12/03/2017
Ich bin kein Berliner
10/18/2017
MoHa! w Blue Note (18.10.2007)
To nie będzie typowa relacja, nawet chyba mało relacja w ogóle. Bardziej wspominka, bo to pierwszy koncert jaki zorganizowałem.
Jeśli mnie pamieć nie myli, to było tak, że jako fan tego duetu zauważyłem na stronie last.fm (pamiętamy?), że grają w Warszawie i Krakowie a także w Poznaniu, ale tutaj miejsce było ciągle "TBA". Nie pamiętam, jak to wyszło, ale po jednym z koncertów w Starym Browarze rozmawiałem z Łukaszem Knasieckim (wtedy tam organizującym rzeczy) i okazało się, że mieli występować tu, ale jest jakiś problem z salą. Wtedy mi zaczęły chodzić trybiki w głowie i pomyślałem, że mógłbym spróbować pójść niewydeptaną jeszcze ścieżką do klubu Blue Note (którą dostrzegałem bo dzięki mojemu tacie znałem osoby tam działające). Łukasz dał mi numer do Macia Morettiego, który zajmował się wojażami MoHa! po Polsce. Zapadła mi w pamięć sytuacja dogadywania szczegółów podczas spaceru po rozsłonecznionym ogrodzie botanicznym.
Dalej było ustalanie z Blue Note, okazało się, że w Poznaniu duet mógłby być w czwartek, a jak wszyscy tutaj wiemy - w tym klubie jest to zawsze "Czarny Czwartek", czyli cykl imprez hiphopowych. Jednak on rozpoczyna się o 21, więc jeśli do tego czasu po występie nie będzie śladu, to damy radę. Czyli jest! robimy, oczywiście bez stawki, za bramkę. Chłopaki wysyłają rider, menedżerka klubu łączy mnie z głównym dźwiękowcem i nie zapomnę, jak ten pyta "kto mówi?", ja się przedstawiam i tutaj cisza, a menedżerka sufleruje mi "organizator koncertu", no więc powtarzam za nią i proszę, proszę, Austin miał rację, performatywna funkcja języka działa.
Nie zdążyłem nawet wystosować briefu, a Mikołaj już zrobił jedno z tych swoich klasycznych plakaciw:
Nadchodzi dzień koncertu, a nawet coraz bardziej jego pora - a grajków nie ma. Koncert zapowiadany na 19:30, chłopaki podjeżdżają pod klub po 19. Na szczęście zebrała się pokaźna grupa kolegów (Patryk, Hubert, Marcin, Jakub, kto jeszcze - wpisywać się, bo zamierzam dozgonnie dziękować), która pomaga nosić sprzęt. Bo MoHa! jeździła z zasadniczo całym sprzętem, który pozwalał im zagrać koncert bez innego nagłośnienia. Tak się stało i wtedy, bo chłopaki postanowili rozstawić się przed sceną, żeby nie tworzyć bezsensownego dystansu i żeby też za bardzo się nie certolić przeszli płynnie z mniej więcej trzyminutowego soundchecku w koncert. Który był oczywiście najlepszy, możecie mi nie wierzyć, ale to wasza sprawa, miałem nagranie, ale je straciłem więc już nawet brak dowodów. Był on też krótki, ale już nad naszymi głowami zaczęli się gromadzić pierwsi hiphopowcy. Wobec tego zwinęliśmy interes równie szybko, co rozstawiliśmy i poszliśmy do Kisielic, gdzie kończył się koncert Ludzi. Albo duetu Arszyn + Bunio? W każdym razie, tam też w pokoiku zrobiłem wywiad z Moha!, który jest tutaj.
Chłopakom chyba się spodobało, bo wrócili do Poznania w kwietniu kolejnego roku, wtedy do Kisielic i wtedy też dali mi koszulkę, którą noszę do dziś, choć duet już nie istnieje, ale muzycy nadal robią dobre rzeczy, ale to już temat na inną okazję.
8/31/2017
Dźwięki obrazów/obrazy dźwięków – rozmowa z Mirtem
- Czy wizualizujesz sobie muzykę? Kiedy słuchasz albo gdy tworzysz?
M: Z tym jest bardzo różnie. Kiedy nagrywałem pierwszą solową płytę, początkowo ją nazwałem „Sea”, ale cały czas przed oczami miałem jakieś uliczki, jakieś parki nocą, więc zmieniłem tytuł i poddałem się obrazowi. Przy drugiej płycie [„Journey through the city or six strange signs in molnar's diary” – przyp. PT] starałem się już to wykorzystać, miałem swobodę kształtowania tego miasta w mojej wyobraźni, to taka najbardziej filmowa z moich płyt, jak mi się wydaje. Potem był „Most” [solowy 3” krążek Mirta z 2004] i „Legionowo” Brasil, płyty tworzone pod wpływem realnych obrazów niemniej działające jak jakieś nierzeczywiste zwierciadło. Z Brasil nagraliśmy płytę, która pozwoliła nam zamienić, nudne szare miasto w coś rodzaju Twin Peaks. Realny obraz z początku zyskiwał surrealną otoczkę.„Oh! You are so naive!” nagrywałem w sumie trzy lata, z dużymi przerwami, impulsem był obraz jakiegoś robotnika, który wraca po pracy i siada przed telewizorem, w jego życiu jest tylko telewizor i upokarzająca praca, coś zbliżonego do sytuacji z utworu „Boxman” z płyty „You” Tuxedomoon. Na tej podstawie powstał utwór „Servis charge” i tekst do niego, to mnie popchnęło w stronę różnych socjalistycznych utopii etc. Dalsze tworzenie nie zawsze wiązało się z jakimiś konkretnymi wizjami, ale później trafiłem na jakiś fragment wywiadu z Castro i to brzmiało jak fragment jakiegoś wiersza, tak jakby Castro był jakimś mędrcem pod oliwnym drzewem, parę zdań, wyrwane z kontekstu, mówiące o tym, że El Comendante jest zmęczony i wolałby porozmawiać następnego dnia, oderwane od rzeczywistości, wywołały jakiś obraz i były kolejnym impulsem do kształtowania utworów, które już istniały i do tej pory z niczym mi się nie kojarzyły. Z wizualizowaniem bywa różnie. Zawsze z Brasil chcieliśmy nagrać muzykę do jakiegoś filmu albo przedstawienia. Często rysując myślę o muzyce, która mogłaby z tym korespondować, trudniej wywołać mi pod wpływem muzyki jakieś obrazy, które bym mógł stworzyć. Może to przez to, że moje rysunki są o wiele mniej abstrakcyjne od muzyki, w której tworzeniu biorę udział.
- W takim razie, w jaki sposób rysunki na okładki i wkładki do płyt są związane z dźwiękami na nich zawartymi? Czy robisz lub planujesz muzykę do komiksu, nad którym obecnie pracujesz?
M :Rysunki na okładkach... właściwie przy każdej płycie to inna historia. Zazwyczaj jakoś się wiążą z płytą ale staram się by dodawały coś do obrazu całości a nie były jedynie ilustracją tego co na płycie. Przy „Wander till spring” [płyta Brasil z 2002 roku, wznowiona w 2006] ilustracje w sumie w dość prosty sposób korespondują z tęsknotą za tym co odległe, za Hy Brasil, to była płyta o naszej tęsknocie za innym światem. Większość ilustracji, z tego co pamiętam, powstała równolegle do muzyki ale niekoniecznie z założeniem że trafi na okładkę. „The band plays on...” [„The band plays on, the dunes move on (caught me with your eyes closed)” – album Brasil z 2004] to chyba nasze najbardziej surrealistyczne dokonanie, a okładka jest zlepkiem różnych szkiców, zresztą podobnie jak w przypadku moich pierwszych solowych płyt, to łączyło się bardziej intuicyjnie niż na podstawie jakiś konkretnych przemyśleń. „Most” to była już trochę inna historia bo cała okładka powstała do skończonej płyty i przedstawiała konkretne miejsce. Przy „Legionowie” do każdego utworu jest ilustracja, nawiązująca do tekstu, konkretnych miejsc... sam przód jest żartem, myślę, że ci, którzy widzieli pewne zdjęcie Throbbing Gristle (wewnątrz okładki do kasetowego wydania „D.o.a. The Third and Final Report” - stoją tam na tle takiego płotu i nad nimi jest tablica ogłoszeniowa), wiedzą o co chodzi. Kiedy myślę o okresie kiedy fascynował nas industrial, z którym tak chętnie bywamy łączeni, widzę to zdjęcie z okładki jednej z dwóch industrialnych kaset, które wtedy słyszeliśmy. Druga to „2x45” Cabaret Voltaire. „Legionowo” to w końcu koncepcyjnie bardzo industrialna płyta.
Okładka “Oh! You are so naive!” to był kompletny przypadek, tak się złożyło że miałem na jej zrobienie godzinę.
Zastanawiałem się nad muzyką do komiksu nad którym pracuję, ale zważywszy że na razie nie mam jeszcze skończonego komiksu i absolutnie nie wiem, co się z nim stanie, jeśli go w ogóle skończę, trudno mi powiedzieć coś więcej, przyzwyczaiłem się, że plany w moim przypadku nigdy się nie sprawdzają.
- O czym jest ten komiks? Czy rysując go masz rozpisany scenariusz, czy fabuła powstaje w inny sposób?
M :Wszystko jest wyimprowizowane, podobnie jak muzyka, którą tworzę. W sumie do narysowania komiksu zabierałem się kilka lat, ale osoby, które miały napisać scenariusz nie robiły tego, a ja jakoś nie byłem w stanie stworzyć, przynajmniej w głowie, jakiegoś ciągu łączących się zdarzeń. Zaczynałem rysować i się zacinałem. Kilka miesięcy temu stwierdziłem, że muszę to zrobić i zacząłem znowu, starając się wykorzystywać jakieś drobne pomysły, które mi każdego dnia przychodziły do głowy, by podtrzymać fabułę. Jedynym nadrzędnym celem jest dobrnąć do 60 stron. Potem nie wiem, może skończę, może będę rysował do 100. O czym jest komiks? W sumie o niczym, o przenikaniu się realnego świata i jakiegoś nierealnego wymiaru. Główny bohater, jest dosyć zblazowany, zagadka bardziej rozwiązuje się sama, narzucając mu jednocześnie. Nie wiem, czym to się skończy. Nie wiem, czy w ogóle się skończy. Zresztą pewnie nie będzie wstępu, rozwinięcia i zakończenia. Całość roboczo nazwałem „Ryba” ale nie jestem nawet w stanie uzasadnić wybranego tytułu.
- Gdy wspomniałeś wcześniej o graniu do filmów, przyszły mi do głowy tak różne obrazy jak "Dive Bar Blues", "Eureka", coś z dorobku Tarkowskiego albo "Hazard, bogowie i LSD", mój brat dorzucił "Brzdąca". A może mógłby to być "Zeszłego roku w Marienbadzie", który
wymieniasz jako swój ulubiony film?
M :"Zeszłego roku w Marienbadzie"... nie wiem czy byłbym w stanie, cały czas mam w głowie muzykę z tego filmu, ale do "Rublowa" Tarkowskiego... to są po prostu takie filmy, które wywarły na mnie duże piętno, jest jeszcze "Aguirre", "Nosferatu" Herzoga. U Herzoga jest niesamowita muzyka Popol Vuh, soundtracki z tych dwóch filmów to chyba jedne z najdoskonalszych dokonań tego zespołu. Chciałbym by moja muzyka miała coś ze sceny, w której tratwa Aguirre płynie i słychać tę pulsującą muzykę, taki podskórny niepokój.
To wszystko jest jednak trochę ślepą uliczką, bo oczywiście wolałbym stworzyć muzykę do czegoś nowego. Nie stawać w cieniu takich monumentów, chociaż obecnie chyba nie jest możliwe tworzenie w oderwaniu od tego co stało się wcześniej, bez bagażu cudzego doświadczenia.
- Jeszcze a propos filmu - zajmowałeś się masteringiem "Persony" grupy Noisegarden. Masterowanie czyjegoś materiału - to chyba nowe doświadczenie dla Ciebie? Opowiedz coś o tym, no i może przy okazji o płycie jako takiej?
M: Zgłosił się do mnie Michał z Noisegarden z prośbą o to, a mnie było głupio odmówić, bo zawsze przypominam sobie, jak miałem trochę mniej bagażu doświadczeń. Miałem wątpliwości bo nie jestem jakimś specem od masteringu ale usiedliśmy razem trochę pokręciliśmy gałkami i mam nadzieję, że koledzy są zadowoleni. O samą płytę pewnie powinieneś zapytać ich. Ja byłem mile zaskoczony jak usłyszałem ich materiał, spodziewałem się czegoś bardziej noiseowego, a to mnie trochę już męczy, bo są setki takich produkcji i większość jest najzwyczajniej niestrawna. Tutaj natomiast usłyszałem dość minimalistyczne improwizacje ze strzępami rytmów, naprawdę miłe zaskoczenie.
- Pojawiają się u Ciebie często nagrania terenowe. Chciałem zapytać o Twoje podejście do tego rodzaju dźwięków generalnie, jak i o to, na jakich zasadach, w jaki sposób i w jakich celach Ty używasz ich w swojej twórczości.
M: Od początku mnie w jakiś sposób ciągnie do tego typu nagrań, już w podstawówce jak usłyszałem „Atom heart mother” Pink Floyd byłem powalony tymi wplecionymi nagraniami, nie robiły na mnie wrażenia solówki etc. tylko właśnie tego typu momenty. Kiedy sami zaczęliśmy grać szybko i bardzo intuicyjnie zaczęliśmy szukać sposobu by wpleść w nasze nagrania całą sferę „pozamuzyczną”, począwszy od wykorzystania złomu, preparacje ze starym adapterem, a skończywszy na wykorzystywaniu nagrań terenowych. Najbardziej rozbudowanym projektem był „Most”. Początkowo miałem zamiar stworzyć płytę z piosenkami, w których field recording zastąpi instrumenty. Nie zależało mi na stworzeniu jakiś tekstur, plam i dodaniu wokalu. Miał być jakiś rytm, bas, melodia, miało to być zrobione według takich tradycyjnych reguł. Kiedy zacząłem pracę wyszło inaczej, niemniej powstała płyta praktycznie w całości nagrana z field recordingów ale absolutnie nie piosenkowa. Płyta, która jednocześnie opowiadała o materiale, z którego była stworzona. Dograłem tam jedynie klarnet na końcu drugiego utworu, wrzuciłem field recording nagrany w domu miejscowego recydywisty, często bywającego na moście i loop z akordeonu. Trudno mi mówić o celu, chcę po prostu nagrywać coś co będzie ciekawe. Lubię takie quasi reportażowe podejście, w którym przenika się rzeczywistość i elementy fantastyczne. Rozwinięciem tej formuły było „Legionowo” płyta, na której to, co byliśmy w stanie nagrać chodząc po mieście wskazało nam jak ma ona wyglądać, jaka będzie historia którą opowiemy. Początkowo materiał też był budowany głównie z field recordingów, dobrym przykładem tego jak miało wyglądać „Legionowo” jest utwór ze składanki „ERG” [„ERG: Nefryt vs. Malachit” z 2005], w którym fieldrecordingi są wymieszane z nagraniami jakiś improwizacji i totalnie poszatkowane. Zanim stało się jasne, że nie będzie nowej płyty One Inch Of Shadow, przygotowani byliśmy do wydania jako Brasil pewnego projektu, który był oparty o nagrania zrobione nad Wisłą. Podczas nagrywania „The band plays on...” często wystawialiśmy po prostu mikrofon na taras, na dach i graliśmy do tego, co słyszeliśmy. Nie wiem może to takie soniczne horror vacui.
Nasze nagrania często są nagrywane na setkę, potem coś jeszcze dogrywamy, ale zrąb jest już gotowy. Dodając taki field recording z czasu i miejsca nagrania, dodajemy do nagrania element, który istniał i na który jakoś podświadomie reagowaliśmy. Te nagrania są jakimś ukłonem w stronę czasu i przestrzeni, która kształtuje nas i naszą muzykę. Nie chodzi o jakąś głęboką filozofię, to jest intuicyjne i przychodzi kiedy zaczynam analizować to co robię. Pozwala też dostrzec coś magicznego w świecie, który nas otacza.
- Na koniec chciałem zapytać oczywiście o najbliższe plany: możemy się
spodziewać jakiś płyt? koncertów? jeszcze czegoś?
M : Myślę, że można się spodziewać kilku koncertów, podczas których będę również grał solo, w planach jak na razie jest Warszawa, Łódź, Lublin, Międzybórz, Poznań i Kraków. Pracujemy nad nową płytą Brasil, są pomysły na jakieś kolaboracje, powoli zabieram się również do kolejnej solowej płyty. Mam nadzieję że uda mi się wznowić "Most" na winylu albo w ostateczności na cd. W sumie nic pewnego.
8/16/2017
Emiter - sinus
Emiter.Arszyn.Gadomski - 29-30.11.06
Emiter.Arszyn - 07.05.05
Emiter - cztery pierwsze płyty (2000-04)
Szkicownik
Absurdalne tytuły, trochę muzyki naiwnej, ogólna lekkość sprawiają, że trudno do „#1” mi podejść zupełnie poważnie. Album sam w sobie nie jest rewelacją, jednak jest wart uwagi. Natomiast tutaj, dla mnie ważny jest przede wszystkim w kontekście płyt następnych. Jako pewien początek drogi, punkt wyjścia. Jest tu zbiór szkiców do rozwinięcia, szkicownik w takim sensie, jak pisał Norwid, że choć zabazgrany to szczery. Niewiele jest tu eksperymentów elektroakustycznych, kilka urokliwych mantrujących ballad, trochę rzężenia gitarowego. A owe szkice faktycznie znajdą rozwinięcie: „Emiter cz.1” zostanie na "#2" uzupełniony częścią drugą, inny temat zostanie wykorzystany jako baza kompozycji z "Antrology" Mord. Nad wszystkim unosi się duch Pascala Comelade i Pierre'a Bastiena. Rzecz godna uwagi nie tylko dla „badaczy”.
Martwa natura
Różne takie - ścinki, skrawki, czasem tylko zalążki, jakby zadania do rozwiązania. Spleen, pusta plaża, koniec lata. Dźwięki organiczne, z rzadka coś „nienaturalnego”. Choć album w całości stanowi dobrze poprowadzoną i sensowną narracje, to w pewien sposób jest rozczłonkowany, zwłaszcza przez dwa śpiewane kawałki. Najpierw, jako drugi track, „1500 wiadomości”, dalej "Kociko". Pierwszy to tandetny żarcik muzyczny, który bawi może kilka razy, ale potem denerwuje. Rozumiem, że to pewien wątek w twórczości Dymitera, kpienie (bo nawet nie krytykowanie) „konsumpcjonizmu”, ale materia dźwiękowa bardzo cierpi tym razem. Jakoś na #2 Emiter jako wokalista niespecjalnie mnie przekonuje (w przeciwieństwie do "Antrology"), również w banalnym (zwłaszcza w warstwie tekstowej) "Kociko". Okej, pokrytykowałem sobie, przynajmniej mogę z czystym sumieniem wskazać elementy pozytywne. Jest ich na szczęście wiele więcej. Po pierwsze, dobrze robią albumowi goście, szczególnie Krzysztof Topolski (Arszyn) na perkusji w trzech utworach. Posiadł on wyrazisty i niesztampowy styl gry, który okazuje się świetnie współgrać z wrażliwością Emitera. Ich kolaboracje to najdynamiczniejsze partie „#2: Static”. Poza tym Columbus Ensemble przygrywa w jednej kompozycji a swoje wersje dwóch pomieszczonych na #2 utworów prezentują Paul Wirkus i Rosa Arruti. Jest tu wiele momentów, szczegółów, które zapadają w pamięć. Przezwyciężają pewną niespójność i sumują się na wspaniałą całość. Tą pozycję w dorobku Emitera cenię przede wszystkim za to pewne niedokończenie, że nic nie jest podane na tacy, nic się nie narzuca. Dźwięki kuszą by razem z nimi zagubić się w spreparowanej tajemniczym sposobem przestrzeni (paradoksalnie – zimnej, ale i przytulnej), która mogłaby być nawet odgłosem zza okna (gdyby tylko mieszkać nadmorsko).
Detal: Polna droga
Tą płytę można uznać za początek nowego działu w działalności Emitera. Bo choć jego dzieła nigdy nie były zbyt długie, to teraz zostaje określone to jakby formalnie. "#3" i "#4" zostały wydane w formie 3" CD - obramowane warunkiem trwania poniżej 24 minut. Czyli z jednej strony pewien rygor, ograniczenie, ale też położenie większego nacisku na to, co zostanie zawarte na albumie. Przy mniejszej ilości materiału każda minuta zyskuje na znaczeniu, każe bardziej zwracać na siebie uwagę. Jeśli ufamy twórcy, to wiemy, że dał on nam tyle samo treści, tak samo wiele materiału, który ma nas poruszyć. Emiter zabiera nas na bezdroża, pobocza, szuka poezji w dźwiękach mechanicznych (jak w "Komecie"), wśród szumów, zakłóceń. Na "#3" zastosował pewien zabieg, który w skrócie można by streścić tak: na wstępie kilka nieznacznych dźwięków, które się kumulują, spiętrzają (jednak wszystko odbywa się bez bólu dla uszu), łączą się w strukturę, dość jednolitą. Dopiero w czasie rozwijania się utworu pojedyncze motywy, zwiewne akordy gitary. Te dwa składniki pięknie grają razem, w różnych momentach tworzą dla siebie nawzajem rozmaite konteksty. Na "#3" chodzi o odczucie tych niuansów, o ich smakowanie, o skupienie się na detalu.
Miniatura: Zima
Na "#4" Emiter dalej prowadzi wątki z poprzednich numerów, obecne jest elektroakustyczne tło, zabiegi z "#3" są również rozwijane. Ta produkcja to duet z Tomaszem Gadomskim z The Band of Endless Noise, który jest tu odpowiedzialny za wszelkie perkusjonalia, nierzadko proweniencji dalekowschodniej, wydaje mi się również, że słyszę granie smyczkiem na talerzach perkusyjnych. Są to kolejne smaczki, którymi można się rozkoszować, jednak Marcin Dymiter daje też znać o swojej obecności. Lekką ręką rzuca nam urzekające motywy. Permanentna melancholia sięga tutaj prawie metafizyki. O jednej kompozycji chciałbym szczególniej, mianowicie o "Meridianie" - najdłuższy na płycie, trwa ponad 8 minut. Przez większość czasu szumią fale, podkreślane pastelowymi wstęgami. I tak by mogło nawet pozostać, taka sobie delikatna impresja. Dlatego tym bardziej imponuje mi gest, który Emiter wykonał na finał tego utworu. Zamykają go wyraźne, mocne akordy gitary elektrycznej, które nawet bardziej przełamują wykreowaną atmosferę, niż ją kwitują. Jeśli się nad tym zastanowić, było to dość ryzykowne. Czyżby w takim razie sztuka odkrywania niesamowitości w banale?
8/09/2017
Łoskot (CK Zamek, 20.01.2006)
Bertrand Gauguet / Franz Hautzinger / Thomas Lehn - Close Up
Uważni czytelnicy Diapazonu być może kojarzą trębacza Franza Hautzingera z recenzowanych tutaj kiedyś albumów: solowego "Gomberg II" albo duetów z Manon-Liu Winter czy Mazenem Kerbajem. Na niedawno wydanym przez Monotype krążku otrzymujemy trzy długie fragmenty zarejestrowane podczas dwóch jego spotkań z Thomasem Lehnem i Bertrandem Gauguetem w styczniu 2007 i lutym 2008.
Lehn, grający na syntezatorze analogowym, przez liczne projekty i nagrania dał się poznać słuchaczom muzyki improwizowanej. Przy parze swoich towarzyszy Gauguet, francuski saksofonista (sopran i alt), jawi się jako postać cokolwiek tajemnicza "Close Up" to dopiero drugi album z udziałem tego instrumentalisty, koncertowo aktywnego od dziesięciu lat. Często występuje m.in. z Frédériciem Blondy'm, Pascalem Battusem, Martine Altenburger i Michelem Donedą. To ostatnie nazwisko może być pewnym znakiem orientacyjnym, bo choć nie ma mowy o kopiowaniu, to Gauguet prezentuje podobne podejście do saksofonu.
Ta muzyka jest bardzo giętka i gęsta, sprężysta i zawiesista, najbardziej w pierwszej odsłonie. Po niej druga może nawet jawić się jako pewnego rodzaju wytchnienie, choć masywne drony przy początku sugerują, że raczej złowroga atmosfera zostanie utrzymana. Ta część podczas trwania również okazuje się ruchliwa, ale na swój sposób, nadal mechaniczny, ale z udziałem czegoś organicznego. Może dobrą analogią byłoby rozcieranie przypraw w moździerzu. Natomiast ostatnia partia, zajmująca prawie połowę płyty, to mozolne, pracochłonne i powolne odwierty, pojawiająca się późno trąbka z pogłosem zdaje się sugerować, że pokłady jakiś bogactw naturalnych zostały osiągnięte. Ten utwór zaskakuje też wyraźnie rytmicznymi fragmentami (lepiej zamaskowane pojawiały się też w pierwszym), trudno tu mówić o bitach, ale zastanawiałem się, czy trio nie przymierza się do coverowania Plastikmana, a nieco dalej, czy mogli inspirować się COHem.
Trzaska / Wirkus - Noc
Przyczajony warkot, ukryty funk (Trzaska&Hautzinger&Friis&Jorgensen, Jazzga, 04.09.2007)
8/08/2017
Éliane Radigue
Na początku lat 70., gdy Radigue przebywała jako rezydent na New York University School of the Arts, a w kolejnych latach na University of Iowa i California Institute of the Arts, jej muzyka znalazła wielu sympatyków w Stanach Zjednocznych. Możliwe, że stało się tak ponieważ tamtejsi odbiorcy mogli usytuować dokonania Francuzki w kontekście twórczości Amerykanów, by wymienić choćby Terry'ego Riley'a, La Monte Young czy Pauline Oliveros. Jednak by być fair, należy dodać, że w końcu kilku Europejczyków też się zorientowało (choć nastąpiło to dużo później), czego dowodem mogą być płyty wydane dla wytwórni Jérôme'a Noetingera ("Biogenesis"), Giuseppe Ielasiego ("Geelriandre - Arthesis", "Chry-ptus") czy zaproszenie do składu The Lappetites.
Podczas pobytu w Nowym Jorku Radigue po raz pierwszy pracowała na syntezatorze, wtedy był to Buchla, dopiero potem odkryła dla siebie ARPA (konkretnie model 2500). Już wcześniejsza jej muzyka, tworzona z zastosowaniem feedbacku, opierała się na długim trwaniu, powolnej ewolucji brzmień, ich przepływaniu, ona sama o swoich kompozycjach mówi czasem "strumienie", wspomina także o ich "skórze", która podlega zmianom. Okazało się, ze syntezator modularny pozwala produkować dźwięki idealnie realizujące te idee. Po prezentacji pierwszej części skomponowanego na ARPie "Adnosa" w 1974 w Mills College, kilku słuchaczy zwróciło jej uwagę na powiązania jej muzyki z medytacją i doradziło zgłębienie nauk tybetańskiego buddyzmu. Radigue, która przedtem silnie odczuwała aspekt duchowy swojej twórczości, poszła za ich sugestiami. Oznaczało to przerwę w komponowaniu do 1979, gdyż jak podkreślała, zarówno to jak i studiowanie buddyzmu, wymaga zaangażowania i sporo czasu.
Za radą swojego guru powróciła do muzyki, w latach 1979-80, powstały dwie kolejne części "Adnosa". W 1983 "Songs of Milarepa" dedykowane tytułowemu joginowi tybetańskiemu, któremu poświęciła też "Jetsun Mila" (1987). W 1984 nagrała "Mila's Journey Inspired By A Dream", który warto odnotować choćby ze względu na novum - udział głosów (Roberta Ashley'a i Lamy Kungu Rinpoche). Następnym dużym cyklem była inspirowana Tybetańską Księgą Umarłych "Trilogie de la Mort", jak również śmiercią jej nauczyciela Pawo Rinpoche oraz jej syna Yvesa Armana. Ten drugi pojawił się wcześniej w "Biogenesis", który za materiał bazowy obrał bicie serca jego oraz córki kompozytorki, która wtedy była w ciąży. "Trilogie..." składa się z osobnych utworów, a czas jej powstania rozciąga się od 1985 do 1993.
Od 2001 roku Radigue skupiła się na instrumentach, skomponowała "Elemental II" dla basisty Kaspera T. Toeplitza. W 2004 rozpoczęła cykl "Naldjorlak", również dla konkretnych muzyków, pierwszą część dla wiolonczelisty Charlesa Curtisa, drugą dla grających na rożkach basetowych Carole Robinson i Bruno Martineza, natomiast ostatnia łączyła siły całej trójki. Jako że trylogia została zamknięta w 2009, można zastanawiać się, co będzie teraz: czy artystka powróci do syntezatorów, czy może połączy ich dźwięki z wkładem instrumentalnym (jak zresztą uczyniła już w "Geelriandre" z 1972)?
Nowy wiek oznaczał też budujący przyrost w dyskografii Radigue. A w zeszłym roku swoje dwie cegiełki dołożyło Important Records sięgając głęboko w archiwa. Dostaliśmy ARPowy "Triptych" z 1978, stworzony do choreografii Douglasa Dunna. Co ciekawe, w jego przedstawieniu została wykorzystana tylko pierwsza partia utworu, która brzmi, jakby autorka użyła w niej nagrań terenowych nadmorskiego wiatru. Drugim wydawnictwem jest "Vice Versa, etc..." z 1970, pierwotnie istniejąca jako krótka seria taśm wypuszczona przy okazji wystawy w paryskiej Lara Vincy Gallery.
Jeśli chodzi o koncepcję, jest to minimalizm pełną gębą - wszystkie osiem utworów to pierwotnie jeden materiał. Tylko że puszczony na czterech prędkościach (każda raz większa od poprzedniej) i w przód i w tył. Otrzymujemy więc osiem jednostajnych (a jednak nie nudnych), jednolitych (a jednak kilkuwątkowych), uspokajająco (a jednak nie relaksująco) aemocjonalnych dronów. Słuchanie ich w coraz szybszych wersjach pozwala na obserwowanie zmieniających się wzorów: coraz mniej jest dudniącego falowania niskich częstotliwości, coraz silniej błyszczą metaliczne wysokie. Jest to trochę tak, jakbyśmy odrywali się od ziemi, stawali się coraz lżejsi, wzlatywali. A zarazem ze wzrostem wysokości temperatura spada, powietrze się rozrzedza.
Ci którzy chcieliby mówić o artystowskich fanaberiach, udziwnianiu na siłę, powinni najpierw zastanowić się, jak wspaniałe narzędzie dostali do ręki. Bardziej aktywnie podchodzący do muzyki słuchacze pewnie już wpadli, po co utwory zostały rozłożone na dwóch krążkach. Tak, należy je odtwarzać równocześnie, nakładając na siebie na rozmaite sposoby. To podejście Radigue nazywa "combinatory music", a zachęcała już do takiego traktowania części "Σ = a = b = a + b" czy "Chry-ptus". Dzięki takiej metodzie otrzymujemy w zasadzie dzieło otwarte. Na dobry początek mogę polecić: dla pełnego zagospodarowania spektrum wersję najkrótszą i najdłuższą, a naprawdę głęboką podróż zapewni nałożenie dwóch najdłuższych. A jest przecież jeszcze wiele stanów pośrednich, możliwości nawarstwiania jest mnóstwo i myślę, że radość kombinowania i odkrywania oddziaływających układów udzieli się wielu odbiorcom.
7/31/2017
Vladislav Delay Quartet w Starym Browarze (22.10.2009)
Sasu Ripatti (znany może lepiej jako Vladislav Delay, Luomo czy Uusitalo) kilkukrotnie występował już w Poznaniu. Jednak nigdy jeszcze jako perkusista - w tej roli zaprezentował się w utworzonym przez siebie kwartecie, do którego zaprosił Mikę Vainio, Lucio Capece i Dereka Shirley'a.
Spośród towarzyszących Ripattiemu muzyków pewnie najlepiej znany jest jego rodak, Mika Vainio działający w duecie Pan Sonic. Shirley to kontrabasista współpracujący m.in. z Michelem Thieke oraz współtworzący trio Ruby Ruby Ruby. Klarnecista i saksofonista Lucio Capece nagrywał m.in. z Toshimaru Nakamurą, Axelem Dörnerem, Yannisem Kyriakidesem.
Również dla niego nie była to pierwsza wizyta w Poznaniu, w zeszłym roku uczestniczył w festiwalu FRIV.
Dla fanów elektronicznej twórczości Ripattiego to wcielenie może być nieco zaskakujące. Jednak Fin swoją przygodę z muzyką zaczynał od jazzowego "bębnienia" i jak kilka lat temu przyznawał w wywiadzie dla Igloo Magazine ciągle gra na perkusji. Wtedy jednak nie był przekonany, czy nie powinno to pozostać w sferze czystej przyjemności, która nie ma związku z profesjonalną działalnością.
Być może zmienił poglądy albo w partnerach z kwartetu znalazł odpowiednie otoczenie dla swojej perkusji, grunt że po koncercie decyzję o publicznym ujawnieniu instrumentalnych zdolności można uznać za trafną. Ripatti wykazał się nie tylko pomysłowością jeśli chodzi o rozwiązania rytmiczne, czy umiejętne rozmieszczenie zdecydowanych uderzeń (które dzięki odrobinie pogłosu odznaczały się jeszcze silniej na tle innych elementów). Okazał się być także wyczulonym na detal barwy, faktury sonorystą, który równie dobrze odnajduje się zagospodarowując drugi plan.
Pewnym zaskoczeniem był elektroniczny wkład Vainio, który zaczął spokojnie, nawet (jak na niego) sielsko, co jednak idealnie pasowało do dźwięków Shirley'a i Capece. Innym razem bawił się samplami fortepianu, a towarzyszący temu smyczkowany powolnie kontrabas uczynił z tej partii najbardziej nostalgiczny fragment występu.
Vainio nie zawiódł jednak tych, którzy oczekiwali zagrań bliższych Pan Sonic. W pewnym momencie jedynym dźwiękiem był szum, stopniowo podgłaśniany, nagle urwany, po czym nastąpiło wejście mocarnego, nierównego bitu. Ripatti szybko włączył się do gry i nie pozostawał w tyle.
Z dużym zainteresowaniem obserwowałem pomysły Lucio Capece, który używając klarnetu basowego daleko odchodził od standardowych rozwiązań, często koncentrując się na wąskich wstęgach dźwięków albo używając strumienia wydmuchiwanego powietrza do poruszania małych przedmiotów ułożonych na rurze włożonej w kielich instrumentu. Koncert zakończył się
klamrą, ponieważ tak jak na starcie grali Shirley i Capece, przy czym ten drugi wydobywał medytacyjne dźwięki ze shruti box. Nieco bardziej tradycyjnie traktował saksofon, frapując czasem bezpośrednimi melodiami, czego naturalnym rozwinięciem był wykonany na bis utwór Rahsaana Rolanda Kirka.
Jedynym zarzutem wobec tego koncertu mogłoby być stwierdzenie, że był zbyt krótki. Jednak trudno mówić o niedosycie, bo artyści zaprezentowali muzykę o wielu obliczach.
7/29/2017
Unsound on Tour w Starym Browarze (21-22.11.2005)
7/28/2017
Unsound on Tour across Borders w Toruniu (28-29.04.2007)
7/27/2017
Xavier Charles / Martin Tétreault - MXCT
7/25/2017
Xavier Charles / Robert Piotrowicz w Starym Browarze (16.03.2006)
7/01/2017
Alfredo Costa Monteiro - Anatomy of Inner Place
6/25/2017
Robert Piotrowicz - Lasting Clinamen
Clinamen to, jak podaje wikipedia, pojęcie opisujące nagły ruch, niespodziewaną zmianę kierunku poruszania się atomów. Wprowadził je Lukrecjusz, który zaznaczył, że bez tego ruchu nie byłoby kontaktu między cząsteczkami, a zatem nic by nie powstało. Tak więc clinamen jest pierwotną siłą tworzenia. Termin ten pojawiał się potem, w mniej lub bardziej oderwanym od pierwotnego sensie, u Gillesa Deleuze’a, Harolda Blooma, Louisa Althussera. W kontekście albumu Piotrowicza interesujący jest cytat z książki Isabelle Stengers i Iliyi Prigogine’a Order out of Chaos: Man's new dialogue with nature, w której pojęcie to przytoczone jest na gruncie teorii chaosu. „Wielorakie przestrzeni i skale czasowe wiążące się z turbulencją odpowiadają spójnemu zachowaniu milionów molekuł. Pojęte w ten sposób przejście od przepływu warstwowego (laminarnego) do turbulencji jest procesem samo-organizacji. Część energii systemu, która podczas przepływu znajdowała się w ruchu cząstek, jest przemieszczona do makroskopowego, zorganizowanego ruchu."
Tytuł wprowadza nas w głąb świata atomów, natomiast dźwięki wywołały we mnie skojarzenia również materialne, ale na wyższym poziomie złożoności. Eksploracja możliwości syntezatora Doepfer A100 przypominała mi obróbkę kamienia szlachetnego, szlifowanie powierzchni, zaznaczanie krawędzi, wyrysowywanie wzorów na ściankach, raczej bez końcowego polerowania.
Jest to proces długotrwały, wymagający umiejętności, często mozolny. Tak jak na długi dystans przewidziane są wielkowymiarowe (nie tylko czasowo, także przestrzennie) kompozycje Piotrowicza. Tak jak muzyka na Lasting Clinamen nie trafi do każdego, słuchaniu jej będzie towarzyszył trud przedzierania się przez gąszcz elementów.
Sheer Hellish Miasma Kevina Drumma jest łatwym porównaniem (które jakoś sprawdza się przy utworze trzecim, pierwszej połowie pierwszego i w części czwartego), ale Piotrowicz nie oddaje się noise’owej ekstazie. Odbiega od niej choćby track drugi, który zapuszcza się w niskie częstotliwości. A też czymś innym jest genialny utwór czwarty (wieńczący płytę), tutaj mimo wielości składowych nie ma chaosu, możemy przysłuchiwać się zderzeniom i tarciom dźwiękowych płyt tektonicznych, które oddziałują na siebie nawzajem, odgłosy z jednej przechodzą na pozostałe, gdzie brzmią w odmienny sposób, swoisty dla każdej przestrzeni. Tu właśnie jest wspominany w cytacie proces samo-organizacji, wykorzystywania dostarczonej energii na większą skalę. W ogóle przemyślana konstrukcja albumu zasługuje na najwyższe uznanie. A jeszcze należałoby wspomnieć o ciekawych muzycznych gestach, np. uderzenia w dwójce czy tąpnięcie w trójce, które dodają kompozycją charakteru, wyłamują się z gęstych dźwiękowych mas.
Rzecz nie dla tych, którzy odbiór mają naznaczony opcją „easy listening”, ale dla wszystkich szukających i gotowych oddać się we władanie dźwiękom – obowiązkowo. Dawno nie słyszałem czegoś takiego.