6/22/2017

Konfrontationen 2006

Upały wręcz nakazywały ewakuację z Polski, festiwal w przygranicznym austriackim miasteczku kusił ciekawym programem, gdy okazało się, że możliwość podróży do Nickelsdorfu staje się dla mnie realna, byłem więc więcej niż szczęśliwy.

Najlepiej zrelacjonować te trzy dni wypełnione muzyką w sposób chronologiczny, poczynię jednak drobne wyjątki (o czym pod koniec). Tą edycję otwiera Futch Trio – projekt Jona Rose (skrzypce), Johannesa Bauera (puzon) i Thomasa Lehna (syntezator analogowy). Zestawienie instrumentów chyba celowo nie pasujące, z początku na pewno przykuwające uwagę. Muzycy uwijają się przy swoich sprzętach, stosują różne techniki gry (szarpanie strun, używanie plastikowego kubeczka jako tłumika). Powstaje ruchliwa, rozdygotana materia, która na dłuższą metę jednak nie trafia mi do przekonania. Przede wszystkim denerwuje mnie gra puzonisty – jakby urwał się z orkiestry straży pożarnej i przerzucił się na manierę „free”. Gra fragmenty melodii, myli tropy, wykorzystuje różne techniki artykulacji, ale wciąż jest zależny od „zwykłego” grania, może stara się być przeciw niemu, ale nieustannie z niego czerpie i nie może go zdekonstruować, tak by zagrać coś własnego. A do tego kłujące, świszczące, świdrujące dźwięki instrumentu Lehna były przez większość koncertu przykryte przez grę pozostałej dwójki, choć może to wina miejsca, z którego słuchałem koncertu. Publiczność była uradowana całością i domagała się bisu – żądanie zostało spełnione.

Następnie grał duet Tumido, o którym słów kilka później, bo po nich na scenę wszedł Peter Brötzmann i to jest o wiele ważniejsze. Bez zbędnych wstępów – zagrał pięknie. Łącznie z bisem pięć improwizacji (dwa razy na klarnecie, trzy na saksofonie), z których każda zawierała w sobie całe spektrum nastrojów, przechodził bez zgrzytu od liryzmu do ciężkich mas dźwięków. Rozbudowane, wielowątkowe, skomplikowane improwizacje nieraz związywał w supeł jednym niebywale celnym zagraniem. Było to tak, jakby udzielał zgromadzonym chrztu albo błogosławieństwa na daleką podróż. Swoją grą opowiadał o całej złożoności świata, o wszystkich wspaniałych rzeczach, cudownych zdarzeniach, ale też o złych uczuciach i ciemnej stronie życia. To był genialny koncert – Brötzmann przede mną, koniki polne za mną, a nad wszystkim niebo gwiaździste i od czasu do czasu odgłos kościelnego dzwonu albo samolotu (a może w takiej formie powracało to, co przed chwilą zagrane).

Dłuższą chwilę zajęło ustawienie całego instrumentarium potrzebnego następnemu składowi, w programie anonsowanemu jako Pat Thomas & The Locals, którzy grali muzykę Anthony'ego Braxtona. Lider za fortepianem, oprócz tego Alex Ward (klarnet), Evan Thomas (gitara), Dom Lash (bas) i perkusista Darren Hassen. Było już późno, kiedy zaczęli i moja uwaga trochę odlatywała w kierunku namiotu, ale nie dlatego, żeby muzyka była nudna, to akurat był moment kryzysu organizmu. A gra zespołu mogła się podobać, bogata w barwy, osadzona silnie w sekcji rytmicznej (dla mnie odrobinę zbyt twardej i powściągliwej) miała momenty wzlotów. Jednak wszystko pozostało na poziomie poprawności, nie odczułem między muzykami żadnego niesamowitego porozumienia, ani radości gry.

Ożywił mnie na szczęście ostatni koncert tego wieczoru – tribute dla Raphe Malika, którego kompozycje stanowiły ponoć podstawę improwizacji dziesięciu muzyków. To pierwszy efekt zamiłowania organizatorów do dużych składów, która to tendencja nie zawsze była satysfakcjonująca. Do zapowiedzianych muzyków (Marco Eneidi (saksofon), Thomas Berghammer (trąbka), Georg Graewe (fortepian), Martin Siewert (gitara), Hans Falb (gramofony), Werner Moebius (elektronika), DD Kern, Bernhard Breuer (obydwoje na perkusjach), Derhunt (bas)) dołączył Brötzmann. Już podczas prób odsłuchów dziwnie (protekcjonalnie? niespokojnie?) spoglądał na Falba, który na talerz gramofonu kładł małe przedmioty a do ramienia przytykał kawałki metalu. Natomiast podczas długiej improwizacji zszedł ze sceny ze świadomością, że nie ma tu zbyt wiele do zagrania.
Skład od początku wpadł w gąszcz dźwięków, którego podstawę dali dwaj perkusiści, niestroniący od muzycznego używania butelek, a także obstukujący wszystkie elementy swoich zestawów. Elementy elektroniki były trudne do wyłapania, ale czuć było, że spowijają całość umieszczając ją w innym kontekście. Dęciaki od czasu do czasu podrywały zgrabnym, mocnym tematem, dawały pewien kontrapunkt. Improwizacja ta była nieustannym brnięciem, grzebaniem w natłoku dźwięków, co zaskakujące, razem jednak dającym przyjemność w słuchaniu. Dla mnie ważne i cenne, że nie były to tylko momenty zrywów, jakieś „chwile szaleństwa”, ale konsekwentne, przekonujące i porywające granie. W przeciwieństwie do poprzedników, ci muzycy całkowicie mnie przekonali i uwierzyłem im, wyczułem pasję pędu ku nowym obszarom. Mimo to muszę zaznaczyć, że grali ciut za długo, skończyli przed trzecią, trudno się dziwić, że towarzyszyła im wtedy mniej niż połowa publiczności.

W sobotę i niedzielę wydarzenia odbywały się w dwóch blokach. Popołudniowa część, zapowiadana na 14:30, w odnowionej stodole w odległej od Nickelsdorfu o 6 kilometrów wsi Kleyelhof. Tam miały miejsce pokazy filmów i koncerty z wizualizacjami. Tę część otworzył film „Take-off” Katheriny Liberovskay’i z muzyką Ala Margolisa. Obraz w burej tonacji przedstawiał zarys owada, na który nakładany był drugi podobny, potem doszło do ich zespolenia, a następnie ów kształt płynnie wtopił się w sylwetkę helikoptera. Towarzyszące temu dźwięki należały do sortu instalcyjno-galeryjnego, tzn. bezpiecznych, statycznych, niskich tonów. O ile w przypadku „Take-off” ścieżka dźwiękowa była chyba tylko po to, żeby zakwalifikować ten film do sztuki audiowizualnej, to o wiele ciekawiej było podczas prezentacji Japonki O.blaat. Jej instalacja (a może działanie? pokaz?) wykorzystywała i łączyła obraz i dźwięk. Na ziemi położono głośnik, na nim stała miska z wodą, którą oświetlała lampa, w której była zamontowana kamera, obraz z niej szedł do laptopa, z którego rzucany był na ścianę. Mieliśmy więc możliwość obserwowania tego samego w trzech wersjach, co pcha w kierunku rozważań, czy oryginalne oznacza najlepsze – w tym przypadku oryginał (miska z wodą) był gorzej widoczny niż obraz na ścianie. Dźwięki wydobywane z laptopa pobudzały do drgań wodę, która oświetlona rzucała refleksy. To, co wyświetlane na ścianie było zupełnie abstrakcyjne, po prostu zbiór plam, które zmieniały swoje odcienie w zależności od muzyki. A ta była różnorodna, choć zakorzeniona w obszarze brzmień technicznych, powolne pasma przecinane były ostrzejszymi szumami, zgrzytami.
To popołudnie w stodole zamykał pokaz filmów i koncert Phila Niblocka, O.blaat zapowiedziała, że będzie to „continous” z jej występem, a Amerykanin wyciął jej numer, bo nie dość, że wcale płynnie nie wszedł w to co ona grała, tylko włączył cichy szum fal, to potem na chwilę zapadła zupełna cisza i Niblock zagrał swoje. Tu mam problem, przyznaję, jest być może tak, że tam odbywała się wielka sztuka, a ja po prostu jestem na innym poziomie. Jednak pozwolę sobie na krytykę – dla mnie była to po prostu nuda. Sześć do dziesięciu dźwięków, które w kółko napływały na siebie, a artysta tylko zmieniał nieznacznie ich wysokość. Cztery rozwlekłe kompozycje zaprezentowane w czasie ponad godziny, jeśli któraś mogła się spodobać to tylko ze względu na użytą barwę (mi przypadła do gustu ta z wiolonczelą), bo jeśli chodzi o konstrukcję, formę to nie było w tym nic. W dodatku Niblock nie skorzystał z zalet 4 głośników w narożnikach sali, nie było żadnych zaskoczeń, dźwięki kolejno przelatywały od jednego do drugiego.

Pomimo przerażającej długości występu Niblocka, starczyło jeszcze czasu żeby odpocząć przed wieczorną partią koncertów. Jako pierwszy wystąpił Axon (Fred van Hove na fortepianie i akordeonie okazyjnie, Marcio Mattos na wiolonczeli, Martin Blume na perkusji oraz wokalista Phil Minton). Ten kwartet porwał mnie od początku, zagrali po prostu free jazz (gęsto, dużo, głośno, w poprzek), z tym że w składzie był Minton. On rzucił zespół na głębokie wody, a reszta muzyków miała „tylko” swoje instrumenty. Jego głos przyciągał uwagę równie mocno, jak jego osoba. Ma on talent aktorski, gestykuluje, gra też mimiką twarzy. Wykorzystywał cały arsenał środków: chrząkanie, mruczenie, syczenie, rzężenie, wypowiadał cząstki słów, śpiewał fragmenty „ładnych” melodii. Stronił od ekstremów, bodaj tylko raz krzyknął. Może trochę za często zbliżał się do brzmienia dwóch kaczorów – Donalda i Duffy’ego, wtedy, gdy jakby przepuszczał swój głos przez zęby i szumiał. Poza tym – nie mam zastrzeżeń, żywiołowa improwizacja, która mimo wielu zaskakujących chwil wydawała się odbywać całkiem naturalnie, sama z siebie.

Kolejni wykonawcy to zespół Grewtronics (choć organizatorzy uparcie twierdzili, że Grutronics) z towarzyszeniem Evana Parkera. Saksofonista nie boi się konfrontacji z elektroniką, czego dowodem nagrania ze Spring Heel Jack, Jah Wobbbe no i jego Elektro-Acoustic Ensemble. Tym razem połączył swoje siły z brytyjskim kwartetem, który używa Mooga, syntezatora kontrolowanego ruchem, klawiszy, harmoniki oraz różnego rodzaju efektów i filtrów. Z początku Grewtronics działali sami, Parker siedział spokojnie z tyłu i wsłuchiwał się w ich grę (albo zastanawiał się, co też on tu robi?). Panowie budowali ze skrawków i urywków, brudów i zakłóceń coś na kształt zmiękczonej wersji Autechre, czasem też zahaczającej o to, co na płycie The Flirts stworzyli Gert-Jan Prins i Cor Fuhler. Po około dwudziestu minutach saksofonista zdecydował się zagrać – głównie jednobarwne, proste pasma dźwięków. Z czasem grał trochę agresywniej, dźwięk instrumentu robił się bardziej gardłowy. Cały występ miałby może sens jako półgodzinny dynamiczny pokaz umiejętności, a że trwał ponad godzinę, to wszystkie dynamiczne i intrygujące momenty zdążyły się rozpłynąć w chaotycznych i bezcelowych poszukiwaniach. Winiłbym za to raczej Grewtronics, którzy nie posiedli umiejętności ograniczania się i są zafascynowani ilością sprzętu, jaki posiadają.

Potem zdarzył się koncert-niespodzianka, zaskoczenie przede wszystkim dla mnie, gdyż z pary występujących: Dorothei Schurch i Güntera Christmanna, znałem tylko tego drugiego, a to też bardziej na zasadzie kto, a nie co. Schurch to improwizująca, eksperymentująca wokalistka, a Christmann jest puzonistą i wiolonczelistą. Króciutki koncert tego duetu to był prawdziwy mały skarb, tak jak drobiazg, który ktoś wam daje bez okazji, zupełnie niespodziewanie, a który cieszy ogromnie. Obydwoje artyści zaprezentowali zupełne wyzwolenie (bez epatowania, efekciarstwa) używanych środków. Snuli opowieści, prowadzili nieoczywisty, nielinearny dialog, który potem bez wahania pruli, by ze strzępków tego wypleść kolejną fragmentaryczną opowieść. Balansowali między powagą i lekkością, albo raczej łączyli je. Były tam momenty zupełnie poetyckie, jak na przykład wtedy, gdy głos powoli wychodził spod powierzchni zarysowanej przez puzon. Całość jakby lekko kapryśna (ale ani śladu zmanierowania) urzekła mnie kompletnie.

W zupełnej kontrze do tego sytuowało się następne wydarzenie – czterdziestolecie Globe Unity Orchestra. Na scenie spotkali się Bauer, Parker, Ernst-Ludwig Petrowsky, Greg Dudek, Rudi Mahall, Manfred Schoof, Jean-Luc Cappozzo, Paul Rutherford, Alexander von Schlippenbach, Paul Lovens i Paul Lytton, dobił do nich Christmann. I niestety stało się to, czego się obawiałem – pojedynczy muzyk jako taki stracił znaczenie. Każdy miał swoje solo, ale to tak naprawdę nie było istotne. Oczywiście wszyscy grali świetnie lub przynajmniej dobrze, tętniło to energią, migotało, ale ta energia zupełnie mnie nie obchodziła. Wiedziałem, że każdy zagra swoje solo, dłuższe lub krótsze i że będzie ono „porywające” (w takiej stylistyce utrzymuje się gra GUO), ale w zasadzie, co z tego. Zapadł mi w pamięć pomysłowy Lovens i nadaktywny Mahall. Jednak całość była wyważaniem otwartych drzwi i inaczej niż w kategoriach towarzyskiego muzykowania nie jestem w stanie tego widzieć.

Na zakończenie sobotniego wieczoru, w zasadzie już nocy, mocne uderzenie – The Ex, punkowcy z Holandii. Andy Moor i Terrie Ex na gitarach barytonowych, Kathrin za perkusją i na wokalu oraz G.W. Sok – główny wokalista, porwali publiczność, nie tylko z miejsc siedzących. Zagrali wiele kawałków z albumu „Turn”. Był to mocny, hałaśliwy punk rock, ale grany na najwyższym poziomie, wybornie nadający się też do słuchania. Gitarzyści dodali do tego elementy noise’owych improwizacji – było to widowiskowe, bo gdy wpadali w „szał” grania, zderzali się ze sobą i wyglądało na to, że kaskady dźwięków są wynikiem tych kontaktów.

Niedzielę w stodole otworzył koncert Mimi Secue, o którym potem, gdyż lepiej najpierw o tym, co dobre – czyli o koncercie następnym. Kwartet Dairy grał do filmu René Claira „The Crazy Ray” (czyli „Paris qui dort”). Skład tego projektu stanowią Andy Ex na gitarze, Joe Williamson na kontrabasie, Steve Heather na perkusji i obsługujący elektronikę Yannis Kyriakides. Ich muzyka, przez większość czasu spokojna, szemrząca, przy tym pełna smakowitych detali, doskonale pasowała do filmu. Poza tym swobodnie mogę sobie wyobrazić słuchanie jej bez tego obrazu, a nawet wyrażam głośną chęć słuchania jej. Bardzo przyjemny kawałek muzyki, wciągający, ale nie męczący, gdzie elektronika przegryza się grą instrumentów. Trzy czwarte to kostropate drobiazgi z gitary, małe dźwięki z obstukiwania perkusji oraz transująca gra kontrabasu (przez traktowanie go smyczkiem). A elektronika jakoś wokół i w szczelinach, delikatnie się rozpycha. Gdy doszło do przełamania zbudowanego napięcia zawiódł mnie trochę perkusista, ale to chyba musiałby być drugi Trapist, żeby gra tego instrumentu w tym kontekście mnie zadowoliła. Mimo to, sporo satysfakcji.

Wieczorny zestaw otwierają Schlippenbach, Lovens, Rutherford z Tobiasem Deliusem (klarnet, saksofon). Co tu dużo mówić, trzech pierwszych wczoraj podczas GUO i przez większość czasu brzmienie jest takie, jak jakaś mała cząstka tej orkiestry. Lovens to znów kopalnia inwencji, Rutherford (który wczoraj na scenie strasznie się krzywił) gra uśmiechnięty, jego puzon ma suche brzmienie, a dźwięk jest jakby niepełny, przy tym na szczęście interesująco poskręcany. Delius gra cząstki dźwięków, jakby pyknięcia, prychnięcia, często też silnie dmucha nie puszczając klapek instrumentu, co daje minimalny, drżący dźwięk. Schlippenbach z biegiem improwizacji wrzuca coraz więcej sprzętów kuchennych (tarka, sitko, pokrywka, miska) do fortepianu przez co zyskuje coraz więcej perkusyjnych efektów. Generalnie znów jest energicznie i do przodu. Ja znalazłem upodobanie w wolnych fragmentach, jakby sonorystycznych. W tym sensie, że wtedy mogłem naprawdę posłuchać tych artystów, zrozumieć znaczenie każdego z nich w tym kwartecie, pojąć sens jego gry, jego oddziaływanie na pozostałych.

Potem drugi mały, zaskakujący koncert – Manon Liu Winter gra solo na fortepianie preparowanym wspomagając się laptopem. W programie zapowiedź: „dirty pieces, piano solo + environmental sounds” materializuje się w dziwny sposób. W pierwszej odsłonie Winter używa tylko instrumentu, publika jest niezbyt zainteresowana, chodzi do bufetu i nie tylko (wiadomo, jak nie grają gwiazdy, to można trochę olać sprawę) a do tego ożywiają się ptaki i śpiewają głośno, jak nigdy przedtem. To są w zasadzie całe environmental sounds, gdyż w drugiej części Winter wykorzystuje raczej nagrania terenowe – odgłosy ruchu ulicznego, życia miasta, chyba też dworca. W tej odsłonie elektronika jest na pierwszym planie, instrument wydobywa się z pod niej, pianistka gra w jego wnętrzu, trze struny. Elektronika to nieprzyjemne dźwięki, w których głęboko coś tętni. Do tego pulsu Winter dokłada pojedyncze uderzenia w klawisze, z czasem coraz gęstsze. Instrument jakby dźwigał na sobie ciężar partii elektronicznej. W tym koncercie było coś mrocznego, czego brakowało mi podczas tego festiwalu, do tego była ciekawa idea, doskonale przeprowadzona.

Festiwal wieńczy propozycja 4 Walls – Luc Ex (gitara), Minton (głos), Veryan Weston (fortepian) oraz perkusista Michael Vatcher, zagrali z towarzyszeniem Isabelle Duthoit (klarnet) oraz puzonistki Gail Brand. Cała szóstka stworzyła groteskowy muzyczny kabaret, grali banalne piosenki, których tematy same się sabotowały. To ukazanie drugiego dna idyllicznych filmowych tematów, piosenek dziarskich chłopców czy napuszonych pop hitów o miłości było motorem napędowym tego koncertu. Znów uwagę przykuwał Minton, ale reszta mu dorównywała. Pianista szalał, perkusja i gitara jakby zespoliły się w jedno w swoich obsesyjnych, natrętnych, szybkich zapętlonych figurach. Panie poczynały sobie odważnie, grały nieraz w poprzek, a siła ich instrumentów kazała zespołowi mieć je na uwadze. Znów był w tym jakiś pazur, paranoidalne śpiewy Mintona bawiły przerażając. Było to szaleńczo poszukujące poszukiwanie (nowego, a nie tego, gdzie się kiedyś było i co dobrze leżało). Czułem, że każde zagranie może zmienić całkowicie bieg spraw, że wszystko jest kwestią otwartą – a o to chodzi przecież w improwizacji. Publiczność była zachwycona (zresztą, jak większością koncertów) i długo oklaskiwała muzyków.

A teraz uzupełnienie o to, co wypadło z chronologicznej relacji. Głównie tytułem dziennikarskiego obowiązku (hmm…jakbym był dziennikarzem).
Austriacki duet Tumido zagrał coś, co miało być improwizowanym punkiem, ale nie mogło wyjść z prostej struktury, która nudziła już przy trzecim kawałku. W dodatku przeplatali je pustymi „poszukiwaniami” dźwiękowymi, w stylu drapania po perkusyjnym talerzu, do którego przyczepiony był mikrofon kontaktowy. Jedynym pomysłem było mocniej i więcej – ja jednak wolę próby jakościowe a nie siłowe i ilościowe.
W sobotę w Kleyelhof przed Dairy swoje żenujące piosenki odegrał zespół Mimi Secue. Czystej wody gitarowe smęty, kopia kopii kopii.
Przed 4 Walls zostało zaprezentowane opus magnum (jak stwierdził konferansjer) tych Konfrontacji: Georg Graewe Sonic Fiction. Skład tak olbrzymi (14 osób, w tym kwartet smyczkowy), że aż nie chce mi się wymieniać. Niestety do mnie efekt muzyczny tego projektu nie dotarł, jeden udany dialog Kenta Kesslera z Philem Mintonem oraz ciekawa gra Carrie Schulz na rożku angielskim i oboju, nie usprawiedliwiają tej megalomańskiej zabawy kompozytora. Nie wiem, czy było to dzieło jazzmana, który fascynuje się muzyką poważną czy kompozytora, któremu wydawało się, że złapał bakcyla jazzu, jednak połączenie elementów tych stylistyk nie miało żadnego sensu, moim zdaniem pachniało sztucznością i rozchodziło się w szwach.

Szacowny festiwal w Nickelsdorfie chyba koncentruje się zbyt mocno na klasycznym free jazzie, a może tylko ta edycja tak wyglądała. Jego poszukiwania w pozostałych polach muzyki są zaskakujące, co oznacza niespodzianki zarówno miłe, jak i przykre.

Patrząc z innego punktu (takiego oprócz-muzycznego): atmosfera jest przyjazna, pole namiotowe jest darmowe, poza tym zniżka dla mieszkańców (cytuję z maila) ‘former eastern countries’. Te fakty należy również wziąć pod uwagę (poza programem, w którym zawsze wiele „ważnych nazwisk”) rozważając wyjazd na Konfrontacje.

[relacja pierwotnie opublikowana na diapazon.pl]

Brak komentarzy: