7/04/2016

Grand Mal - Perfect Fit

To jedna z tych długo poszukiwanych płyt, które w końcu znajduje się dziwnym przypadkiem. Kilka utworów z Perfect Fit usłyszałem w jednej z nocnych audycji w Programie Drugim Polskiego Radia, chyba była to prezentacja wydawnictw z holenderskiego Unsounds. Chociaż na wpół zasypiałem, jakiś obszar mojej intuicji został pobudzony i zaintrygowany dźwiękami stworzonymi przez trio Grand Mal. Skład zespołu to Justin Bennett (bębny, perkusja, zither), Stephie Büttrich (głos, obiekty), Anne Wellmer (syntezator, automat perkusyjny, powerbook).
Utwory zawarte na płycie to w większości piosenki, ale zwichnięte, jakby pokiereszowane, po przejściach. Najlepszym przykładem igrania z konwencją piosenki, przełamywania jej przymilności jest "Peel me a grape" (interpretacja utworu Davida Frishberga). Kompozycja zaczyna się od zmysłowego wokalu, którego śpiewająca nie jest w stanie utrzymać na wodzy, który mutuje w jęki, natomiast tekst staje się bełkotliwy. Porzucenie „seksownego” tonu jest jak otrząśnięcie się ze stereotypu, jaki popkultura przydzieliła piosenkarkom. Büttrich uwalnia swój głos, chce odkryć pełnię jego możliwości. Podążą ścieżką jaką przecierał Jaap Blonk, choćby swoim „Speechloss”. Nie atakuje jednak tak bezlitośnie jak jej rodak. Wykorzystuje szeroki wachlarz środków takich jak warkot, bełkot, rżenie, mamrotanie; mocuje się ze swoim głosem, który uwiązł w gardle, urywa słowa, zacina się, jakby chciała je zatrzymać. Potrafi także stworzyć zabawno-przerażającą kreację w „707”, która ociera się o piosenkę aktorską. Tam parodiuje rutynę pouczeń, jakich stewardessy muszą udzielać pasażerom przed startem. Ta stewardessa chyba odczuła nudę i postanowiła nieco urozmaicić prezentację.
Dotychczas pisałem wyłącznie o 1/3 zespołu. Choć to wyczyny wokalistki przykuwają uwagę, towarzysząca dwójka jest równie ważnym elementem Grand Mal. W omawianym przed chwilą utworze sugestywnie odwzorowują dźwiękową aurę pasa startowego. Ale potrafią zagrać nie tylko ilustracyjnie, perkusista nie ogranicza się do krótkich sekwencji stuknięć i chrobotów, ale podgrzewa też atmosferę gęstymi solówkami. Dla jego zagrań ciekawy punkt oparcia stanowi syntezator analogowy: freejazzowe „odloty” zyskują inne znaczenie pośród ziarnistych, buzujących powierzchni, drapiących igiełek pojedynczych dźwięków lub ich postrzępionych chmur. Nie jest to nawałnica do jakiej przyzwyczaił Thomas Lehn, jednak gra Wellmer świetnie pasuje do artystycznego pomysłu tria.
Trochę rozczarowuje wyciszająca końcówka albumu (3 albo 4 ostatnie kompozycje), tam jednak słuchanie umilają etniczne zaśpiewy doprawione rytualnymi niemal rytmami (wcześniej zdarzą się jakieś fragmenty bardziej rytmicznych bitów, w stylu piosenkowym) i lekką transowością.
Ciekawy album, który dostarczy przyjemności osobom lubiącym twórczość zasilaną szaleństwem z przymrużeniem oka. Dziwaczny urok spowijający te nietypowe piosenki sprawia, że awangardowa i niełatwa z pozoru muzyka staje się nie tyle lekkostrawnym, ile nęcącym daniem. W dodatku bawi w niewymuszony sposób nie sięgając po kabaretowe chwyty.

[recenzja pierwotnie opublikowana w 2006 roku na nowamuzyka.pl]

Brak komentarzy: