Pełnometrażowy debiut nie tylko reżyserki, ale też artystki wizualnej (i to się czuje w tym filmie). Nagrodzony w Wenecji, pokazywany też na Nowych Horyzontach, w Rotterdamie i Wiedniu. Porównywany z dokonaniami Gus van Santa, Lucrecii Martel czy nawet Béli Tarra.
Spotkałem się z opinią, że to "fabularna wydmuszka", ja bym to ujął inaczej - historia jest tu tak przedstawiona, że bardzo wiele zależy od odbiorcy. Może on w pewnym sensie zdecydować, jak ułożyć sobie składniki w całość, więc ich suma może się różnić (czego dowodzi przeczytanie kilku rozbieżnych streszczeń w recenzjach). Co jest interesujące, ale w zupełności rozumiem tych, którym fabuły jest za mało.
Za powodzenie tego filmu w dużej mierze odpowiadają zdjęcia Matíasa Mesy (z którym López współpracowała wcześniej).
Co ciekawe, nie ma tu muzyki jako takiej (oprócz znaczącej piosenki Bright Eyes), ale jest wspaniały sound design Julii Huberman. Ratuje on sytuacje w przydługich momentach, gdy na ekranie nie widzimy żadnych postaci.
Leones to nie dzieło wybitne, ale jest w nim zbyt wiele bliskich mi elementów, żebym nie mógł spojrzeć na nie łaskawym okiem. Po pierwsze, jest mapa, list napisany przed rokiem, nagranie na dyktafonie, jego odsłuchiwanie, przewijanie (co służy też jako mapa, przewodnik). Po drugie, są gry słowne. Po trzecie, nawiązania - do Bressona (może ukryte, ale jednak pada, że "diabeł, prawdopodobnie") i do Antonioniego (wyraźniejsze, przetwarzające końcówkę Blowup).
No i są też gry z czasem, bardziej otwarte - przyspieszanie "filmu" oraz zawoalowane - gdy bohaterowie nie mogą uzgodnić, czy to zachód, czy wschód słońca.
7/12/2016
Leones - Jazmín López (wpatrywanie cz. 29)
napisał
Piotr Tkacz-Bielewicz
o
11:54
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz