Prawie
dwa lata minęły od ostatniego koncertu Łoskotu, a wrażenia z
niego ciągle pozostały we mnie żywe. Dlatego z wielką
niecierpliwością oczekiwałem tego występu. Towarzyszyły mi też
pewne wątpliwości – różnie to bywa z come backami. Jednak
jakakolwiek niepewność zniknęła już po pierwszych minutach.
Okazało się, że nadzieje, które wiązałem z tym występem, nie
były zbyt wygórowane. Wszystkie zostały spełnione z nawiązką.
Przede
wszystkim – zobaczyłem czterech niesamowitych instrumentalistów.
Piotr Pawlak, znany choćby z Kur, który grał na gitarze
elektrycznej, otwierał swoim instrumentem nieskończone
przestrzenie, surfował stojąc na zestawie efektów gitarowych,
czasem zagrał też prosty, lekki akord. Oprócz tego ubarwiał
całość drobnymi smaczkami z laptopa. Olo Walicki (członek
Miłości, obecnie tworzy też autorskie projekty – np. „Metalla
Pretiosa”) na kontrabasie grał w sposób bardzo elegancki,
dystyngowany, ale brzmienie osiągał bardzo wyraźne, momentami
wręcz przysadziste. Za perkusją siedział Tomasz Gwinciński,
(założyciel Maestro Trytonów, autor muzyki teatralnej) który
grał, ale tak grał, że...I dynamicznie, zawadiacko, i z uczuciem,
i z wyczuciem, ze zmianami tempa. Stosował naprzemiennie układy
całkiem proste i te dziwnie pogięte, oba idealnie do siebie
przystawały. Dawno nie słyszałem, żeby ktoś wydobył z perkusji
taką paletę brzmień. Nie żebym był specem od tego instrumentu,
ale ostatnio takie wrażenie zrobił na mnie Macio Moretti. Czwartym
do brydża był Mikołaj Trzaska, grał głównie na klarnecie
basowym, mniej na saksofonie altowym. W pierwszej części jakby
trochę nie mógł się odnaleźć w grze reszty, sam grał z rzadka,
jakby próbując się zmieścić. W drugim secie rozwinął skrzydła,
a jego solówka na saksie z „Max Born Funeral”, która
szczerością i połączeniem wyrafinowania z naiwnością
przypominała Alberta Aylera, była jednym z najlepszych momentów
koncertu.
Ale,
co ważniejsze, tych czterech muzyków funkcjonowało jak jeden
organizm. Oczywiście byliśmy też świadkami wybornych solówek,
ale to nie było tak, że każdy miał jakieś miejsce, gdzie miał
zagrać solo, żeby mógł się popisać. Solówka po prostu się
zdarzała – bo tak miało być. Byli jednym ciałem, które swoimi
organami wykonywało naraz wiele czynności. Były to bardzo różne
procesy, tak więc tym bardziej to interesujące, jak one wszystkie
zagrały ze sobą tworząc osobną czasoprzestrzeń, która
pochłaniała słuchacza. Przy tym, gdy sami bawili się swoją grą
nie miało się poczucia, że są to sztubackie dowcipy – tylko
(nie)zwykła, czysta radość z muzyki.
Trasa
Łoskotu promuje nową płytę „Sun”, która moim zdaniem
wyznacza nowe standardy w muzyce improwizowanej. Tej, która nie
bagatelizuje roli elektroniki, przetworników. Wszak
charakterystyczne, ostre brzmienie płyty jest też zasługą
produkcji Piotra Pawlaka. Na koncercie elektroniki było mniej, choć
chłodne, podrapane wstęgi gitarowych dźwięków ciekawie
kontrapunktowały z resztą składu o jazzowym rodowodzie. Ale nawet
ci „jazzmani” pozostawali daleko od swego naturalnego środowiska.
Najlepiej widać to po Gwincińskim, który był motorem gry, raz za
razem balansował między ludycznością a lirycznością. Odniosłem
wrażenie, że to on stwarzał pole dla reszty. W tej przestrzeni
powstawała zawiesista, gęsta, motoryczna muzyka. Coś jakby
trans-jazz-punk? Muzyka, która wdzierała się wszystkimi drogami do
wnętrza. I potem żal było, żeby je opuściła. W pewnym momencie
wpadłem w melancholię, że im dłużej zespół gra, tym bliżej
jest końca występu. I choć koncert trwał ponad 100 minut, to i
tak chciałoby się jeszcze. Na szczęście pozostają wydane już
krążki.
Jako,
że trasa promowała nową płytę panowie zagrali z niej wiele
kompozycji, na pewno poza wspomnianym „Maxem”, było też „In z
dur”, „Tesla” i „Oak Zombie”. Tak jak należało się
spodziewać, krótkie kompozycje z albumu tutaj były rozwijane w
kilkunastominutowe, czasem osiągały formę suit.
Przepraszam,
za możliwą egzaltację – ale to było po prostu piękne.
No
i może teraz już czas skończyć pisać, natomiast należy zacząć
słuchać – szansę w najbliższym czasie mają mieszkańcy Łodzi
– 21 stycznia, krakowiacy – 22 stycznia, Warszawa – 30
stycznia.
[relacja pierwotnie opublikowana na nowamuzyka.pl]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz