33 sceny z życia (2008) reż. Małgorzata Szumowska
I znów rodzina...Dlaczego to jest takie ważne? Chociaż właściwe pytanie brzmi: dlaczego to jest takie trudne?
Ten film trochę o tym jest, ale przede wszystkim o śmierci. Natomiast jej poprzednia fabuła Ono (2004) była o narodzinach, pamiętam że generalnie ten film był krytykowany, a mi się podobał.
Na tą produkcję szedłem więc pozytywnie nastawiony choć trochę zmęczony unikaniem unoszącego się wokół niej szumu medialnego.
Jestem nieco zawiedziony, o czym poniżej, jedno co na pewno udało się Szumowskiej, to pokazać śmierć i reakcje na nią, w sposób jakiego w polskim kinie dotąd nie widziałem. To dla niektórych jest tak szokujące, że można przeczytać komentarze w stylu "tak się zachowują tylko postacie w filmach", ale ja wcale tak tego nie odebrałem i uważam, że było to potrzebne.
Włożyłem 33 sceny w szufladkę "polskie kino", bo jednak mimo międzynarodowości przedsięwzięcia pozostaje on dla mnie filmem krajowym. I to sami twórcy sobie zgotowali ten los, nie wiem, jakie było najlepsze wyjście, może w ogóle nie angażować Jentsch i Gantzlera (jedyni zagraniczni aktorzy)? A jeśli już, to na pewno ich nie dubbingować? I to nawet nie chodzi o to, że Jentsch mówiąca głosem Ostałowskiej nie ma nic z charyzmy Sophie Scholl i jest tylko trochę lepszą wersją Kożuchowskiej. Nie chodzi o brak synchronizacji ruchu warg, ale to po prostu brzmi nienaturalnie, aktorzy się ruszają, kiedy wypowiadają kwestię, a słychać, że ktoś to (starannie, jasne, profesjonalnie też) wypowiada za nich. Nie ma w tym nich, nie ma życia, emocji. A są dwie z czterech największych ról w filmie.
Dla mnie niestety chyba to było w stanie wytworzyć ogólnie niezbyt dobre wrażenie o całości. Jakkolwiek jest kilka fajnych rzeczy: pomysł przedzielenia części czarnym ekranem, tak że gdy film się kończy, to najpierw przez chwilę pojawia się niepewność, czy na pewno.
Podobał mi się też motyw z niedomykającymi się drzwiami szpitalnej windy, ale szkoda że potem został umocowany, lepiej jak był tak tylko rzucony, wieloznaczny.
Gdy pisałem o rekcjach na śmierć, nie chodziło o tylko o śmiech, choć tego też Szumowska trochę oferuje. W scenie na cmentarzu, gdy kondukt skręca w złą stronę, śmiech raczej więźnie w gardle, ale pierwsze ostatnie namaszczenie jest komiczne.
W ogóle dla mnie jest to najlepsza scena w całym filmie, mamy w niej wielopoziomową grę, wchodzenie w role. Bo ksiądz nie może być w sutannie, żeby matka się nie przestraszyła, okazuje się, że ksiądz nie jest do końca księdzem, tzn był, ale już nie. Nie tylko nie jest w stroju urzędowym, ale przychodzi ubrany w straganową bluzę Wu-Tang. Nie może odprawić sakramentu w pełni profesjonalnie, musi się wspomagać tekstem i tak sukces, bo nawet nie był pewien, czy mu wolno, ale tak, były ksiądz w wyjątkowych przypadkach może. No więc jest ten kapłan-niekapłan, trochę przebieraniec, a potem mąż umierającej zaczyna ustawiać mu głos, tzn próbują, czy tak nie będzie za głośno. Ale za cicho też nie może być, bo reguła sakramentu zabrania. Więc wspólnymi siłami ustawiają poziom głośności. Samo namaszczenie jest "na poważnie" ale poprzedzające je wypadki nadają mu posmak niewinnie świętokradczego dziecięcego figla.
Być może Kieślowskiego na myśl rzuciło mi stwierdzenie na ulotce (największy międzynarodowy sukces polskiego kina od czasów... - no no) i o filmie Szumowskiej zacząłem myśleć przez jego pryzmat. Postać kompozytora (tutaj raczej marginalnie, o, podobało mi się nawet jak wibrafon przechodzi w sygnał monitora ekg), szpitalność jak w Dekalogu II. A nie, w sumie niewiele, niebardzo.
Ma nuit chez Maud(1969) reż. Eric Rohmer
Właśnie oglądam go drugi raz, mniej uważnie, bo towarzyszy pisaniu i znów bardzo bardzo mi się podoba.
Wcześniej widziałem dwa nowsze filmy tego reżysera i skądś miałem przekonanie (może gdzieś wyczytałem?), że to już inny Rohmer. No tak. Angielka i Książe (2001) jest dość odległe od tego, ale już Opowieść wiosenna (1990) już bliższa, z tą grą przypadku i zbiegów okoliczności.
Wiosenna należy do cyklu Opowieści czterech pór roku, natomiast Noc jest trzecią z Sześciu opowieści moralnych.
Porównywanie obrazów Rohmera i Szumowskiej jest może niezbyt sensowne, ale widziałem je w niedużym odstępie. Zresztą zestawienie dotyczy moich reakcji: 33 sceny choć o wiele bardziej dramatyczne, docierające do ekstremów emocji, nie poruszyły mnie, nie byłem w stanie się zaangażować, odczuwać z bohaterami.
A Noc, film stonowany (spokojna praca kamery), skromny (nie ma muzyki), opierający się na dialogach, kameralny (prawie połowa rozgrywa się w jednym pomieszczeniu), był w stanie wzbudzić we mnie zainteresowanie nie tylko tym, co robią bohaterowie, ale też ich charakterem, osobowością, umysłowością (próbowałem wymyślić, co się może teraz stać, jak postąpią itp).
Chciałbym trochę o tym dziele napisać, więc jeżeli ktoś czuje, że ochotę, żeby je obejrzeć, to niech przerwie czytanie, bo obawiam się, że trochę pospoileruję. (A, słusznie ktoś zauważył, że przydaje się pewna wiedza nt. Pascala, o jansenizmie też)
Film jest bardzo subtelnie, ale jednak, zrytmizowany, np.: mamy dwa bardzo podobne przejazdy samochodem do miasta (2. i 66. minuta), trzy kazania w tym samym kościele, z tym samym kapłanem (3., 22. i 74.). Powtarza się motyw "śledzenia" czy też natykania się na Françoise jadącego samochodem Jean-Louisa.
Jest zresztą wiele odbić, powtórzeń (czasem z przetworzeniem), jak np. J-L obu kobietom mówi, że czuje jakby się znali od zawsze, u obu ma spać w wolnym pokoju, obie ściska tak samo od tyłu w śnieżnym krajobrazie.
Otwierająca sekwencja jest ciekawa, mamy samotnego bohatera, który wygląda przez okno, wsiada do samochodu i jedzie. Okazuje się, że na mszę (gdy się przyjrzeć to po drodze widać świątynię wybijającą się z sylwety miasta), pierwsze czego się o nim dowiadujemy, to że jest wierzący. I to jest na jakiś czas jedyna rzecz. Słusznie, bo też religia jest dla niego podstawą postępowania, ponieważ nie tylko deklaruje wiarę, ale również kieruje się jej nakazami, mamy okazję obserwować jego wahania, niepewności, próby ułożenia, złożenia wszystkiego w spójną całość. I to jest fascynujące.
Te 40+ minut rozgrywające się w jednym pomieszczeniu to wizyta u tytułowej bohaterki, w którą wciągnął J-L dawno niewidziany przyjaciel Vidal. Przeczucie, że coś się stanie przekornie podpiera kazanie na pasterce, w którym mowa o tym, że teraz w każdym powinno narodzić się coś nowego. Vidalowi w planie pomaga pogoda, która zesłała śnieg i J-L zostaje u Maud na noc.
Rozmowa, która obraca się wokół tematów wiary, miłości, związków, a także podszyta jest dywagacjami wokół zakładu Pascala (a J-L już swój życiowy zakład poczynił) toczy się dalej. Jest w niej coś z salonowych konwersacji, pojedynków na bon-moty, ozdobionych aluzjami i doprawionych paradoksami, gdzie pomysłowość i oryginalność wysłowienia decyduje o być albo nie być. Jednak tutaj więcej jest zrozumienia dla drugiego, chociaż każda ze stron ma swoje racje i chce je przeforsować, to jest też ciekawość dla odmiennego stanowiska. Co jednak nie osłabia prób (zwłaszcza Maud) do podważania tego, co stanowi "ja" drugiej osoby, nakładania tożsamości, wtłaczania w (jansenista czy jezuita; co jest tym bardziej zabawne, że te stronnictwa rywalizowały ze sobą). Ale J-L też się tym bawi przez gdybanie o małżeństwie.
W pokoju znajdują się trzy niewielkie lampy z kremowymi kloszami, które przez silne światło stają się zupełnie białymi kształtami odcinającymi się od jasnych ścian. Jest kilka eleganckich ujęć, w których ulokowane są one po przekątnej stanowiąc zaczyn obramowania.
Jest też skontrastowanie J-L i Maud, on w czarnym garniturze siedzi w ciemny fotelu i prawie się z nim stapia. Ona natomiast jest cała biała (poza włosami) i przejście białej marynarskiej koszuli w pościel daje efekt rozlewania się, anektowania obszaru, płynności. Potem dobitnie przekonamy się o jej władzy na tym terytorium. (Jak gasi światło przypomniało mi o Juste avant la nuit Chabrola.)
Wspominałem już o uspokojonym filmowaniu, podczas rozmów bohaterów kamera wykonuje najwyżej drobne ruchy, albo przesuwa się gdy jest to niezbędne.
Z początku wydawało mi się, że widzimy mówiącego, ale potem nie jest to wcale regułą, dzieje się tak coraz rzadziej. Można to odczytywać też jako przenoszenie poglądów, wpływ wywierany w dyskusji.
A w ogóle, to za "cinematography" odpowiada twórca o niezłym dorobku (kilka z Truffaut, Sophie's Choice, Kramer vs. Kramer).
Nie mogę się zdecydować, czy wolałbym mniej dopowiedzenia w zakończeniu, ale chyba Rohmer nie robi tego, żeby wyłożyć kawę na ławę, ale by pobawić się jeszcze trochę zawirowaniem ludzkich losów i pokazać jak czas i okoliczności mogą zmieniać nasze postrzeganie wydarzeń (J-L zresztą często wyolbrzymia/przekręca "noc z Maud", jakby chciał opowiadając o tym zrekompensować sobie, to co przekonania mu uniemożliwiły).
Jak tak teraz piszę, to stwierdzam, że naprawdę świetny film, dobrze się go ogląda i daje do myślenia na wielu poziomach (bo jest jeszcze rola przypadku/przeznaczenia).
[edit: jeszcze finał, który przypomina wspaniałą końcówkę Les quatre cents coups Truffauta]
12/14/2008
Szumowska, Rohmer (wpatrywanie cz. 3)
napisał
Piotr Tkacz-Bielewicz
o
21:51
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz