O
obu artystach można by napisać wiele, każdy z nich przeszedł
długą drogę w swej twórczości. Zarówno Mikołaj Trzaska, jak i
Paul Wirkus niejedno muzyczne oblicze mają. Pierwszy z nich
kojarzony jest z narodzinami yassu, z którego to nurtu wywodzi się
wielu uznanych muzyków. Oficjalnie lideruje Łoskotowi, stale działa
z braćmi Olesiami, współpracował ze Świetlickim, Ostrowskim (tym
z Bexa Lala), jak również współtworzy, wraz z Jarosławem
Grzesicą, Trzaska Seed Electronic Ensemble.
Paul
Wirkus - kiedyś, dawno perkusista w punkowym Karcerze, potem
spotkanie z Marcinem Dymiterem i powoli już chyba legendarna płyta
"Fudo". Artysta bardzo płodny, wydawał wiele solowych
płyt, które często przechodziły niezauważone. Działa na polu
minimalnej (przede wszystkim jeśli chodzi o środki, gdyż w wyrazie
jego muzyka jest bogata, choć stonowana) elektroniki, ale nie
porzuca swego instrumentu - czego dowodem nagranie na dwie perkusje z
Maciem Morettim - "Na baterie" i koncerty podczas Unsound
on Tour.
Co
wydaje mi się ciekawe i co łączy obie postacie to w pewnym sensie
- późny sukces. Choć zarówno „późny”, jak i „sukces” są
tu określeniami niedokładnymi, jedno bardziej od drugiego. Faktem
jest, że w przypadku Wirkusa uznanie, jakie już wcześniej mu się
należało (czemu nikt nie wychwala "Mimikr"), przychodzi
za sprawą "Inteletto d'Amore" wydanego w 2004 przez
pododdział Staubgold - Quecksilber.
Trzaska
natomiast powoli wchodzi w obieg międzynarodowy, nagrał najpierw
płytę z sekcją Petera Brötzmanna - "Unforgiven North".
Natomiast niedawno wyszedł album "Malamute" sygnowany jako
North Quartet, gdzie nie tylko jest sekcja Brötzmanna, ale również
legenda saksofonu we własnej osobie. Polak wszystkie płyty wydaje
we własnej oficynie - Kilogram Records, która zawsze dba o
edytorską stronę wydawnictw, także każdemu albumowi towarzyszy
staranna oprawa graficzna (zwykle dzieło wzmiankowanego Morettiego),
która dopełnia część dźwiękową. W przypadku "Nocy"
na okładce widzimy zarys granicy polsko-niemieckiej, z zaznaczonymi
przejściami, który jest stylizowany na jakąś gwiezdną
konstelację.
Album
jest bowiem muzyką do spektaklu według tekstu Andrzeja Stasiuka pod
tym samym tytułem, który jest koprodukcją Düsseldorfer
Schauspielhaus i Starego Teatru w Krakowie. Ponieważ przedsięwzięcie
jest jakoś powiązane z ideą integracji, współpracy unijnej i tak
dalej, muzykę też mieli stworzyć wspólnie artyści z dwóch
krajów. Do pary Trzasce dobrano Paula Wirkusa, który w tej sytuacji
jest reprezentantem niemieckiej strony.
Płyta
jest dość krótka, wypełniona lapidarnymi miniaturkami, które
charakteryzują się ażurową wręcz konstrukcją. Zdecydowanie jest
to muzyka w małej skali, do brania pod lupę - słuchania uważnego.
Składa się z drobnych fragmentów, ostrych (ale bez bólu),
wcinających się, klików i pojedynczych sygnałów maszynek
elektronicznych, jakby nadawanych z oddali, dochodzących z kosmosu.
Jeśli pojawi większa porcja dźwięków to wydaje się, że służą
one zaznaczeniu jakiegoś obszaru, odmierzeniu czasu. Trochę
delikatnego obstukiwania perkusji, do tego proste frazy klarnetu, z
rzadka saksofonu. W obu przypadkach wyciszone, ani śladu
ekstatyczności. Uspokojone, uspakajające, trafne, trafiające.
Jeśli na tym albumie doszło do zderzenia (dwóch wrażliwości
dźwiękowych), to na szczęście zarówno muzycy, jak i słuchacz
wychodzą z niego bez szwanku. Przypomina to trochę "M.=addiction"
Dictaphone, ale jest o kilkanaście stopni chłodniejsze.
Jest
w tym wyrafinowanie, szkoda, że nie ma całościowego ładu, że
utwory nie tworzą w jakiś sposób narracji. Ale to zakrawa na
nadmierne marudzenie - również incydentalność tych kompozycji
frapuje tak mocno, by nadstawić ucha.
[recenzja pierwotnie opublikowana na nowamuzyka.pl]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz