8/16/2017

Emiter - sinus

Po koncercie w poznańskim Arsenale zacząłem mieć pewne obawy co do nowego materiału Emitera. Nie znaczy to, że występ mi się nie podobał, raczej zdziwił. Nigdy wcześniej nie słyszałem u niego tak surowych, ciężkich, momentami wręcz mrocznych dźwięków. Swoją zasługę w brzmieniu ma też na pewno koncertowe nagłośnienie, które przydało trochę mocy muzyce (szyby drżały od basów). Jednak sama materia, z której Emiter złożył swoje utwory była nieco inna niż dotychczas. Nie znaczy to jednak, że artysta dokonał jakiejś radykalnej wolty. W pokoncertowej rozmowie powiedział (to nie jest dokładny cytat), że to jest to samo podejście, co dotychczas, tylko trochę odmienne tworzywo. Po zapoznaniu się z płytą, zgadzam się z tym stwierdzeniem.
Muzyka zawarta na „Sinusie” nie będzie zaskoczeniem dla tych, którzy słuchali „datowanych” albumów Emitera i Arszyna (dla Monotype i Audiotong). Także duży użytek jaki autor poczynił z generatora fal sinusoidalnych, nie zradykalizował jego muzyki (to nie są rejony Sachiko M, raczej już Ryoji Ikedy). Ta druga postać przychodzi na myśl przy okazji czwartego utworu, gdzie Emiter jakby wypuszcza sygnały z echosondy. Podobne poszukiwanie „naturalnego” pulsu, rytmu maszyn (tak jak dla człowieka np. bicie serca) słychać już w pierwszym utworze. Podoba mi się takie podejście do każdego rodzaju dźwięku, nieważne jakiego pochodzenia, jest w tym empatia, niemal czułość.
Płyta dotyczy przemieszczania się, podróżowania. Po pierwsze, została nagrana w różnych miastach, także podczas koncertów (Berlin, Brunszwik, Gdańsk). Hołdem oddanym odwiedzonym miejscom jest też użycie nagrań terenowych. Efekt bywa różny, niektóre tego typu dźwięki niewiele dodają do konstrukcji utworu, a część można przegapić przy mniej uważnym słuchaniu. Po trzecie w końcu, podróżowanie znalazło swoje odbicie w tytułach kompozycji. Zaczyna się od domu i Oliwy (co przywołuje na myśl tytuły z „#2: Static”). Potem jest „Saraj-ovasi” (chyba dawna nazwa Sarajewa), wkroczymy też na tereny objęte zimną wojną („Kould uo” = cold war ?, moim zdaniem najmniej interesujący moment płyty, brakuje tu głębi). Uda nam się jednak szczęśliwie znaleźć „W centrum”. Bawi mnie ten po części ironiczny tytuł, po poprzednich nazwach utworów myślałem o tym, w kontekście symboliki środka, centrum obszaru, jakiegoś axis mundi. A tymczasem, przez wprowadzone field recordings, znajdujemy się w centrum...handlowym. Wózki, kasy, ludzie, nawoływania przez megafon. Ogólnie – zgiełk. Pod hałasami zebranymi w „świątyni konsumpcji” stale obecny jest prosty dźwięk, który delikatnie modulowany coraz wyraźniej zaznacza swą obecność. Nie rozpycha się, nie jest coraz głośniejszy, nie zwraca na siebie uwagi, ale po prostu jest (podobnie jak twórczością tego artysty w ogóle). Dwie minuty przed końcem zgiełk nagle zanika i pozostaje tylko spokojny ton. Jest już jasne, że to on był cały czas w centrum utworu, a dopiero teraz słuchacz może sam umieścić się w jego centrum.

35 minut nowych dźwięków od Emitera składa się na dobry album. To, że odczuwam brak „czegoś” (ale gdyby ktoś zapytał, to nie byłbym w stanie określić, czego konkretnie), wynika z moich wygórowanych oczekiwań względem tego twórcy, a niedosyt jest czasem uczuciem pożądanym. Ci którzy w dotychczasowych poczynaniach Emitera znaleźli coś dla siebie, nie powinni ominąć tego albumu. 

Brak komentarzy: