziej, że Białoszewski nadmienia, że woli niepogodę), które czyni z okien świetliste ekrany i zalewa pomieszczenia wycinając w nich kremowe pola. W domu Stańczakowej palą się też rozstawione małe lampki. Natomiast Białoszewski podejmuje u siebie nieudane starania zamalowania, zasłonięcia okien, żeby odciąć się od słońca. (Pomyślcie o tym, że dla niej światło nie istnieje.)
Wobec siły i roli tego światła, nieudane wydaje mi się nagłe ochłodzenie tonacji w scenie, gdy dowiadujemy się o stanie wojennym (jest to wyprany chwyt, że złe wiadomości = szarość).
Do poczucia stłoczenia dokłada się chwiejność ruchów Jadwigi (pierwszy raz od kiedy pamiętam, jak Janda nie działa mi na nerwy) i wahające się wycofanie Mirona, które wywołują atmosferę niepewności, jakby zaraz wszystko mogło się posypać, rozlecieć.
Poetę gra Andrzej Hudziak i choć wolę go tutaj niż w 33 scenach, to trudno powiedzieć, że tam zagrał gorzej, a tu lepiej.
Le Diable probablement (1977) reż. Robert Bresson
Znajomość z Bressonem rozpocząłem kilka lat temu, ale nieświadomie. Pewnie przeczytałem w gazecie, że Proces de Jeanne d'Arc (1962) to klasyka i obejrzałem. Tak, potem gdy już wiedziałem mniej więcej, kto to, L'Argent (1983) i znów mocne, pozytywne wrażenia.
Cofamy się sześć lat, do przedostatniego filmu - nie tyle historii, co zlepku zdarzeń, w których uczestniczy młody chłopak Charles i jego przyjaciele. Spotkania polityczne, życie w komunie, siedzenie na trotuarach, rozmowy i inne tego typu rzeczy - na początek. Wiadomo - młodość, niby kontestacja - ale tak naprawdę to raczej przepędzanie czasu.
Nawet znając podejście Bressona do aktorstwa, nie całkiem mogę zrozumieć regułę zastosowania tej metody tutaj. Prowadź z modelami ćwiczenia czytania, niech sylaby brzmią jednakowo, niech głos będzie pozbawiony czegoś osobiście zamierzonego.* Tak, model to code-name aktora, stanowisko jest jasne.
Tylko czemu nie jest tak w całym filmie, a tylko w początkowych scenach, na tych spotkaniach, gdzie postacie wypowiadają poglądy, wyrażają idee w sposób, w jaki pracownicy biura numerów udzielają informacji, są zupełnie oderwani, niezainteresowani komunikatem. (Nie sądzę, żeby Bresson użył tego zabiegu, aby pokazać ich pustkę, zakłamanie...)
Doszedłem do wniosku, że ten modus operandi jest celowy, a nie wyszedł przypadkiem, w scenie w autobusie, w której doprowadzono to na skraj komizmu. Pasażerowie są jakąś inkarnacją chóru, tylko że jeden głos uzyskują przez kolejne dorzucanie fraz, jest ono zupełnie nienaturalne, widać wyraźnie że nie mówią do siebie nawzajem. Ale za zabawne można uznać to, że w ten sposób dyskutują o sile rządzącej światem (i dochodzą do tytułowego stwierdzenia).
Może te sceny, które mi wydają się przekonujące są wynikiem zbyt krótkiej, nieudanej pracy z modelem (choć przez większość czasu w głosach nie pojawia się faktycznie nic "osobiście zamierzonego")? Nie wiem, ale odczuwałem jakościową różnicę między nimi.
Gdy jakoś uporałem się z tym problemem, trafiłem na następny, zupełnie niespodziewany - taką wypowiedź twórcy: What prompted me to shoot this film is the waste we have made of everything. It's this mass civilization in which the human being won't exist any more. This mad restlessness. This huge demolition undertaking where we will die where we thought we lived. It's also the astounding indifference from people in general except some young ones who are more lucid.
Yyh, naprawdę o tym jest ten film? Może te kilka zdań jest wyrwane z kontekstu? A może ja coś zbyt wąsko rozumiem i nie chodzi o środowisko naturalne?
Bo jeśli tak, to jest ono ukazane jako tak samo bezsensowne jak wszystko inne. Trójka osób "zaangażowanych" w ekologię prowadzi stowarzyszenie, które ma długą nazwę na szacownej tablicy. Siedzą w sali, oglądają filmy (sami) i piszą coś w zeszytach bądź z nich czytają.
Pierwszy raz widzimy to po dwóch innych gadanych zebraniach, z których nic nie wynika (nawet na poziomie mówionym) i aż chce się pomyśleć, że oho, w końcu ktoś coś robi. Ale po chwili - zastanowienie, że przecież to nic (napisanie książki, jeden wyjazd na ścinanie drzew).
Być może, że opozycja działanie-mówienie jest kluczowa dla filmu (pod tym względem smakowicie uszczypliwie śmieszna jest scena w kościele).
Bresson często stosuje nienaturalne kadrowanie od ramion w dół (bez głowy). Widzę dwa wytłumaczenia: albo jest ona nieważna, bo action speak louder than words (bądź myśli). Albo, bo jest pusta i przypatrując się jej (w przenośni) nie dowiemy się nic o postaciach, a po czynach ich poznacie ich.
Interesujące, że kilka razy w ujęciu najpierw widzimy nieruchomo przedmiot (np. drzwi, czajnik), a potem kogoś, kto coś z nimi robi.
Nietypowy jest obraz kontestacji i grupy młodych ludzi, pokoje przez nich zamieszkałe mają gładkie ściany w stonowanych kolorach, żadnych plakatów, tkanin na ścianach, nic z tych rzeczy. Jest chłodno i raczej pusto, niemal purytańsko (tak też mogą się kojarzyć niektóre stroje).
A oprócz tego, bunt jest oczywiście zasilany z kiesy rodziców.
To przywodzi na myśl The Dreamers Bertolucciego, tam to było silniej zaznaczone, jak mocniej uzależniające, dotykające. Apatia głównego bohatera przypominała mi tego z Les Amants réguliers Garrela. No a obecność tematyki ekologicznej - Il Deserto rosso Antonioniego (choć u Bressona ta obecność jest słabiej umocowana, bardziej arbitralna, mniej związana z resztą).
A jeśli oglądać ten obraz z myślą o innych dziełach Bressona, to Charles kradnie pistolet ze zręcznością (i metodą) Kieszonkowca. No a jeśli nakierujemy uwagę na Pieniądz, to kilka momentów da się wyłapać.
Wspominałem we wcześniejszym wpisie o początku, który wyjawia zakończenie. Tutaj informują nas o nim gazety, czynnik o wiele bardziej zewnętrzny niż narratorka u Truffauta, Bresson jakby prowokował, wołał - a co oni tam wiedzą. Widz również wie - co, ale nie wie - dlaczego. Ponieważ wie pierwsze, może więcej myśleć o drugim.
A samo zakończenie jest uderzające. Ach, że też dopiero w tej chwili...
* R. Bresson Notes sur le cinematographie, Paris 1975, cyt. za Jerzy Płażewski Historia filmu francuskiego 1895-1989, Editions Spotkania, Warszawa, str. 387
12/20/2008
Barański, Bresson (wpatrywanie cz. 6)
napisał
Piotr Tkacz
o
14:51
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz