Obecność w programie festiwalu niemal
w równej mierze nazwisk mi znanych i nie- to miła perspektywa.
Okazja aby posłuchać, jak się mają, ci których cenię, a mogą
nadarzyć się też jakieś niespodzianki, odkrycia. Co prawda nieco
niepokoił mnie spory kontyngent artystów z Europy Środkowej,
spośród których kojarzyłem tylko Tigricsa. Jednak zaufanie, jakie
mam co do wyborów organizatorów MGF, pozwalało mi być w miarę
spokojnym.
Festiwal otworzył występ Rafaela
Torala, którego byłem ciekaw, bo wiele o nim słyszałem, a jego
twórczość znam śladowo (a to też tylko z przed diametralnej
zmiany podejścia, jaką jest „Space Program”). Bardzo się
cieszę, że miałem okazję posłuchać tej muzyki na żywo,
zobaczyć wykonawcę w akcji, bo gdybym usłyszał płytę z tym
materiałem, to pewnie tak by do mnie nie trafił. Dźwięki też
były ciekawe, ale pierwszoplanową rolę w odbiorze grał dla mnie
aspekt performatywny. Portugalczyk zaczął trzymając w jednej ręce
skrzyneczkę a w drugiej coś a'la mini-latarkę (czujnik? kontroler
świetlny?) i przez zbliżanie ich do siebie tworzył dźwięki –
pojedyncze kropki rozrzucone bez związku ze sobą, nie tworzące
żadnego wzoru. Z początku nic mi nie przypominały, były nieco
piszczące, w jakiś sposób laboratoryjne, surowe, natomiast pod
koniec tej części brzmiało to, jakby Toral bawił się samplem
tłumionej trąbki. Drugą fazę rozpoczęło uderzanie w
rozciągniętą, ustawioną pionowo, sprężynę, której brzmienie
było przetwarzane wyraźnie elektronicznym pogłosem, po chwili
Toral powrócił do urządzeń używanych poprzednio, tym razem
dźwięki były drobniejsze. W kolejnej części trzymał małą
skrzyneczkę, z dwoma otworami na górze, po których przesuwał
kciukami w ten sposób wydobywając dźwięki (ich wysokość
wzrastała, gdy poślinił palce). W tej partii muzycznie było
najmniej interesująco, dźwięki były bardzo kosmiczne (w złym
tego słowa znaczeniu), kojarzyły się z wczesną muzyką na taśmę
czy efektami ze starych filmów sf. Ostatnia część była chyba
najciekawsza: w użyciu znalazła się czarna skrzyneczka, z
głośniczkiem na przedniej ścianie (radio? wzmacniacz?), która
chyba została poddana przez Portugalczyka modyfikacjom, gdyż na
górze widać było (być może) płytki układów scalonych, których
dotykanie powodowało sprzężenia. W tej części słychać było
pewne zagęszczenie, dźwięki stykały się ze sobą, gniotły
nawzajem, wpadały na siebie. Również sam muzyk był w tej części
najaktywniejszy, trzymał źródło dźwięku dwoma rękoma, jakby
przyczepiony polem elektromagnetycznym, próbował się od niego
odczepić, wyrwać się mu, ale nie mógł, moc skrzyneczki była
zbyt duża.
W ruchach Torala nie chodziło o to, że
odpowiadają one dźwiękom w tym sensie, że jest on wczuty w to, co
gra, że prezentuje swój „odlot”. Zwłaszcza w pierwszych dwóch
częściach każda najdrobniejsza czynność wpływa na efekt
dźwiękowy i to było fascynujące. Toral ruszał ramionami, głową,
wyginał się, chodził swobodnie po scenie. Wydaje mi się, że była
to ciekawa odpowiedź na coś, z czym muzyka elektroniczna ma problem
– obecność artysty podczas grania, wykonywane czynności, jego
reagowanie na przestrzeń (żeby nie szukać przykładu daleko:
Basinski w Poznaniu). Twórca muzyki elektronicznej niekryjący się
za stoliczkiem, trzymający instrument i poruszający się z nim –
to wciąż rzadki widok. Toral decydując się na taki gest stworzył
wyrazistą propozycję, gdzie z ascetyzmem środków szła w parze
przejrzysta (co nie znaczy oczywista, łatwa) treść.
Zgodnie z bardzo dobrym, choć nieco
mniej w tym roku praktykowanym, zwyczajem, ten artysta zagrał na
festiwalu dwa razy. W sobotę wystąpił w fantastycznym trio z Joe
Williamsonem (kontrabas) i Michaelem Vorfeldem (instrumenty
perkusyjne). Tego ostatniego trudno włożyć do szufladki
„perkusiści”, trzeba by posłużyć się określeniem
„perkusjonalista”. W zestawie były talerze, centrala i werbel,
jednak porozstawiane wokół niego, oprócz tego dwa stelaże ze
strunami przypominające cymbały. Jeden z nich przykryty był folią
aluminiową, co dawało fascynujący dźwięk, gdy struny wibrowały
od smyczkowania. Talerze też traktowane były smyczkiem, poza tym
Vorfeld miał kawałki materiału, którymi przykrywał instrumenty,
by zmienić ich brzmienie. Co uczyniło ten koncert tak wspaniałym,
to połączenie improwizatorskiej czujności, otwartości z precyzją
dźwięków, które były jednocześnie zdecydowane i delikatne,
unosiły się w powietrzu swobodnie i choć razem tworzyły spójną
całość, to nigdzie nie zapuszczały korzeni. Otwartość, gotowość
do zmiany, redefinicji widać było u Torala, który w pewnym
momencie zdecydował się grać bez nagłośnienia, żeby lepiej
wejść między pozostałych. Okazało się wtedy, że kosmiczne
brzmienie pudełka jest wynikiem nałożonego efektu, a jego
pierwotna barwa przypomina crackle box (którego używał Emiter). Z
Portugalczykiem wiąże się sytuacja, która pokazała jak bardzo
publiczność była wciągnięta w koncert: odłożył on jedno z
urządzeń na bok, ale zapomniał go odpiąć od mikroportu i gdy
oddalał się stolika powolnym krokiem, ciągnął je za sobą.
Wszyscy widzieliśmy, że skrzyneczka zaraz spadnie, pewnie nie tylko
ja musiałem powstrzymać się, żeby nie zawołać „uważaj”, a
gdy urządzenie spotkało się z podłogą, dało się usłyszeć
gromadne, przytłumione, westchnienie. Bardzo zabawna i ciekawa
sytuacja, coś w rodzaju chęci ostrzeżenia bohatera filmu, że za
drzwiami czai się niebezpieczeństwo.
Toral znów się ruszał, chodził, ale
to persona sceniczna Vorfelda zwracała uwagę – każdemu
zagranemu przez niego dźwiękowi odpowiadała mina, nieraz dość
przerażająca. Jeśli chodzi o brzmienie to on był łącznikiem w
tym trio, jako że operował największą paletą. Pomiędzy dwoma
ruchomymi częściami tego tria stał niemal nieporuszony Williamson,
który grał chyba wyłącznie smyczkiem.
Pierwszego dnia miał miejsce jeszcze
jeden bardzo ciekawy występ solowy – zestaw koncertów w Teatrze
Kana zamknął Valerio Tricoli. W całkowitej ciemności Włoch
pochylił się nad swoim revoxem, jednak żeby go uruchomić
potrzebował trochę światła – użył zapalniczki. Źródła
światła były niemal równorzędną częścią występu – lampa
fleszowa nie dość, że migała, to jeszcze jej odgłos był
wykorzystywany (szkoda, że flesz nadgorliwego fotografa z nią
konkurował). Oprócz tego Tricoli wykorzystywał małą lampkę na
pasku do założenia na głowę. Częściowo, aby zorientować się w
przyciskach, ale też by stworzyć klimat i dookreślać dźwięki –
np. na chwilę ustawił ją na szybkie stroboskopowe miganie, gdy
słychać było pojedyncze uderzenia elektroniki. Na magnetofon
Tricoli nagrywał przede wszystkim siebie – szepty, oddech, a także
sam sprzęt, którego przyciski energicznie wduszał. Może mi się
wydawało, ale chyba przez manipulacje taśmą dźwięk został
podzielony na dwa kanały i w jednym pojawiał się z minimalnym
przesunięciem. Włoch często powracał do nagranego oddechu, który
brzmiał jak grzmoty krążącej w oddali burzy. Całość miała
intymny i tajemniczy charakter, szkoda, że była tak krótka (pewnie
ok. 20 minut). Wydaje mi się, że to nie miał być jeszcze koniec,
być może Tricoli był zmuszony przerwać z powodu trudności ze
sprzętem.
Na szczęście zagrał jeszcze na
festiwalu, w niedzielę w duecie z Robertem Piotrowiczem. Atmosfera
znów była tajemnicza, tym razem również złowroga. Tricoli nucił
króciutkie teksty, co przypominało 3/4HadBeenEliminated, tutaj
delikatny głos był niczym sample, jednak sensownie użyty, bo nie
gryzł się z elektroniką. Czasem powracał, znienacka, bez
zapowiedzi, jakby akurat przelatywał w pobliżu. Zdawało mi się,
że to jakieś zaklęcie, siedziałem bardzo blisko grających i
czułem się jakby uczestniczył w jakiś gusłach. Włoch korzystał
też w drugiej połowie z elektroniki, a w jednym momencie, kiedy
wszystko wygasło, znów zabrzmiał flesz, tym razem wręcz
eksplodujący, z majestatycznym pogłosem, jakbyśmy znajdowali się
w jaskini. Piotrowicz grał bardzo powściągliwie, uważnie,
zostawiał dużo miejsca partnerowi, raczej wrzucając niewielkie
wtręty. Brzmienie duetu było mroczne, dość szorstkie, a całość
była pełna napięcia i skupienia.
Ten koncert był w jednym z dwóch
zestawów, które umieszczone zostały w studiu Polskie Radia. W tej
edycji festiwal wszedł w dwie nowe przestrzenie, drugą z nich była
sala gimnastyczna Zespołu Szkół Sportowych. Jeśli pierwsza z nich
miała zastąpić Operę na Zamku, to druga miała osłodzić
rezygnację z terenów w Starej Rzeźni na Łasztowni. Co oznacza, że
będzie to miejsce głośniejszych, „cięższych” koncertów.
Pierwszego dnia faktycznie było dość głośno, ale tanecznie.
Tigrics żonglował fragmentami, upychał jeden na drugim, były
ciekawe momenty, jednak generalnie wszystko zlewało się ze sobą
tworząc gęstą papkę (może to też wina akustyki sali). Xavier
van Wersch, którego widziałem na club transmediale, znów zabawiał się
w szalonego naukowca próbującego stworzyć techno-potwora. Podobno
ten sam dowcip nie śmieszy, gdy słyszymy go po raz drugi, ale mi
się znów podobało.
W sobotę najpierw zagrał tu Dyslex,
który używał elektroniki, obwodów własnej konstrukcji by
stworzyć pochłaniającą masę dźwiękową, coś jakby dron-noise.
Pierwszy człon odnosiłby się do formy, ciągłości, stopniowego,
ale zdecydowanego wzbierania masy. Myślę, że Dyslex właśnie
konsekwencją swego występu mnie przekonał. Brzmienia były raczej
ciemne, ale przyjemnie nasycone, gęste, co jakiś czas ujawniał się
nieoczywisty rytmicznie puls. Miałem wrażenie, że o coś w tym
wszystkim chodzi, nawet jeśli nie wiedziałem dokładnie o co, to
dałem się prowadzić dźwiękom i znalazłem się w ciekawych
rejonach.
Tego wrażenia nie miałem podczas
kolejnego występu: Erana Sachsa i Prella. I nawet ośmielam się
wątpić, czy mieli go sami grający. Było długo (nie wiedzieli,
jak skończyć?), głośno, z dużą ilością przewidywalnych
zabiegów („wykręcanie” częstotliwości).
W sali gimnastycznej trzeba było
siedzieć na drewnianych ławkach albo opierać się o drabinki.
Natomiast studio PR prezentowało warunki luksusowe, z kwadrofonią
na czele. Można się było nią napawać zwłaszcza podczas dwóch
wydarzeń, w których uczestniczył eRikm: prezentacji
„aUTOPORTRAITU”, gdzie Francuz był autorem zarówno muzyki, jak
i warstwy wizualnej oraz improwizacji z Martinem Siewertem. Duet
zaskoczył mnie masywnością brzmienia, Austriak korzystał z
gitarowego „rzężenia” (i tworzył pełne detali i zagłębień
powierzchnie). eRikm, choć porzucił gramofony, to zachował
didżejskie ruchy i zwyczaje podczas manipulowania płytami cd.
Oprócz tych swoistych skreczy, wyłapywał z nich dźwięki, które
potem wiele musiały przejść w Kaos padach.
W studiu radiowym odbyły się dwa
bardzo dobre, a na pewno najprzyjemniejsze, koncerty.
Jak zwykle wiele spodziewałem się po
The Necks i jak zwykle nie zawiodłem się. Australijskie trio
(perkusja, kontrabas, fortepian) to jedno z najwspanialszych zjawisk
współczesnej muzyki, jakie poznałem w ostatnich latach,
fantastycznie spójne i spójnie fantastyczne. Zespół gra długie
improwizacje, które zaczynają się od jednego motywu, taka
jednostka jest powtarzana, poddawana modyfikacjom. Początek brzmi
czasami, jakby każdy grał swoje, ale gdy wątki zaczną się
splatać, to naprawdę – lepiej być nie może. I tak było w
Szczecinie. Kilka osób mówiło mi, że słyszało dźwięk, którego
nie grał na pewno żaden z członków tria. Cóż, to jest chyba coś
co nazywają brzmieniem zespołu.
Trudno z Australijczykami porównywać
inne trio – Trapist (choć tu też perkusista zaczął od
szybkiego, ciągłego grania miotełką po hi-hacie), ale był to
również wielce satysfakcjonujący koncert. Muzyka była
jednocześnie przyjazna, jakby wyciągała rękę ku słuchaczowi i
obiecywała przyjemny spacer spokojnymi alejkami, ale zarazem
dystyngowana, nakazywała zachować dystans i trzymać się dobrych
manier. Pamiętam jeden moment, kiedy Williamson, po chwili ciszy,
poddał motyw, który mi skojarzył się ze starym amerykańskim
kryminałem („w dobrym stylu”). Raz gitara też zabrzmiała jakoś
„amerykańsko”. Publiczność skutecznie domagała się bisu,
który był miłym zaskoczeniem – całkiem mocny, niemal rockowy
numer.
Moje obawy (uprzedzenia?) odnośnie
gości z Europy Wschodniej, niestety się potwierdziły, oprócz
przyzwoitego Tigricsa i odkrycia Dyslexa, reszta koncertów nadaje
się tylko do tego, by o nich zapomnieć. Większość z tych twórców
(w tym bądź innym swoim projekcie) grała na Uh Fest 2007, z
którego organizatorem (Ultrasound Foundation) Musica Genera zaczęła
w tym roku współpracować. Nie mam nic przeciwko temu, żeby
szczeciński festiwal wszedł do „obiegu”, żeby został
zauważony na świecie (choć już, w jakimś stopniu, jest), ale
niech nie stanie się (jeszcze bardzo mu do tego daleko) jednym z
wielu w łańcuszku tych, które wymieniają się artystami, które
oni po kolei „zaliczają”.
Nie chciałbym się też wymądrzać,
„jak to kiedyś bywało”, bo to dopiero moja trzecia Genera, ale
i tak na przestrzeni tych trzech edycji widać, że co roku mniej
jest składów zestawianych specjalnie na festiwal. A nie tylko moim
zdaniem, są one solą jego ziemi.
Te moje marudzenia nie zmieniają
jednak faktu, że szczecińskie wydarzenie jest jednym z
najważniejszych festiwali w Polsce, który każdy miłośnik
poszukującej muzyki powinien odwiedzić.
[relacja pierwotnie opublikowana na nowamuzyka.pl]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz