12/12/2008

Kurosawa, Koprowicz, Kurosawa (wpatrywanie cz. 1)

Czyli - filmy ostatnio widziane, w kolejności. Zacząłem realizować swoje postanowienie, aby oglądać więcej filmów (i robić to "lepiej", choć nie wiem, na ile to się udało).

Akarui mirai (2003) reż. Kiyoshi Kurosawa

O tym panu już kiedyś wspominałem, okazuje się, że przypadł mi dobry film na początek znajomości z jego twórczością (Cure, 1997), bo przedtem zajmował się "yakuza-movies" i generalnie uczęszczał do klasy b. Nie wiem, co zaszło, może objawiła się moc nomen-omen, ale Cure, o czym już pisałem, to naprawdę dobry film.

Podobnie jak w tamtym, także tutaj mamy postać przestępcy w więzieniu, który choć (dlatego że?) jest (i pozostanie) tajemniczy, nieprzenikniony (nie poznajemy motywów, może ich po prostu nie było), to w dziwnym sposób przyciąga (potrafi też odepchnąć) i wpływa (przez ustalone przez siebie znaki) na życie osób przebywających na zewnątrz. Przez to, że wcale nie stara się bronić, można twierdzić, że swoją sytuację postrzega jako lepszą.

Tonacja Akarui mirai jest jednak o wiele lżejsza (tytuł znaczy "Świetlana przyszłość"), przestępca nie jest postacią centralną, w drugiej połowie filmu to miejsce zajmuje relacja jego przyjaciela z jego ojcem. Przyjaciel podejmuje się wyznaczonego mu zadania, które ma wydźwięk jednocześnie sakralny i komiczny. Jednak do czasu, bo gdy na jaw wyjdą konsekwencje, nie jest tak wesoło i górę weźmie właściwość "porażająca" sacrum.



Zapamiętałem jeden moment, który można by zakwalifikować do zabawnych. Dwójka przyjaciół jest u swojego szefa na (rodzinnym) obiedzie, pani domu podejmuje próby kurtuazyjnej konwersacji. Pyta gości o hobby, jeden nie ma (wtopa), drugi odpowiada: ocenianie muzyki, gospodyni chciałaby wiedzieć, jakiej? Każdego rodzaju. Mówi zupełnie beznamiętnie, nie podsuwa nic, o co dalej można by rozmowę zachęcić, więc drugiej stronie pozostaje tylko coś w rodzaju: Każdego, hę?. Więcej ten wątek nie powróci, choć wiadomo, że muzyka ma w jego życiu jakieś znaczenie (w mieszkaniu stoją winyle: Diz'n'Bird i Sounds of Music. No i pożyczenie cd szefowi (wymuszone przez niego, chęć zbratania się, zrozumienia "młodych"), mogło mieć ogromne konsekwencje.

Jak już o muzyce, to też o dźwiękach w samym filmie. Reżyser powtarza pomysł z Cure i lokuje celę w podziemiach, co jest oczywiście świetnym rozwiązaniem (zresztą jeden z dźwiękowców pracował i przy tamtym). Tu osadzony ma kontakt ze światem, przy czym, ten kto przychodzi "ze świata" zrywa na chwilę więź z wszystkim innym.
Scena w okolicach 37. minuty jest pod względem dźwiękowym wspaniała. Widzenie z przyjacielem, ponad głowami rozchodzą się stłumione, rozedrgane metaliczne stukoty, rytmicznie jakby podczas zamykania szlabanu na przejeździe. Oczywiście też ruch samochodów, jakieś niezidentyfikowane przesuwy, drony, ale też głos zagubiony w echach i pogłosach (fascynujące, bo może to być coś zwykłego, ktoś coś po prostu tam u góry mówi, a tutaj to dochodzi w tej postaci, ale tego nie można być pewnym przebywając na dole). Nagła zmiana - to samo ujęcie, tylko że siedzi ojciec uwięzionego i nie ma prawie żadnych odgłosów, poza "zwykłymi" (samochody).



W drugiej części filmu bohater, reprezentujący "młodych" natyka się na grupkę jeszcze młodszych, którzy w sumie nie wiadomo, co robią, ale kojarzą się z jakąś bojówką, bo wszyscy są ubrani tak samo (koszulki z Che). Kolejna relacja międzypokoleniowa, która ma miejsce równolegle do usynawiania przez ojca przyjaciela.

Jeśli były wątpliwości, co do wydźwięku tytułu, to końcówka je rozwiewa, bo bezcelowy przemarsz, demonstracja własnej pustki młodziaków, nie nastraja zbyt optymistycznie. Choć rozumiem też ten komentarz, którego autor twierdzi, że właśnie nie, że tytuł nie jest ironiczny (nie czytajcie przed obejrzeniem!!!). Ale ja wybieram wesołość podczas ładniutkiej finałowej piosenki, bo inaczej musiałbym trwać w zakłopotaniu, po co ona tutaj.


Medium (1985) reż. Jacek Koprowicz

Przeglądając zgromadzone Duże Formaty trafiłem na wywiad z Koprowiczem, tzn nie wiedziałem, kto to, ale czytałem, bo w nagłówku było o tym, że Witkacy nie popełnił samobójstwa. Koprowicz chce zrobić o tym film, potem było też o problemach z jego Przeznaczeniem (o Przerwie-Tetmajerze), różnych projektach filmowych. Wyszedł z tego wizerunek twórcy zainteresowanego zjawiskami parapsycholgicznymi, reinkarnacją, jasnowidztwem, trochę tajemniczymi/niewyjaśnionymi zdarzeniami w historii, z drygiem do formy kryminału.
Zanotowałem w pamięci, że jak będzie okazja, to powinienem coś jego obejrzeć. No i proszę, jak na życzenie - tego samego dnia "Przeznaczenie na ale kino! tylko że chyba o czwartej nad ranem. Kilka dni później o drugiej w nocy, ale za to Medium w godzinie duchów.

Obszerne streszczenie jest w linku powyżej, więc sobie odpuszczę. Pamiętam, że w komentarzach nt. Cure przewijało się, że może film okej, ale nie wierzę w te mesmeryczne wątki. Dla mnie to nie problem, obraz Kurosawy podobał mi się nie dlatego, że przekonująco wykładał teorię Franza Antona Mesmera. Tak samo w tym przypadku, nie muszę wierzyć w istnienie zdolności mediumicznych, żeby z zainteresowaniem obejrzeć ten film.

Jednak muszę przyznać, że w ciągu kilku dni, jakie minęły od tego, mój entuzjazm dla obrazu Koprowicza nieco przygasł. Co mamy dobrego: trójmiejski "klimat", starą willę gdańską, scenę w archiwum (odkrywanie podłoża obecnych zdarzeń, umiejętnie poprowadzony dialog i interakcja dwóch postaci, wykorzystanie światła), w ogóle dobra gra Bajora, Stuhr jak zawsze na poziomie, Szapołowska znośna (bo dość mały ma udział). Jeśli chodzi o niepokojącą atmosferę i niepewność, to zaćmienie słońca (i udało się tego nie przeszarżować, choć technicznie to bardzo dziwacznie szybko robi się jasno po), a najlepszym pomysłem jest to podziemne akwarium dla żółwi. Izolacja, pustka, spokój, sztuczność (można zestawić to "środowisko wodne" z nadmorską plażą, gdzie dzieje się kilka scen), a jednocześnie połączenie losu żółwia i jego właściciela (nawet jeśli tylko w mniemaniu tego drugiego).
Interesująca jest też przemiana jaka zachodzi w postaci granej przez Bajora, który jest najpierw sceptyczny, zresztą donosi na swojego przełożonego, a potem wierzy, zostaje jakby naznaczony piętnem, bo poznał prawdę (i musi zapłacić za to cenę).

Na minus: muzyka (choć jak na Dębskiego to i tak mogło być gorzej), scena morderstwa siekierą (Łukasiewiczowi dostaje się w czoło - a my to musimy oglądać, przesada, a w dodatku dokonania charakteryzatorskie obecnie wyglądają dość kiepsko).

Podsumowanie? Wielkie kino to zapewne nie jest, ale jeśli ktoś potrafi się zdobyć na obejrzenie tego, jako filmu, pewnej opowieści, bez dogadywania, że okultyzm to bzdety, to znajdzie wciągająca historię, sprawnie rozwijaną i pogłębianą oraz całkiem przekonującą atmosferę.

W wywiadzie Koprowicz mówi, że chyba powstanie amerykański remake, dziejący się na pustyni. Jestem ciekaw.
[zbiór kadrów]

Kairo (2001) reż. Kiyoshi Kurosawa

A propos remake'ów z USA, ten obraz już tego doczekał (Pulse), ale mi wystarczy oryginał. Znów odpuszczę sobie streszczenie, bo też w tych opisach chodzi o zachęcenie do obejrzenia, a nie o wytłumaczenie i rozłożenie dzieła na czynniki.

Jeśli ktoś nie ma bardzo silnych nerwów, to może niech lepiej nie ogląda tego filmu w takich warunkach, jak ja to zrobiłem: sam, po północy, przy zgaszonych światłach, z słuchawkami na uszach. Kilka razy kontrolnie obracałem się za siebie.

To świadczy o sugestywności filmu, w którym właśnie często obserwujemy akcję zza pleców bohaterów, czasem z bliska, a innym razem z oddalenia, wtedy jesteśmy w tej uprzywilejowanej sytuacji, że widzimy więcej niż oni. Ale niekoniecznie z oglądu wynika pogląd, czyli wiedza, tzn nie daje nam to podstaw do stwierdzenia, że jest tak i tak. Miałbym duży problem z wytłumaczeniem statusu tych "duchów", określeniem, kto jest "naprawdę" żywy, a kto martwy, kto istnieje (i w jaki sposób).



Ale też nie kłopotałem się za bardzo generalnym "sensem", bo film regularnie wysyła dość złożone sygnały. Oczywiście wizualne, ze świetnymi scenami w ciemnych pomieszczeniach, które niestety chujowo wyglądały w tym dość marnym pliku, z którego oglądałem. Ale dało się odczuć zawiesistość, gęstość tych ujęć, które powodują dylematy: czy to się poruszyło, a jeśli tak to co? tam coś jest? ale co? Może nic, ale oko coś konstruuje. (Operator wcześniej pracował przy Ringu i Honogurai mizu no soko kara aka Dark water.)

Nawet nie wiedząc o tym kręgowym połączeniu, miałem to skojarzenie. Tematyka jest poniekąd podobna: technologia (tutaj strona internetowa), która zabija, przyciąga, fascynuje i poniekąd żyje własnym życiem. Nie mam wyraźnych wspomnień z Ringu ale wydaje mi się, że u Kurosawy to wszystko jest bardziej subtelne i nie ma tego niemal fetyszystycznego podejścia do technicznego gadżetu, bo ważniejsze dla niego jest to, co dzieje się z ludźmi (między, w).

Mimo to, zjawiska związane z tajemniczą stroną internetową są świetnie przedstawione. To początkowe ujęcie z przeskakującym obrazem z kamery, kiedy zupełnie jeszcze nie wiadomo, z czym to wiązać. Trochę dalej, jakieś zawieszenie obrazu z telewizora, pozornie nic, ale w tych okolicznościach...Nie tylko wizualność, ale też dźwięk, który jest po prostu genialny. To jeszcze epoka modemów, które wydawały odgłosy, jak faktycznie łączyły się z internetem, ta Ovalowa muzyczka jest sama w sobie niepokojąca, ale scena pod koniec, gdzie modemu nie ma, a słyszymy go (to chyba tylko w słuchawkach), to majstersztyk.

Co jakiś czas pojawia się wokal śpiewaczki, powiedzmy że "operowy", na początku wydało mi się to nieco patetyczne, ale ten głos jest tylko pewnym emblematem, jest bezcielesny, oddzielony, moim zdaniem sugeruje "ducha w maszynie". Jest piękny moment koło 29. minuty, gdy jest zestawiony z elektroniczno-ptasimi ćwierkami.

Mistrzowskie są też prośby o pomoc, wypowiadane spokojnym szeptem, z bardzo bliska, a jednak znikąd, bo nie ma ciała, które je wypowiada. Nie mam, jak tego sprawdzić, ale jestem prawie pewien, że coś z tym głosem robiono, bardzo nieznacznie, ale jakby go pocięto, pododawano minimalne przeskoki między słowami. Głos prawie identyczny z naturalnym, ale jego emisja jest zautomatyzowana. Pisałem już, że genialne? No tak, to jeszcze ten puls około 85. minuty.

Może powinienem oglądać więcej horrorów, żeby mieć skalę porównawczą, ale nie wiem, czy często trafiałbym na takie horrory, jak robi Kurosawa, bez potworów, litrów krwi itd (sugestie mile widziane).

Apokaliptyczność finału nieco się gryzła z resztą, była jakby z innego rejestru. A, też ciekawy pomysł, żeby stworzyć loop, tzn to samo na początku i na końcu.

Kurosawa o dźwięku:


In my films I don't like to use sound to elaborate the story. The story is the story and sound operates on a slightly different plain. As I mentioned, film to me is somewhere in between reality and fiction and I think of sound as defining the world that I've created in that film. Sound is what defines that place that is neither story nor reality, but in between.

Because I think when you're telling the story in visual images you reflect the characters and they can only be that what they are. They're two-dimensional. But in a way sound can give you a three-dimensional signal of the world.


[wywiad, jak się szuka czegoś o azjatyckimi kinie, to prędzej czy później trzeba trafić na tą stronę // znalazł się też wywiad z Koprowiczem]

Naiwnie myślałem, że zmieszczę tydzień oglądania w jednym wpisie, ale na teraz wystarczy. Poza tym, te trzy filmy jakoś do siebie pasują. Okej, jak ma zwyczaj zakańczać mój felietonowy faworyt: będzie kontynuowane.

Brak komentarzy: