Po
koncercie w poznańskim Arsenale zacząłem mieć pewne obawy co do
nowego materiału Emitera. Nie znaczy to, że występ mi się nie
podobał, raczej zdziwił. Nigdy wcześniej nie słyszałem u niego
tak surowych, ciężkich, momentami wręcz mrocznych dźwięków.
Swoją zasługę w brzmieniu ma też na pewno koncertowe
nagłośnienie, które przydało trochę mocy muzyce (szyby drżały
od basów). Jednak sama materia, z której Emiter złożył swoje
utwory była nieco inna niż dotychczas. Nie znaczy to jednak, że
artysta dokonał jakiejś radykalnej wolty. W pokoncertowej rozmowie
powiedział (to nie jest dokładny cytat), że to jest to samo
podejście, co dotychczas, tylko trochę odmienne tworzywo. Po
zapoznaniu się z płytą, zgadzam się z tym stwierdzeniem.
Muzyka
zawarta na „Sinusie” nie będzie zaskoczeniem dla tych, którzy
słuchali „datowanych” albumów Emitera i Arszyna (dla Monotype i
Audiotong). Także duży użytek jaki autor poczynił z generatora
fal sinusoidalnych, nie zradykalizował jego muzyki (to nie są
rejony Sachiko M, raczej już Ryoji Ikedy). Ta druga postać
przychodzi na myśl przy okazji czwartego utworu, gdzie Emiter jakby
wypuszcza sygnały z echosondy. Podobne poszukiwanie „naturalnego”
pulsu, rytmu maszyn (tak jak dla człowieka np. bicie serca) słychać
już w pierwszym utworze. Podoba mi się takie podejście do każdego
rodzaju dźwięku, nieważne jakiego pochodzenia, jest w tym empatia,
niemal czułość.
Płyta
dotyczy przemieszczania się, podróżowania. Po pierwsze, została
nagrana w różnych miastach, także podczas koncertów (Berlin,
Brunszwik, Gdańsk). Hołdem oddanym odwiedzonym miejscom jest też
użycie nagrań terenowych. Efekt bywa różny, niektóre tego typu
dźwięki niewiele dodają do konstrukcji utworu, a część można
przegapić przy mniej uważnym słuchaniu. Po trzecie w końcu,
podróżowanie znalazło swoje odbicie w tytułach kompozycji.
Zaczyna się od domu i Oliwy (co przywołuje na myśl tytuły z „#2:
Static”). Potem jest „Saraj-ovasi” (chyba dawna nazwa
Sarajewa), wkroczymy też na tereny objęte zimną wojną („Kould
uo” = cold war ?, moim zdaniem najmniej interesujący moment płyty,
brakuje tu głębi). Uda nam się jednak szczęśliwie znaleźć „W
centrum”. Bawi mnie ten po części ironiczny tytuł, po
poprzednich nazwach utworów myślałem o tym, w kontekście
symboliki środka, centrum obszaru, jakiegoś axis mundi. A
tymczasem, przez wprowadzone field recordings, znajdujemy się w
centrum...handlowym. Wózki, kasy, ludzie, nawoływania przez
megafon. Ogólnie – zgiełk. Pod hałasami zebranymi w „świątyni
konsumpcji” stale obecny jest prosty dźwięk, który delikatnie
modulowany coraz wyraźniej zaznacza swą obecność. Nie rozpycha
się, nie jest coraz głośniejszy, nie zwraca na siebie uwagi, ale
po prostu jest (podobnie jak twórczością tego artysty w ogóle).
Dwie minuty przed końcem zgiełk nagle zanika i pozostaje tylko
spokojny ton. Jest już jasne, że to on był cały czas w centrum
utworu, a dopiero teraz słuchacz może sam umieścić się w jego
centrum.
35
minut nowych dźwięków od Emitera składa się na dobry album. To,
że odczuwam brak „czegoś” (ale gdyby ktoś zapytał, to nie
byłbym w stanie określić, czego konkretnie), wynika z moich
wygórowanych oczekiwań względem tego twórcy, a niedosyt jest
czasem uczuciem pożądanym. Ci którzy w dotychczasowych
poczynaniach Emitera znaleźli coś dla siebie, nie powinni ominąć
tego albumu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz