Trochę nie chce mi się marnować czasu na Wszystkie nieprzespane noce (nagroda publiczności).
Na szczęście potem był Syn Józefa (Le Fils de Joseph) Eugène'a Greena. Mgliście pamiętam, że jego Most artystów przypadł mi. Ale ostatnio stykam się z nim w innych kontekstach, bo Green jest nie tylko filmowcem, ale też pisarzem, aktorem, deklamatorem, specjalistą od retoryki i teatru barokowego (polecam artykuł). We współpracy z wytwórnią Alpha prowadził niestety krótką serię płytową Voce umana, tam też wydawał albumy tworzone z Le Poème Harmonique. Szef tego ansamblu pojawia się w ważnym momencie tego przemyślanego i pełnego uroku filmu. Muzyki nie ma w nim może wiele, ale jest wtedy, kiedy być powinna (Emilio de Cavalieri, Adam Michna z Otradovic), a w tej scenie (Domenico Mazzocchi), wraz właśnie z deklamacją, komentuje ona losy postaci i wpływa na nią (jak mówi reżyser w wywiadzie).
Mnie ten obraz urzekł, choć domyślam się, że niektórych jego sztuczność może drażnić. Ale mimo pewnej teatralności jest on pełen życia. Jest też w sumie lekki, ale nie błahy, pogodnie taktowny i rozświetlony życiową mądrością. Ma też sporo subtelnego humoru, bawi się nawiązaniami do Biblii, które są czasem oczywiste, ale przeszczepione we współczeność dają do myślenia. Są części z kartami tytułowymi-odniesieniami, żeby nie było wątpliwości. Choć jest to nie tylko podążanie tropami, ale też reinterpretacja, np. że to był głos Abrahama, a nie Boga, który go wezwał do ofiarowania.
Do Pisma odwoływał się też Uczeń ((M)uchenik) Kirilla Serebrennikova, którego bywalcy NH mogą pamiętać z Odgrywając ofiarę. Te dwa filmy niespodziewanie ze sobą zarezonowały. Tutaj nieszablonowo poprowadzona, dobrze zagrana, zaskakująca opowieść o starciu wiary z nauką. Jak przychodzi co do czego, okazuje się, że tendencje religijne są silne i wielu osobom na rękę. Bohater ma na wszystko odpowiedź w postaci cytatu z Biblii (fajny pomysł z napisami na ekranie oddający to, że są one nie z tego świata), ale gdy jego przeciwniczka też się na nią powołuje, to on zarzuca jej bluźnierstwo. Ciekawie wpleciona jest też kwestia homoseksualizmu, problem braku ojca, w końcu też wchodzi to na poziom metafory politycznej (Bóg despota, tyran).
Zupełnie przypadkiem wyszło tak, że na kolejnym seansie pozostałem w Rosji. Kurka Riaba (Kurochka Ryaba) Konczałowskiego z 1994 roku trochę się zestarzała, ale da się to nadal oglądać bez boleści. Reżyser pozwala sobie na całkiem "odjechane" wstawki poklatkowych pościgów i równie szaloną muzykę, mamy też retrospekcje, wesele w pakiecie z potlaczowym pożarem i zwracanie się do kamery. Wszystko emanuje przaśnym wigorem, podlane jest wódką więcej niż obficie, być może to dzięki temu robi się jak z ludowej bajki, być może dlatego kura przybiera gigantyczne rozmiary i być może dlatego znosi złote jajko.
Na Mona i ja (Mona et moi) Patricka Grandperreta poszedłem dlatego, że wybrała go Claire Denis (rozważałem też, czy nie zobaczyć drugi raz Mr. Freedom, żeby usłyszeć jej wprowadzenie, ale ostatecznie wybrałem coś niewidzianego). Za ten film z 1989 roku reżyser dostał Prix Jean Vigo, ale moim zdaniem to nie tak całkiem niezrozumiałe, czemu obraz ten jest zapomniany. Rzecz nie jest na pewno zła, miłośnicy Denisa Lavant powinni to sprawdzić. Ciekawostka: dedykacja dla Simona Reggianiego "od którego wszystko się zaczęło". Denis chciała przypomnieć samą postać, o której mówiła z uczuciem. Jaki to samotnik, nie należący do żadnej grupy, przystojniak, motocyklista, jak wspiera innych, jaki hojny, beztroski. Opowiadała też, jakie to cenne, zwłaszcza gdy dziś panuje taka rywalizacja. Był producentem pierwszego filmu Bessona, a do Denis przyjechał do Dżibuti, gdy kręciła Beau travail.
9/01/2016
Nowe Horyzonty - dziennik (cz. 7)
tagi:
claire denis,
eugène green,
francja,
kirill serebrennikov,
konczałowski,
nh16,
patrick grandperret,
rosja,
vincent dumestre
napisał
Piotr Tkacz
o
10:39
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz