1/09/2009

Fellini, Ruttmann, Schadt, Allen, Renoir (wpatrywanie cz. 15)

Giulietta degli spiriti (1965) reż. Federico Fellini

Maestro dwa lata po 8 1/2 (i z tym samym operatorem).

Ja znów o początku chciałbym, który świetnie podgrzewa emocje i angażuje. Przez pracę kamery i kombinacje luster nie możemy zobaczyć twarzy bohaterki, która się szykuje na wyjście i jest obsługiwana przez dwie służące. Najpierw można myśleć, że zaraz zobaczymy jej twarz, że przecież się "do nas" obróci, ale po chwili staje się jasne, że jest to zrobione na umyślnie. Że reżyser bawi się z nami, że chce w nas rozbudzić zainteresowanie, kobieta przebiera w strojach, nie może się zdecydować, wybrzydza, czemu my (widzowie) nie możemy jej zobaczyć w całej okazałości i wyrobić sobie zdania, "podpowiedzieć" jej w czym dobrze wygląda. Jesteśmy nawet gorzej potraktowani niż te służące, które dostępują zaszczytu zobaczenia jej twarzy.
Ale potem inaczej można o tym pomyśleć, gdyż zobaczymy jej twarz wtedy, gdy będzie prezentować się (sprezentuje się? też) swojemu mężowi.

Nie należy jednak wysnuć z tego wniosku, że w filmie przyjmiemy jego punkt widzenia. Nie - on ma swoje tajemnice, coś ukrywa, a my towarzyszymy Giulietcie.

Widzenie, spotkania z duchami to nie tylko powrót do tego, co bohaterce zdarzało się w dzieciństwie, nie tylko przypominanie sobie przeszłości. Po seansie spirytystycznym Giulietta napotyka na zjawy w realnym życiu. Czy taką wręcz nierzeczywistą, nie z tego świata, postacią nie jest jej sąsiadka? Ona pokazuje jej świat wcześniej nieznany, obcy, z którego pokusami Giulietcie trudno będzie sobie poradzić.

Cały czas mamy do czynienia z wyższymi sferami, które nic nie robią tylko kultywują "sztukę życia". Ale nie wydaje się, żeby Fellini ich ganił, go raczej fascynuje ta nieustanna teatralizacja życia (och, te stroje, wymyślne, niepraktyczne, przytłaczające), moc wyobraźni i chęć uczynienia życia lepszym (tutaj to równa się: ładniejszym, bardziej kolorowym, bogatszym w bodźce). Tworzenie takich małych przygód, ciągłe uatrakcyjnianie, ucieczka od zwykłości (jakby ta groziła unieruchomieniem).

Gdzieś tam przewija się westchnienie "któż z nas nie potrzebuje matki" (gdy mowa o kobiecie) - wieczna tęsknota FF, jest też konflikt religii i seksualności, innym razem coś o tym, że mąż powinien być traktowany jak bóg.

To nie zostaje co prawda wprowadzone w życie, ale też Giulietta tak naprawdę żadnych zdecydowanych kroków względem swego niewiernego małżonka nie podejmuje. Ucieka, czy też wpada, w samotność, wyobcowanie, zaczynają ją męczyć zjawy z przeszłości. Nie karze męża, raczej siebie obwinia.

Berlin: Die Sinfonie der Großstadt (1927) reż. Walter Ruttmann

Wiadomo - klasyka kina, więc nie zaszkodzi zobaczyć drugi raz. Ale tak jak się obawiałem, muzyka Edmunda Meisela zupełnie mi się nie podobała. Z pewnością Alicja Helman ma rację pisząc: "W przeciwieństwie do innych kompozytorów, którzy nie zastanawiali się nad budową dzieła filmowego, jego językiem i specyfiką, Meisel próbował udowodnić swoimi eksperymentami, że montaż dobrego filmu opiera się na tych samych zasadach co architektonika dzieła muzycznego i prawa ich przebiegu w czasie są identyczne." (cyt. za).
Ale nie zmienia to faktu, że ta muzyka jest banalna, przewidywalna, ciężka od częstego użycia blachy i doładowana obowiązkowymi perkusyjnymi.

Domyślałem się, że nie będę miał tak fajnie, jak za pierwszym razem, gdy do obrazu przygrywał Vladislav Delay, ale tu momentami ciężko było wytrzymać.
Gdybym oglądał w domu, dobrałbym sam jakąś ścieżkę. Któryś agresywny Daniel Menche mógłby ciekawie funkcjonować.

Może pomyślałem o Menche'u, bo Ruttmann przez montaż skojarzeń często sugeruje analogie zachowań ludzi i zwierząt.
Przy czym mówi wprost, co jego zdaniem jest w przypadku naszego gatunku siłą napędową - pieniądze (może nawet zbyt wprost to robi).

Nieważne z jaką muzyką, to i tak jest pozycja obowiązkowa (jeszcze Karl Freund, ten od Metropolis, za kamerą).

Berlin - Sinfonie einer Großstadt (2002) reż. Thomas Schadt

Tak naprawdę to głównie dla tego filmu wybrałem się do CK Zamek, to był dobry pomysł, żeby pokazać go zaraz po pierwowzorze.
Zaczyna się inaczej niż obraz Ruttmanna, od późnej (chyba) nocy i tak jak tamten się kończył - fajerwerkami (one tutaj powrócą tworząc klamrę). Zestawienie, że niektórzy jeszcze balują, a inni już zaczynają pracę.

Generalnie miałem wrażenie, że w tym filmie jest za dużo ludzi, tzn jednostek, twarzy, przyglądania się im, a nie ludzi jako grup, masy przepływającej przez miasto, istniejącej w nim. Bo oczywiście, że i u Ruttmanna są jacyś momentalni bohaterowie, na których skupiamy uwagę, ale są potraktowani jakoś inaczej. Może to fałszywy podział, ale u Schadta jakby osoby na tle organizmu miejskiego, a u Ruttmanna ten organizm ukazany przy pomocy osób.
Choć też w tym z 2002 nie zawsze tak, więc może przesadzam.

Muzyka była ciekawa, już na początku rozciągnięty niski dźwięku puzonu pozwalał przypuszczać, że nie będzie orkiestrowy standard. Była też gitara elektryczna, basowa, fortepian preparowany i klawisz-sampler. Z tym ostatnim może mam trochę problem, bo jak się domyślam, to on podrzucał chwilami wyraźne rytmy/bity, no tak - puls miasta i też muzyka jaką w nim realnie słychać.
Kolejne części może nie do końca ze sobą pasowały, nie wynikały z siebie, ale to nie raziło aż tak.

Cassandra's Dream (2007) reż. Woody Allen

Allen był jakoś tak od zawsze, pewnie dlatego, że moi rodzice go lubili (i nadal lubią), oglądałem jego filmy, podobały mi się, ale nie szalałem na jego punkcie.

Może dlatego nie miałem problemów z tym, że Allen już nie jest nowojorski, że jakaś wolta, ucieczka, że może nawet zdrada. Akceptuję obecnego Allena, tak jak akceptowałem dawnego.
Miałem chwilę zwątpienia po Small Time Crooks (2000) i postanowiłem, że odpocznę od jego filmów.
Ale kiedy mój brat wrócił z kina i oznajmił, że Scoop (2006) jest świetny, a w telewizji miał lecieć Matchpoint (2005) - obejrzałem. I byłem zachwycony.

Nie będzie wielkim ryzykiem stwierdzić, że jeśli komuś podobał się ten film, to podobnie będzie z Cassandra's Dream.
(a teraz czas na spoilery, hue hue hue)

Allen znów dotyka kwestii winy i kary, tutaj posiłkując się losem Lady Makbet.
To ciekawe, bo ten model, który faktycznie wykorzystuje, pozostaje nienazwany/niezidentyfikowany, a Allen bawi się podrzucając inne tropy.
Gorzko-komicznie jest, gdy Terry opowiada, skąd wzięła się nazwa łódki (tytułowa). Gdyby znał ją z oryginalnego kontekstu, a nie tylko z wyścigów psów, to może wiedziałby, że nie musi być ona tak na pewno pomyślna.
Bo łódkę można uznać za pierwszy krok na drodze awansu, czy w ogóle dbania o materialną stronę życia, która braci nie zaprowadzi do niczego dobrego.

W innej scenie wspomniana jest Klitajmestra, po której nazwany został pewien kompleks. Ten wątek nie jest pociągnięty, ale można coś o tym pomyśleć.

Allen nadal bywa zabawny, ale zupełnie inaczej, tak że śmiech więźnie w gardle, bo gdy bracia robią ("strugają") broń, to jest z jednej strony zabawnie, bo pokazuje ich amatorskość, nieporadność, ale jednak broń służy do zabicia kogoś. (A efektów strzałów nie zobaczymy, zarówno w przypadku strzelania treningowego - do worka, jak i tego właściwego.)

Podobnie jak w Matchpoint widzimy człowieka, któremu przydarza się awans społeczny, który musi sprostać jego wyzwaniom (to Balzacowski problem też).
Tamten film bardziej trzymał w napięciu, bo więcej w nim zależało od ślepego losu, łutu szczęścia.
Tutaj może mniej dojmujące jest uczucie bezradności po zakończeniu filmu, bo jednak historia została jakoś "zamknięta". A pamiętam to poczucie, jak skończył się Matchpoint, bohater jest nie ukarany, a jakoś wiemy, że powinien być, a reżyser przedstawia nam taki świat, gdzie zbrodnia może ujść na sucho i zostawia nas z tym, nie rozwiązuje za nas sprawy. I to jest świetne (z perspektywy dzieła), bo jakby dawał zadanie do rozwiązania.

La règle du jeu (1939) reż. Jean Renoir

No to jeszcze pokrótce o tym filmie, który niedawno skończyłem oglądać.

Mając w pamięci Mouchette: całe to ścieranie się kłusownika i myśliwego, później polowanie na ukochaną, zabijanie miłości, metafora polowania.

W ogóle to przypomina się Gosford Park. A druga połowa dziedziczy chyba nieco z komedii slapstickowych.

Christine wołająca "mam dosyć teatru" i ma przecież na myśli nie tylko to przedstawienie, które właśnie dają, ale też to życie.
Skojarzył mi się też Roger Callois i jego pisanie o grach, np. ta kłótnia na polowaniu, kto miał prawo ustrzelić i pytanie leśniczego, czy podajemy wyniki, coś zastępczego zamiast zabijania siebie nawzajem, co pozwala ustalić hierarchię - jakikolwiek rodzaj gry.

Brak komentarzy: