7/17/2016

Animator - 9. Międzynarodowy Festiwal Filmów Animowanych (cz. 1)

Na każdą kolejną edycję cieszę się jak dziecko, któremu rodzice oznajmili, że zabierają je na wakacje do innego kraju. Albo na inny kontynent, o którego istnieniu latorośl nie miała nawet pojęcia. Animator to dla mnie przede wszystkim możliwość odkrycia kolejnych nowych technik, odmiennych stylów, zróżnicowanych sposobów opowiadania, przedstawiania i kreowania.

W tym roku tematami przewodnimi była animacja lalkowa oraz chorwacka. Jeśli chodzi o tę pierwszą krainę, to dotarłem na retrospektywę Špeli Čadež, której filmy miejscami kojarzyły się z braćmi Quay lub Janem Švankmajerem (zwłaszcza Zasukanec. Ciekawostka - muzykę do Bolesa zrobił Tomaž Grom. Pokazywano też dwie części Gofmaniady Stanislava Sokolova inspirowanej życiem i twórczością E.T.A. Hoffmanna. Twórca, który był w jury konkursu filmów pełnometrażowych, ciekawie opowiadał przed seansem, przywiózł też lalki i szkice. Doceniam nakład pracy i oddanie (pracuje nad tym dziełem siedemnasty rok), ale pozostałoby lepsze wrażenie, gdybym zobaczył tylko pierwszą część. Wyglądała ona olśniewająco, a po niej druga (która jak zrozumiałem jest w fazie postprodukcji) prezentowała się gorzej, wręcz trochę tandetnie. W dodatku, abstrahując od jakości technicznej, była bardziej sentymentalnie fantastyczna, co mnie odstręczało. Okdryciem nowego lądu było dla mnie przypomnienie Zenona Wasilewskiego. Zobaczyliśmy filmy z lat 1947-66, od znanego jako pierwszy powojenny film animowany (co nie jest do końca prawdą) Za króla Krakusa do Człowieka z lustra (na powierzchni zabawny, ale w głębi przejmujący). Każdy na swój sposób ciekawy, mnie szczególnie urzekły surrealne Pan Piórko śni i Zbrodnia na ulicy kota brzuchomówcy, również dzięki zabawnym tekstom piosenek (przywołało to klimat a'la Ewa chce spać).
Jeśli chodzi o Chorwację, to przede wszystkim świetny pokaz współczesnej animacji stamtąd. Zróżnicowane, wszystkie na poziomie, znów - każdy byłoby warto wyróżnić, tutaj przywołam twórców tych naprawdę najciekawszych (nie mogę podlinkować do strony festiwalu, więc szukajcie na własną rękę): Marko Tadić, Petra Zlonoga, Marko Meštrović, Michaela Müller, Ivana Bošnjak, Thomas Johnson Chintis Lundgren (ucieszyło mnie, że wyczułem rękę Priita Pärna). Nie przypadły mi do gustu rzeczy jednego z twórców zagrzebskiej szkoły animacji Borivoja "Bordo" Dovnikovicia. Głównie postaci z wielkimi nochalami i cycate baby, ok - czasem jakieś kolażowanie ze zdjęciami i obrazami, ale i tak górę brał gagowy humor. W najnowszym obrazie, z 1989 roku, były poszukiwania formalne, ale treść bez zmian.

Na wakacjach dziecko najpierw chce spróbować wszystkich pięćdziesięciu smaków lodów, je łapczywie, wszystko smakuje, nawet jeśli czasem boli brzuch. Ale wkrótce przychodzi przesyt. Dla mnie takim punktem był przegląd filmów z Royal College of Art. Za dużo obrazów w jednym zestawie, tylko jeden przekraczał osiem minut, a większość w okolicach pięciu-sześciu, tak że zaczęły się one mieszać ze sobą i potem było już trochę bez różnicy i znaczenia, co będzie następne. Rozumiem chęć pokazania jak najwięcej, ale należałoby taki pokaz rozbić na dwie części, może z rozbudowanym komentarzem, bo tak szkodziło to tylko poszczególnym filmom. Niemniej, w pamięci pozostały dokonania Joe Kinga, Rafaela Sommerhaldera, Gaelle Denis, Yves'a Francois.
Dobrym pomysłem na prezentowanie filmów i ich twórców był nowy format o nazwie Spotlight. Światło rzucono na młodą polską animację - zestawiano parę autorów, a filmom towarzyszyły prowadzone rozmowy, zamiast zwyczajowego Q&A. Ja byłem na wieczorze z Karoliną Głusiec i Izumi Yoshidą. Zwłaszcza rzeczy tej pierwsze bardzo ciekawe, nie skojarzyłem, że to ona zilustrowała utwór Etamskiego, a też do tego odmienny, pomysłowy film z wykorzystaniem rolek pianoli jako źródła wzorów.
Z Q&A po seansach zwykle wychodziłem, jakoś nigdy nie padało tam nic ciekawego. Po retrospektywie Michaeli Pavlátovej, gdzieś się spieszyłem, a może dowiedziałbym się czegoś. Dostaliśmy zróżnicowany wybór z lat 1991-2015, od nominowanego do Oscara, bardzo fajnego Řeči, řeči, řeči po zupełnie inny teledysk Rôzne druhy ľudí. Pomiędzy nimi: wciągające rytmem i wariacjami, a przy tym życiowe, Repete, zabawne i zaskakujące Karneval zvířat, które muzykę Camille'a Saint-Saënsa ilustruje nietypowo bo zamiast aury salonowości i elegancji stawia na nieskrępowane witalne siły natury. Ta frywolność, która tam bawiła, w Tramvaju przepoczwarzyła się w przyciężką rubaszność.

W ramach wydarzeń specjalnych przypomniano Heavy Metal, którego powstawanie nadzorował Gerald Potterton, laureat nagrody za całokształt. Film to kolejny dowód, jakim szalonym czasem były lata 80. Goła (i/lub przecycata) baba była wystarczającym usprawiedliwieniem dla pretekstowej fabuły, która obecnie bardziej bawi niż zajmuje. Dobrze, że każdy epizod robił inny autor, to przynajmniej wizualnie się nie nudziło.
Premierę miała francusko-belgijsko-kanadyjska wysokobudżetowa produkcja Avril et le Monde truqué Christiana Desmares'a (który współtworzył Persepolis i Francka Ekinci na podstawie komiksu Jacques'a Tardi. Steampunkowy scenariusz pozwala na mnożenie dziwnych wynalazków, wszystko jest dopracowane w każdym detalu, dużo pomysłów, dowcipnych rozwiązań a do tego piękne nieraz wizje (zwłaszcza podziemna dżungla).
Gdybym musiał wybrać jeden najważniejszy dla mnie seans (choć bardzo bym się przed tym wzbraniał), to byłby to ten poświęcony Józefowi Robakowskiemu i Paulowi Sharitsowi - tu można poczytać o ich znajomości i współpracy. Po raz kolejny okazuje się, że jedna rzecz to czytać o czymś, a zupełnie inna - doświadczać tego. Przypomniał mi się wykład sprzed kilku lat Sebastiana Cichockiego dotyczący konceptualizmu. Niby wszyscy wiemy, jaki był to odkrywczy nurt, ale zetknięcie się z przykładami tej twórczości uświadomiło mi wtedy jego niesłabnącą siłę. Tutaj podobnie, bo też odczuć te filmy (oczami i uszami) docierające z dużego ekranu i dobrych głośników, to jednak robi różnicę. No i wysiedzienie na filmach Sharitsa, zamiast przeskakiwania suwakiem czasu na komputerze, pozwala zrozumieć ich sens, doświadczyć tego "kina fizjologicznego", jak powiedział Robakowski. Do tego jeszcze właśnie on, przywołujący Karola Irzykowskiego, sypiący anegdotami, również o tym, jak chodził na techno imprezy w latach 90. w Łodzi i Krakowie. I jeszcze obcowanie z materialnym filmem, bo taśma jednego z dzieł Sharitsa się zrywa, drugiego zapętla (akurat na słowie "destroy"). Magiczne chwile.

Nie wszystkie wydarzenia specjalne były tak udane. Bardzo zdenerwował mnie koncert, podczas którego jak zapowiadano "Krzysztof Kaliski i Łukasz Maciej Szymborski podejmą się zadania skonstruowania swoistego audiowizualnego laboratorium, w którym niezwykle ważne dla Rudnika, a rzadko już używane w pracy studyjnej, magnetofony szpulowe wykorzystane zostaną na równi z nowymi technikami obróbki dźwięku. Publiczność doświadczy procesu powstawania utworów Rudnika, jak również przyjrzy się współczesnym technikom samplowania – zarówno w warstwie dźwiękowej, jak i towarzyszącej jej warstwie wizualnej." Taka żenada i bujda na resorach, że nie wiem, od którego miejsca zacząć. Może najpierw od tych mistyfikowanych magnetofonów szpulowych. Otóż - tak, na scenie stał jeden, przed laptopami, kontrolerami midi i zestawami efektów, ale nie prężył się dumnie, tylko wypchnięty przed szereg robił dobrą minę do złej gry. Po jakimś czasie włączono go, stał przed nim mikrofon - że niby zbierał odgłosy jego działania? Nie było tego słychać. Po drugie, domniemania o procesie powstawania utworów Rudnika... Śmiać się czy płakać? Mistrz pracuje z taśmą, a tutaj wykonawcy działali na dźwięku niematerialnym. To co powstawało nie miał nic wspólnego z kompozycjami Rudnika ani pod względem metody, ani efektu. Mierzi mnie takie usiłowanie wypłynięcia na fali jego popularności.
Na szczęście mogliśmy też obcować z filmami, do których zrobił muzykę. Dla mnie każdy interesujący, wyróżnić można Gry Grzegorza Lasoty z remiksowaniem czy plądrowaniem Bacha, zrytmizowaną Podróż Daniela Szczechury, Zupę Zbigniewa Rybczyńskiego (myślałem, że to lata 90. a to 1974).

Na festiwalu jest dużo muzyki, codziennie jakiś koncert w klubie festiwalowym, tylko że nie każdy się tam sprawdzał. Niestety od pierwszej edycji niewiele się tu zmieniło. Skoro już musi być taka instytucja jak klub i skoro musi być to biały namiot (prawda, że solidny, z podłogą i kanapami), to może pomyśleć o grubej kotarze w połowie przestrzeni, która choć trochę odzieliłaby tych bardziej zainteresowanych słuchaniem (i oglądaniem, są tam też seanse nocne, ale tego w ogóle nie próbowałem), od tych bardziej zainteresowanych tzw. socjalizowaniem się. Mimo warunków i mimo tego, że słyszałem ich grających ten materiał drugi raz, to występ Flora Quartet podobał mi się. Głównie dzięki pomysłowym wizualizacjom Małgorzata Wawro, tym razem jej florze towarzyszła też fauna - do światła diaskopu zlatywały różne owady, które wplatały się w obraz. Co do muzyki to niektóre bity dość toporne i klarnet na pogłosie czasem przeginał, ale ogólnie dobrze. Na JAAA! i Alien Ensemble byłem tylko chwilę, może i przyjemnie, ale jakoś czułem, że mam ciekawsze rzeczy do roboty. Jachna, Buhl i Ziołek ciekawie, masywnie i zróżnicowanie.

[część druga tutaj]

Brak komentarzy: