[wpisy o Bressonie się rozrosły, więc podzieliłem je na pojedyncze filmy]
Jak zwykle przy omawianiu filmów zapewne zdarzy mi się coś zespoilerować, nawet nieświadomie. Jeśli ktoś zastanawia się, czy powinien obejrzeć te filmy Bressona, a w pewnym momencie czytania poczuje, że tak, to niech przerwie, obejrzy i potem wróci, będziemy mogli o nich porozmawiać.
Nie ma potrzeby ani Un condamné..., ani Mouchette patynować hasłem "klasyka kina", to są po prostu dwa wspaniałe filmy.
Mouchette (1967) reż. Robert Bresson
There are so many motives, which is why this film isn't too bad. I explain nothing, and you can understand it any way you like. Still, you must feel that no single explanation will suffice.*
Obawiam się, że cokolwiek napiszę o tym filmie, będzie go spłaszczać, ograniczać, nie chodzi tylko o interpretację, ale nawet o pojedyncze rzeczy, pomóc może, jeśli będziemy pamiętać, że żadne pojedyncze wytłumaczenie nie wystarczy. Jednak spróbuję mniej, niż więcej.
Zacznijmy od początku i to od samego - od prologu. Tego, który tak zachwycił Ingmara Bergmana, że aż mu się postacie pomyliły: now I'll tell you something about Mouchette. It starts with a friend who sees the girl sitting and crying, and Mouchette says to the camera, how shall people go on living without me, that's all. Then you see the main titles.**
Nie, to nie tytułowa bohaterka, tylko (jak się dowiemy potem) jej matka. Kobieta martwi się, jak oni sobie poradzą po jej śmierci i po prostu *wiemy*, że ona umrze.
Kolejna scena też jest pewną zapowiedzią, choć mniej dookreśloną. Pod koniec powróci ona w trochę innej wersji, ale w scenerii tej samej. Pomyślałem o niej mniej jako o metaforze sytuacji Mouchette, a bardziej jako o wzorcu, z którego ona wyciąga naukę, który podsuwa jej rozwiązanie.
Już jesteśmy na końcu? A jak do niego doszliśmy - wariacją na temat drogi krzyżowej. Dziewczyna wychodzi w określonym celu - po mleko dla niemowlaka, ale choć cały czas niesie bańkę, to jednak w ogóle o tym podczas spotkań po drodze nie wspomina, przypomina nam o tym przedmiot.
Zwróciło moją uwagę, jak śmierć jest coraz bliżej: umiera matka, staruszka pyta, słychać strzały (najpierw nie widać źródła, są przez to "uniwersalne").
Córka zajmuje się domem (jej zręczność w kuchni, niemal taniec z naczyniami, to tak się odbija na tle reszty fabuły), tu już zastępuje matkę. Potem wydaje się, że jeszcze bardziej wchodzi w jej rolę, gdy mamy quasi-karmienie.
Umierająca matka nazywa siebie dziwką, tak potem zostaje określona jej córka, znów jakby kontynuacja, zejście się.
Karmienie (z butelki, ale zasugerowane jako nie tak zwykłe) można odczytywać jako oznakę dojrzałości, która opiera się na przejściu inicjacji. Jednak ta okazuje się niepewna, bo pojawiają się wątpliwości - czy był cyklon? (tutaj: odróżnorodnienie u René Girarda), czy było morderstwo (założycielskie, bo konstytuujące pakt milczenia, wspólnotę)?
Gdy okazuje się, że nikt nie odczuwał cyklonu, a do zabójstwa nie doszło, Mouchette chwyta się innego inicjacyjnego zdarzenia.
W poprzedniej notce wspomniałem, że Mouchette można by przyporządkować oku (tak jak Le Diable probablement - głowie, Un condamné... - rękom), bo wzrok, patrzenie ma tu olbrzymie znaczenie. W oczach można wypatrzeć, że ktoś pił, tam też mieści się diabeł. Ojciec woła "nie gap się", a wcześniej kłusownik nakazywał "spójrz mi w oczy".
Pod koniec spojrzenie następuje nie wtedy, kiedy powinno. Co prowadzi nas do jednego z tematów filmu: braku/niemożliwości komunikacji. Mouchette daje przejeżdżającemu znak ręką, ale ten obraca się, gdy gestu już nie ma, jakby zareagował za późno, albo przypadkowo/zwyczajowo.
W pierwszej połowie filmu bohaterka wołana jest dwa razy po imieniu, co pozostaje bez odpowiedzi. Ojciec zna sposób, żeby do niej dotrzeć, nie mówi, tylko dotyka (popycha, bije) - naznacza.
Z Le diable... ten film łączy nie tylko wyjawiający początek, temat samobójstwa, nieprosta droga do śmierci, wspominająca o niej staruszka (czego wersją tam będzie przekonujący psychiatra), ale też wejście śmierci w chwili, w której mogła zostać wyjawiona prawda. Tutaj Mouchette przymierza się do rozmowy z matką, ale najpierw przerywa jej płacz dziecka, a potem właśnie śmierć matki.
Już wystarczy, jeszcze tylko chciałbym napomknąć, że można myśleć o Mouchette jako o pionku, żetonie w grze pomiędzy leśnikiem a kłusownikiem (a jaka dziwna to gra, ten nie łapie, ten nie zabija). Tylko problem, że pionek myślał przez chwilę, że jest równy graczom.
But now I use music, as in Mouchette, only at the end, because I want to take the audience out of the film into another realm; that is the reason for Monteverdi's Magnificat.
Po zaskakującym wręcz spokoju, jaki niesie scena samobójstwa, który wynika po części z jego zwyczajności, nieporadności i podobieństwa do dziecięcej zabawy, faktycznie muzyka przenosi w inny wymiar. W Un condamné... pojawiała się w trakcie, jakby zasilała swymi mocami przebieg wypadków, bohatera, tutaj jest bardziej hołdem, wynikiem zastanowienia: co teraz można, co może jeszcze być po tym, co się stało? Słowa? Na pewno nie. Muzyka? Może.
* http://www.mastersofcinema.org/bresson/Words/CTSamuels.html
** http://www.mastersofcinema.org/bresson/Words/Bergman_on_Mouchette.html
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz