9/04/2016

Nowe Horyzonty - dziennik (cz. 10)

Ostatni, skrócony, dzień zacząłem Po burzy (Umi yori mo mada fukaku) Hirokazu Kore-edy. Po może nieco zbyt sentymentalnej Naszej młodszej siostrze, tutaj nie jest tak słodko. Za to chyba bardziej wnikliwie i przenikliwie. Zniuansowane, wielowymiarowe postaci, precyzyjnie zrozumiane przez aktorów, przekonujące, życiowe dialogi, równie dowcipne co mądre. Scenariusz (samego reżysera) w ogóle świetny, szczególnie napędzana siłami natury kulminacja. Zarazem zegarmistrzowsko wykoncypowana, jak i wiarygodna przyziemnym polotem.

Japończyka jeszcze nie zakwalifikowałem do ligii mistrzów, natomiast Terence'a Daviesa awansowałem tam niedawno, uzupełniając braki bezpośrednio przed NH (w zasadzie każde dokonanie warte uwagi, może najmniej The Neon Bible).  Od artystów tej miary wymagam więcej, więc mimo ogólnego zachwytu Sunset Song zacząłem się zastanawiać, czy Davies już się trochę nie powtarza. Ale szkockie pejzaże są pokazane oszałamiająco, opowieść na podstawie Lewisa Grassica Gibbona wciąga, co też jest zasługą aktorów. No i pojawiają się takie uwagi, jak ta, że coś nietrwałe więc tym cudowniejsze. Jest się czym zachwycać, przy czym to piękno nie jest przymilne, ale harde. Dzięki tej surowości głębsze, starczy na dłużej. Zapadło mi też spostrzeżenie (zusłyszenie?), że wojna była daleko, brzmiała jak Morze Północne - z oddali, a potem spowszedniała. I wtedy okazuje się, że dopiero wkroczy w życie. Język też jest jednym z bohaterów, główna postać zaczyna tęsknić do szkockich słów, bo tylko one mogą właściwie wyrażać i nazwać. Wspaniałe jest też odwołanie do figury Matki Ziemi, gdy protagonistka mówi, że "only earth endure" i doznaje wrażenia, że to ona jest tą ziemią.

Popołudnie (Na ri xia wu) Tsai Ming-lianga to raczej gratka dla wielbicieli zaprawionych w jego dorobku. Oni dowiedzą się kilku interesujących rzeczy, choć bez żadnych sensacji. Lee Kang-sheng jest małomówny, jak można było przypuszczać, ale z czasem trochę się rozkręci.

Brak komentarzy: