L'Amour à mort (1984) reż. Alain Resnais
Przyznam się do zawstydzającej niewiedzy, niemal ignorancji - gdy wszedłem na stronę imdb o Resnais, byłem zupełnie zaskoczony, że on jeszcze żyje, a co więcej - nadal robi filmy. Oj, jak radził KRS One (co swego czasu zostało zsamplowane przez kilku warszawskich producentów hip-hopowych) "you must learn".
I to przecież nie ktoś-tam, tylko twórca, który raczej mocno trafił mnie Hiroshima, mon amour (1959) - wtedy, kiedy prawie wcale nie oglądałem "takich" filmów. Potem, później, jeszcze oczywiście L'Année dernière à Marienbad (1961). Ale poza to nie wyszedłem. (co jeszcze warto?)
Patryk ostatnio podsunął mi ten z '84 (nagrany z Europa Europa, na vhsie, jak dawno nic z kasety nie oglądałem) i wybrałem go na film na noc noworoczną.
(Spoilery raczej się zdarzą, musiałbym być zbyt oględny w opisie, żeby czegoś nie wyjawić.)
Być może zbyt dużą wagę przykładam do początków filmów, ale tutaj znów otwierająca sekwencja bardzo mocno zapadła mi w pamięć, poruszyła, wciągnęła i do pewnego stopnia ukierunkowała odbiór.
Nawet nie dlatego, że zupełnie nie wiadomo, gdzie, kto, dlaczego. Przede wszystkim, bo śmierć zostaje po chwili anulowana i ja zupełnie nie wiem, gdzie się znajduję, tzn w jakiej opowieści, na jakich zasadach się ona toczy. Czy to będzie fabuła o kłopotach psychicznych kobiety, która nie może się pogodzić ze śmiercią ukochanego i zaczyna żyć w iluzji?
Bo, nawet jeśli widzimy, że on ożywa, to dzieje się to tylko wobec niej, w jej obecności, przez kilka minut nic/nikt ze świata zewnętrznego nam tego nie potwierdzi, nie zawrze jego ożycia w większym porządku.
Potem dostaniemy wytłumaczenie, nie - to żadne wytłumaczenie, lekarz się przyzna do błędu, ale nie będzie umiał wyjaśnić tego przypadku.
Medycyna coś w ogóle niezbyt jest przydatna, nie zostanie postawiona diagnoza, nazwana choroba Simona. Bo może to nie ma choroby - on po prostu umiera?
To jeden z elementów sporu wiary z wiedzą, jaki przewija się w filmie. Simon nie wierzy w Boga, ale na radę, żeby poczytał Biblię, odpowiada, że ona jest dla tych co wierzą, a on chce wiedzieć.
Natomiast Elisabeth w innej scenie otwarcie mówi, że wcale nie chce więcej wiedzieć (a wie mało) o Simonie.
Religia pojawia się wielokrotnie, bo najbliżsi znajomi tej pary to Jérôme, pastor i jego żona Judith. Simon nie chce rozpowiadać o swoim "zmartwychwstaniu", więc gdy słyszy w kazaniu fragment o Łazarzu, to tylko on, Elisabeth i widz mogą odnieść, to do niego. Podobnie gdy Judith w zapale opowiada o tym, jakie to piękne, że wszystko jest wyjątkowo, że wszystko jest niepowtarzalne, pojedyncze, że jest jedna Elisabeth i jeden Simon, zastanawiamy się, że nie - że przecież teraz to jest drugi Simon.
Bo po jego chwilowej śmierci, para chce żyć na nowo, lepiej, zrobić, to czego nie zrobili, bardzo mocno siedzi im w świadomości to darowane życie, które powinni wykorzystać jak najlepiej, nie marnować czasu.
Bardzo późno dowiadujemy się, że są ze sobą dopiero dwa miesiące. To jest zresztą dalej ten mechanizm, który na początku, niedoinformowania widza (celowego, rzecz jasna), dawkowania mu informacji, ale nie tyle podawania mu ich, co rozpuszczania ich w fabule.
Na przykład, zanim dowiemy się czegokolwiek o życiu Jérôme'a, pyta on Simona o obrzęd pochówku, religię, mieszkańców domów, które tamten odsłania na wykopaliskach. To pytanie wydaje się zupełnie znikąd. Potem już wiemy: dlaczego to go ciekawiło - bo jest pastorem.
Przez chwilę też możemy się wahać, gdy widzimy trumnę, bo wcześniej nie widzieliśmy śmierci. A jeszcze później, świadoma gra z odbiorcą, któremu może jeszcze zostało coś z tych myśli, jak moich z początku, Elisabeth wraca do domu, z daleka widzi światła zapalone, och, w domu czajnik na palniku, niemożliwe, czyżby Simon znów ożył?
Są też rzeczy, może mniej ważne, ale jakich nie dowiemy się w ogóle, np. co to za płonący dom, na który patrzy Simon opierając się o drzewo przy drodze.
Inne drobiazgi: w ich domu chyba zawsze widać coś czarnego albo czerwonego, jakiś przedmiot, element wystroju.
Pomysłowo złożony dialog, gdy Simon przez sen mówi "nie", jakby w odpowiedzi na dużo wcześniejsze pytanie, czy rozmawiał z Judith. A jednocześnie zapowiedź, bo jak ona przyjdzie, to nie będzie chciał rozmawiać.
No dobrze, ale przecież nie to (nie tylko? nie najbardziej?) czyni ten film tak niezwykłym, dla mnie fantastycznym, dla innych, podejrzewam, męczącym, trudnym w odbiorze.
Resnais wstawił między ujęcia, hm, nie wiem, jak to składnie opisać, więc wstawia statyczne ujęcie, gdzie na czarnym (czasami ciemniejącym do czarnego) tle fruwają białe cząstki, wydaje się że to może być śnieg, ale jeśli już to raczej taki jak w tych szklanych kulach, bo jak widać taki element z bliska, to nie przypomina on żadnego płatka. W każdym razie, jest to przepiękne, kojące, jakby ta białość miała nas okryć. Jednocześnie niepokoi i wycisza, a gdy nie słyszymy żadnych słów, możemy wsłuchać się w muzykę (tylko w tych scenach się pojawia). Nie znałem jej autora, przez chwilę podejrzewałem, że może Boulez, ale raczej wątpiąco. Okazało się, że to Hans Werner Henze (a Olga Neuwirth napisała doktorat o użyciu muzyki w tym filmie!).
Obraz pozostaje mniej-więcej niezmienny, poza tymi chwilowymi jaśniejszymi tłami, które jakby zapadają w zmierzch i różną gęstością białych elementów. Muzyka zmienia się bardziej, choćby skład instrumentów.
Jak napisałem, dla mnie był to generalnie cudowny pomysł, choć momentami na granicy irytowania, gdy np. przeplatane są dwa kilkusekundowe ujęcia, ale przecież - zarzucać mu sztuczność, rozbijanie fabuły, to byłyby kulomioty w płot.
Greenaway powiedział, że dla niego Resnais, spośród wszystkich filmowców, doszedł najbliżej do robienia takich filmów, które nie mogą być inną formą sztuki. Muszą być właśnie filmem. *
I myślę, że to też mnie tak pozytywnie naładowało w tym pomyśle, decydując się na takie rozwiązanie Resnais jakby mówił: tak to jest film, to jest tutaj możliwe, tak to wymyśliłem i tak będzie.
Oczywiście, mnóstwo jest eksperymentów z medium filmowym, ale nie aż tak dużo (wtedy) w formie bądź co bądź filmu fabularnego, opowiadającego jakąś historię.
Ale dlaczego zawsze musi być tak samo? Można czasem pozwolić (sobie, raczej niż twórcy) na coś innego.
(Na marginesie: natomiast przez te kilkusekundowe, porozdzielane ujęcia, film kojarzył mi się trochę z budową komiksu.)
Spodziewałem się, że te...nie chcę użyć określenia "przerywniki", ale...że zostaną one jakoś odniesione do fabuły, wytłumaczone przez nią. Więcej - obawiałem się tego, że to wszystko zepsuje. Wytłumaczenie jest, gdzieś po połowie filmu i nie jest z nim tak źle, ale mogłoby być lepiej, tzn kilka słów, pół zdania, mniej i byłoby w sam raz.
Francuzi mają praktykę w ukazywaniu związków miłości i śmierci, na szczęście bardziej niż przyczynowo-skutkowych, mentalno-psychicznych. Gdy padają słowa "nie rozstaniemy się, odejdę z tobą" przypomniał mi się Jules et Jim, a już sama obecność Fanny Ardant przywołała La femme d'a côté, który oglądałem niedawno.
W momencie, gdy grana przez nią Judith opowiada historię, że kilkanaście lat temu była zakochana w Simonie, a że teraz znów się spotkali, to nie wiem, czy ma być tak fajnie intertekstualnie czy to odmiana zrzynki. Film Truffauta powstał w '81, nie wiem, w jakich panowie byli stosunkach, ale chyba niemożliwe, żeby Resnais (i scenarzysta) nie znał tego obrazu lub choćby o nim nie słyszał. Więc raczej świadome zapożyczenie albo taki był Zeitgeist i takie twórcom rozwiązanie podsunął.
Ale wróćmy do tego, po polsku znanego jako Miłość aż po grób (wolałbym Miłość aż do śmierci). Albo jeszcze lepiej bez "aż", co oferuje nam miłą wieloznaczność, która nie jest bezzasadna, bo przecież Simon czuje pewny pociąg do "tamtej strony", wspomina ją i w końcu (s p o i l e r ! ! ! ! ! !! ! ! ) decyduje się tam wrócić.
A propos połączenia miłości i śmierci, dobrze znać francuskie określenie orgazmu la petite mort. Elisabeth zresztą dwukrotnie chwilę po stosunku mówi, że chciałaby teraz umrzeć, żeby zachować to szczęście (pamiętacie ten wiersz Przerwy-Tetmajera?).
Kurcze, pierwsze godziny nowego roku i już taki film, oby dalej było przynajmniej tak.
* Resnaisa pewnie nie chciał wziąć do współpracy, więc podebrał mu operatora i to właśnie po tym filmie - żeby nakręcić A Zed & Two Noughts, potem The Belly of an Architect i dalej aż do 2001, kiedy Vierny umarł.
Na noworoczny dzień musiało być coś lżejszego, więc niech żyje
Le Bal (1983) reż. Ettore Scola
Na pewno warty obejrzenia, tym większa satysfakcja, im większe ma się pojęcie o historii Francji, nie tylko tej powszechnej, a bardziej może nawet o historii ubioru, zwyczajów i, zgadliście - tańca.
Kilku świetnych aktorów.
Bohaterowie ograniczyli się nawet bardziej (do zera), a ja tylko kilka słów: dużo luster, np. pierwsze przejście w czasie przez nie, przeglądanie się w lustrach co i rusz. Na przykład, żeby zobaczyć, jak się mają włosy (ale i bez tego zważanie na nie, poprawianie, przygładzanie). Częste ujęcia na buty, nogi (swingujące lata z tej perspektywy, ukazujące trudność figur tanecznych).
Ponieważ film jest w pewnym sensie spadkobiercą kina niemego, to ważna rola gestu, dłoni, mowy ciała, wyrazu twarzy.
Elvisowcy przynoszą własny sprzęt - wyganiają i zagarniają przestrzeń. Rewolucjoniści z '68 grają z piosenką, czyżby przenośnia ich zaangażowania?
Barman jest poza męskie/damskie.
1/05/2009
Resnais, Scola (wpatrywanie cz. 14)
napisał
Piotr Tkacz-Bielewicz
o
01:17
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz