Intensywny, chwilami drażniący Eisenstein w Meksyku (Eisenstein in Guanajuato) Petera Greenaway'a, tu można poczytać, co tam się działo. Akuratna rozgrzewka o poranku z natrętnym brzęczeniem much, ogłuszającym dzwonem, echem okrzyków w katakumbach, deszczem i burzami oraz niosącym się, wyznaczającym rytm, waleniem w rury, które jest obecne na takiej (czaso)przestrzeni, że zaczyna się podejrzewać, że trzyma ją ryzach i podtrzymuje w posadach. Momentami pojawiają się charakterystyczne, znane z poprzednich filmów, wielogłosy odpowiadające podzielonemu ekranowi. Sound department, który się nad tym napracował był odpowiednio duży, tu odnotuję tylko Raúla Locatelliego i Vijay'a Rathinama.
Jak filmy festiwalowe się spotykają: z Koniem być przegalopował motyw centaura. A ponieważ wszystkiego się ze sobą łączy, to wkrótce potem trafiłem na Pierścień z papieru Zygmunta Haupta i nie zawaham się użyć żadnej okazji, żeby polecić tę książkę. No i jest tam opowiadanie "Co nowego w kinie?", którego bohater mówi: "widziałem taki film Eisensteina o Meksyku. [...] To jest najweselze święto na świecie - na temat śmierci. [...] śmieją się do tej śmierci, której uważają, nie należy się bać, śmierć jest im bliska i przyjacielska, oswojeni z nią, z jej wyobrażeniami na kamieniach rzeźb Mayów i Azteków i widzisz Elektro ma to sens, to przemieszanie życia i śmierci, bo gdzież jest granica?..."
Akurat tak się złożyło, że potem widziałem taki inny film dziejący się w Meksyku - Maquinaria Panamericana, pełnometrażowy debiut Joaquína del Paso. Tu też wiele było odgłosów metalu. Rutynowe zrytmizowane sprawdzanie rur przy pomocy pręta rozchodzi się po terenie fabryki niczym dzwon. Metalowe odpadki służą jako kołatki (świadome nawiązanie do Our Daily Bread Vidora?) używane podczas ogłaszania śmierci. Zresztą już od początku orientujemy się, że dźwięk jest tu potraktowany nieszablonowo, też jeśli chodzi o jego relację do świata przedstawionego. Zaczyna się od niepokojącej muzyki (Christian Paris), widzimy postać wchodzącą do mrocznej hali, utwór narasta, ale nagle zostaje ucięty – to mężczyzna wyłączył odtwarzacz. Po pierwsze jest to ciekawe, bo na przekór dramaturgii, a po drugie bo wiemy, że ta muzyka nie mogłaby tak brzmieć z małego sprzętu. Potem są też ciekawe rozegrania sytuacji, gdy czasem utwory słuchane przez kogoś na słuchawkach wypełniają filmową rzeczywistość, a kiedy indziej dochodzą do nas jak z leżących w pobliżu „nauszników” właśnie. Podziękowania za dobrze i pomysłowo wykonaną robotę niech zechcą przyjąć Santiago Arroyo i Santiago de la Paz.
Z satysfakcją uczestniczyłem w tym świecie, aż wydało mi się, że zbyt krótko w nim pozwolono nam przebywać. No ale zamknął się cykl żałoby, ostatnie sceny, po napisach, może nawet niepotrzebne. Z filmów o pracy w różnego rodzaju firmach i biurach na tegorocznym NH dałoby się zebrać fajny blok. Ten zerkał też w przeszłość retrospekcjami na widocznie starszej taśmie, gdzie między innymi wyburzanie i wybuch od tyłu, do tego kojące muzyka. Czy da się cofnąć czas, powrócić do świata przed katastrofą?
Resztki czyli pierwszy fabularny pełen metraż Omera Fasta. Muzyka Dirk Dresselhausa (aka Schneider TM) spoko. Ogólnie fachowo, ale niewiele z tego pozostaje po wyjściu z seansu.
Jeśli chodzi o znakomite wyczucie zależności między tym, co słyszalne i co widzialne, to należy wyróżnić też Serce psa (Heart of a Dog) Laurie Anderson (który chyba wejdzie do kin). To takie coś, co wielu młodych twórców bardzo chciałoby zrobić, ale im nie wychodzi. Znów to jakiś esej, w dużej mierze monolog, w którym swobodnie łączy się opowieść o tytułowym towarzyszu artystki z rozważaniami o zmianach w USA po 11 września, do tego między innymi Wittgenstein, Gordon Matta-Clark i buddyzm, a wszystko sobie płynie na luzie, powaga kontrapunktowana humorem. Oczywiście unosi się to z taką elegancją też dzięki muzyce Anderson. Są to zupełnie nowe utwory, choć nikt nie powinien mieć sobie za złe, jeśli wyda mu się, że już to gdzieś słyszał. Dryfujemy przez łagodne, pastelowe pasaże, za ucho prowadzi nas spokojny głos autorki.
I koljne rendez-vous z Anną Biller - Viva z 2007 roku. Tym razem wyprawiamy się w różowe lata 70. i znów wypada powtórzyć pochwały odnośnie kolorystyki, scenografii, strojów, w ogóle wyczucia plastycznego, no i wymowy. Znaczące, że jedyną sceną seksu, jaką dane będzie nam zobaczyć jest gwałt. Inne, "pozytywne", doświadczenia są pominiętę, być może szkoda na nie czasu filmowego, bo są zbyt oczywiste. A z tym widz musi się zmierzyć.
9/03/2016
Nowe Horyzonty - dziennik (cz. 9)
tagi:
anna biller,
christian paris,
joaquín del paso,
laurie anderson,
meksyk,
nh16,
niemcy,
omer fast,
peter greenaway,
raúl locatelli,
santiago arroyo,
stany zjednoczone,
vijay rathinam,
wielka brytania
napisał
Piotr Tkacz-Bielewicz
o
10:58
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz