Nicholas Bussmann (z Kapital Band 1) zaplanował naprawdę ciekawy dzień w berlińskim Haus der Kulturen der Welt, była to czwarta odsłona meine Baustelle, o nazwie meine Zeit. Około 15.20 Trio Nexus (Erik Drescher: flety, Tomas Bächli: fortepian, Claudia Sgarbi: wibrafon, dzwony rurowe, glockenspiel) zaczęło wykonywać "For Philip Guston" - czterogodzinny utwór Mortona Feldmana z 1984 na flety, fortepian, wibrafon, glockenspiel i dzwony rurowe. Występ odbywał się w obszernej sali, w której na co dzień mieści się bar. Na szczęście funkcja konsumpcyjna miejsca nie rzucała się w oczy, bar oczywiście nie był otwarty w czasie koncertu, stoły odsunięto pod ścianę, jedynie szum klimatyzacji dochodzący pozostał jej śladem. W Sali wysokiej na ok. 6 metrów, z antresolą i dwoma ścianami przeszklonymi w całości, niska scena ustawiona została na środku, otoczona ze wszystkich stron rzędami krzeseł. Bardzo mnie ucieszyło, że siedząc w środku i słuchając kompozycji będę mógł utrzymać kontakt ze światem zewnętrznym. To za sprawą tych szklanych ścian, z których szersza oferowała widok na rzekę. Okazało się to tym bardziej dogodne, że utwór był zupełnie nienarracyjny. Do tego co usłyszałem mogłem dodać więc rozmaite zewnętrzne zdarzenia. Przejeżdżające pociągi (różne typy - kolory), przepływające statki (np. "Milan", "Luna"), samoloty, rowerzystów, joggingowców, spacerowiczów - w rozmaitych konfiguracjach, rodzinnych i pewnie też poza-. Statki wdzierały się czasem do wnętrza, warkot silnika przy odbijaniu od brzegu albo strzępki głosu pana, który przez mikrofon opowiadał coś ludziom na pokładzie. Potem też słońce wędrujące po rusztowaniu (które było wewnątrz sali) i odbijające się w budynku na moście.
O ile się orientuje "For Philip Guston" to drugi najdłuższy utwór Feldmana (po pięciogodzinnym "String Quartet II"), nie da się więc pominąć tej kwestii. Wysiedzieć cztery godziny bez przerwy, słuchać cztery godziny bez przerwy (tzn. słuchać uważnie, tak jak zwykle się czyni na koncercie), czy to w ogóle możliwe? czy nie jest to w jakiś sposób nie-ludzkie? Może nawet w jakiś sposób megalomańskie (ze strony kompozytora) jest wymaganie tego, napisanie takiej kompozycji i zaplanowanie jej odegrania w ten sposób (bez przerwy)? Nie wiem, na pewno nie mogę powiedzieć, że ten utwór mi się podobał. Ale też nic odwrotnego, choć przez ostatnie pół godziny patrzyłem zniecierpliwiony na to ile kartek z partytury jeszcze zostało.
Oczywiście, mogłem wyjść, rozruszać się, ogrzać (na zewnątrz było cieplej niż w środku), zjeść coś i wrócić po kwadransie z nowymi siłami. Kolega Marcin Sieradzki podniósł ciekawą kwestię, czym się różni doświadczenie, odbiór tego utworu przez osoby, które wyszły na jakiś czas, od tych które wysłuchały całego utworu. Licząc na oko z 60-70 osób, które były na początku wyszła mniejsza połowa, kilka wyszło na jakiś czas, wiele osób przyszło w trakcie trwania utworu, niektórzy w połowie. I jeszcze ci ludzie na zewnątrz, aż chce się ich aktywność fizyczną ustawić w opozycji do bierności słuchaczy.
Nie wiem, może tą muzykę należy brać tak niezobowiązująco, jest sobie całość, która ma cztery godziny, ale my możemy w jednym miejscu się wyłączyć by włączyć się znów, kiedy nas najdzie ochota, a te dźwięki są mimo tego, że my nie zwracamy na nie uwagi. Jednak do takiego odbioru nie skłaniają mnie warunki koncertowe. Na pewno nie czuję się swobodnie w sytuacji, gdy powiedzmy wyjęcie cukierka z szeleszczącego opakowania staje się głośniejsze niż grana muzyka. Nie wiem, ale ja mam w sobie sporo szacunku dla pozostałych słuchaczy i staram się nie zakłócać innym odbioru, bo wiem jak mnie samego wkurza, gdy ktoś mi zakłóca.
W drugiej połowie czytałem trochę książki, a więc jakąś część uwagi wyłączyłem, ale z drugiej strony nie miałem wrażenia, że coś mi umknęło. Wspomniałem, że muzyka była nienarracyjna, tzn. nie było w niej żadnych napięć, nie miała jakiegoś wyraźnego przebiegu. Poza tym była zupełnie pozbawiona emocji, czasem dźwięk fletu splótł się z akordem fortepianu, co razem dawało efekt czegoś na kształt wyrażania uczucia. To było najbardziej widoczne jeśli chodzi o flet, który mi się kojarzy z utworami w rodzaju "La Notte" Vivaldiego. U Feldmana po prostu podawał jakieś dźwięki, absolutnie żadnej melodii, jedynie pojedyncze dmuchnięcia. Nie zmierzam wcale do konkluzji w stylu każdy tak może zrobić, wrzucić parę dźwięków tu, parę tam, nawet na cztery godziny. Określeń "nienarracyjna" i "pozbawiona emocji" nie traktuję pejoratywnie. To jest problem, który często mam w pisaniu o muzyce, powiedzmy że chcę coś polecić, ale przychodzą mi na myśl przymiotniki czy cechy określające czy też brane za wady. A coś co jest zwykle wadą może być zaletą jakiejś muzyki. Może nie tyle zaletą, co nawet istotą, sposobem istnienia. Tak jak w tym przypadku.
Nie wiem, czy wymyślę jakąś konkluzję...Nie chcę, żeby to wyszło na to, że skoro ja miałem problemy z wysłuchaniem, to nikt inny nie da rady i ten utwór jest dla nikogo. Waham się teraz co do tej megalomanii kompozytora, też byłaby to megalomania inaczej pojęta. Nie duma, rozdęte ego, bliżej do jakiejś nieprzystawalności do rzeczywistości, nadmiarowości. Chciałbym tylko zrozumieć, jak odbierać ten utwór, jak on ma oddziaływać, jaki był zamysł kompozytora...może kiedyś.
Gdy Trio Nexus trzeci raz wychodziło na scenę niesione oklaskami my wychodziliśmy z sali, żeby dojść do siebie przed występem Toshimaru Nakamury. Byliśmy z powrotem w HKW około 20, gdzie okazało się że następne wydarzenia będą odbywać się w Auditorium - sporej sali koncertowej, której wprost nie mogę się nachwalić. Wygodne fotele, miejsce żeby wyciągnąć nogi, fantastyczne nagłośnienie, dużo świateł (umiejętnie używanych). Naprawdę luksusowe warunki do odbioru muzyki.
Na scenę wyszedł Bussmann, pełniący rolę konferansjera-prezentera, udało nam się zrozumieć tyle, że Konono No 1 nie przyjedzie, a The Necks zagrają dwa sety. Ale najpierw Japończyk i jego no-input mixing board. Trudno mi powiedzieć, co dokładnie robił, pewnie 'przekręcał gałki', ale nie mogłem nawet połączyć zmian dźwięków z ruchami rąk, bo sprzęt był zasłonięty przez postawioną przed nim obudowę. W każdym razie, nie było ani ekstremalnie wysoko, ani nisko (brakowało mi niskich częstotliwości), ale wśród publiczności widziałem takich, którzy zatykali uszy, część zdążyła nawet wyjść. Nakamura nie pozostawiał żadnych dźwięków na dłużej, elementy często się zmieniały, czasem skokowo. Dużo było struktur wyraźnie rytmicznych, ale żadnych bitów. Kilka ciekawych zabiegów z przestrzennym rozbiciem dźwięku (część dochodziła z głębi). Dobry występ, ale drastycznie krótki (25 minut).
Po chwili przerwy, ustawieniu dwóch banerów i zadymieniu sceny duet FM3 zaczął wydobywać dźwięki - najpierw jakiś tradycyjny chiński flet, puszczony przez pogłos, potem zaloopowany, następnie wyłania się druga połowa duetu i przez potrząsanie gitarą uzyskuje wszechobecną aurę. Dźwięki zaczynają przybierać na wadze, chwilami jest zbyt głośno, ale gdy podłoga się rusza robi to wrażenie. Generalnie nie jestem przekonany do ogólnego pomysłu - gitara bardziej jako generator tonów, choć gdzieś w tle przemyka się bardzo dyskretny motyw, a na tym płyną delikatne barwy dobywane z fletów itp. Były partie, które zbliżały się do new age'owej atmosfery, jakoś patetyczne, natchnione, do tego gitarzysta w ekstatycznym rozkroku spowity dymami. Pewnie nie moja stylistyka, ale poza tym to był to jeden pomysł, który po kilku minutach wydał mi się ograny i teraz była tylko kwestia, czy pojawią się jakieś interesujące brzmienia.
Przed Necksami nastąpiła dłuższa przerwa, którą zgodnie z radą Bussmanna wykorzystaliśmy na wizytę w barze. Czas oczekiwania nie był na szczęście zbyt długi, jeszcze jedno dopowiedzenie konferansjera, coś chyba nt. niejasności na czym mogą polegać dwa sety tria, tzn, że może nie być przerwy albo może być chwilowa. Mniejsza o to, wyjdzie w praniu. Zaczął Abrahams, po chwili Swanton i Buck dołączyli. Aaachhh, muzyka The Necks, coś wspaniałego, rzecz jedyna w swoim rodzaju. Dźwiękowa transcendencja. Jeśli ktoś jeszcze nie słyszał, to naprawdę powinien. Chyba nie mają słabych płyt, raczej takie które mi się po prostu mniej podobają (pierwszy cedek Silent Night, Next i Chemist w który się dopiero wgryzam). Reszta jest w zasadzie genialna i praktycznie każdy kolejny album jaki poznałem uważałem za najlepszy.
Muzycy długo szukali się nawzajem, może nawet z 20 minut, ale ja czekałem cierpliwie, wiedziałem, że gdy już akcja się zawiąże, to będzie tylko lepiej. Nie będę próbować opisywać przebiegu koncertu, tylko kilka spostrzeżeń. Jak mało Buck używał bębnów, koncentrował się na talerzach, a miał dodatkowy bęben basowy. Obok stał też średni gong, na werblu leżały z trzy małe talerze (coś takiego) i w to najczęściej Buck "stukał". Dopiero kiedy już maszyna The Necks szła pełną parą pojawił się motyw stopniowo wzmacnianych trzech uderzeń bębna basowego. Lloyd Swanton używa również smyczka, którego krótkie, ostre ruchy w drugim utworze w połączeniu z uderzeniami Bucka dają jakiś marszowo-militarny posmak. Mam wrażenie, że muzyce nadaje kierunek Chris Abrahams, który tamtego wieczora więcej czasu spędził po prawej stronie klawiatury, ale drugiego końca nie omijał. Gra głównie drobne motywy, powtarzane, nieustannie zmieniające się, ale potrafi też zupełnie z niczego zagrać nowy temat, nie powiązany z poprzednim. No i w ogóle, co za zgranie, Abrahams siedział do pozostałych tyłem, a złapałem tylko jedno spojrzenie Swantona na Bucka.
No i wspominana kwestia przerwy i drugiej odsłony. Najpierw w bezruchu zastygł pianista, potem kontrabas przestał się odzywać, Buck dwoma pałkami w mikro-ruchach grał na największym talerzu. I co się teraz stanie, jak skończy? Wyciszy? Trzaśnie mocniej? Tymczasem Abrahams wykonuje jakiś ruch w kierunku klawiatury, ale rezygnuje i powraca do skulonej pozy. Jednak po chwili mocno wracają dźwięki fortepianu, niemal przykrywają perkusję. I tak zaczyna się drugi set. Cholernie energetyczny, z obstukiwaniem kontrabasu, celnymi uderzeniami pięściami w klawiaturę i mnóstwem dźwięków perkusji. Oprócz grania w kilku partiach wyraźnego rytmu, Buck powraca do 3-uderzeniowego motywu (w zmienionej formie), poza tym wziął jeden z mniejszych talerzy, które leżały na werblu i trzymając go swobodnie w ręce pozwala mu stukać w pozostałe. Efekt chwilami przypomina gamelan, ale częściej jest bardziej niestabilny, chwiejny, niemal chaotyczny, ale pięknie uzupełnia ustaloną choć zmienną strukturę. I momentalny koniec, którego nic nie zapowiadało. Burza braw berlińskiej publiczności (spokojnie ponad 250 osób).
Potem czas na skromne zakupy. Marcin podsuwa Swantonowi (który prowadzi merchandise table) pomysł koncertowania w Polsce, ten odpowiada, że rozmawiali z promotorem (ciekawe, czy to standardowa odpowiedź na takie pytania?). Autografy, Buck daje się namówić na narysowanie czegoś wewnątrz opakowania mojego nabytku, a na wspomnienie koncertu na Musica Genera potakuje i mówi, że wyjdzie on na płycie.
[tekst opublikowany pierwotnie wkrótce po na emd.pl/wiki]