Przyłapałem się na tym, że mam słabość do Nanniego Morettiego, np. bardzo lubię ton jego głosu i sposób mówienia. Idźcie, ofiara spełniona (La messa è finita) z 1985 roku był więc dla smacznym i pożywnym śniadaniem. Niby nic wielkiego, choć czasem nabiera to wymiaru Bergmanowego. Ale bywa też wesoło, szczególnie zabawna scena, gdy cytowanie Dantego wybawia bohaterów z tarapatów.
Ostatnie dni miasta (Akher ayam el madina), debiut Tamera El Saida to produkcja przyzwoita, ale czy na pewno warta Grand Prix? Całość się niestety rozchodzi w szwach, oczywiście trudno jest sportretować wielki organizm miejski i taka swobodna forma może się sprawdzić (czego przykładem choćby Serce psa). Ale mnie już zaczynała męczyć ta rozlewność, wszystkoizm festiwalowych propozycji, łaknąłem jakiegoś wzięcia w garść, organizacji, nawet rygoru.
Początek jest obiecujący, układa się przed nami mozaikę, pojawia się figura opowiadacza, bajarki, pytanie, jak usłyszeć ciszę w hałasie Kairu. Uśmiechnąć się można widząć modlitwę podróżnego w windzie, zadumać nad smutną miłością do miasta. Rozważać postawę bohatera, gdy zamiast interweniować - sięga po kamerę. Fajny pomysł z refrenem z jedną z postaci i nagabywaniem jej, żeby mówiła o Aleksandrii. Koścem fabularnym, dość wątłym i często zanikającym, są poszukiwania nowego mieszkania. Szkoda, że musimy być wciągani na meta-poziom i oglądać proces montażu już nakręconego materiału oraz dyskusje z montażystą (który ma dosyć, bo nie wiadomo o co chodzi i sympatyzowałem z nim). Różne spostrzeżonka próbujące się dokopać do głębszych prawd też jakoś nie przekonują, podobnie jak pewne wysilone metafory wizualne.
Była rozmowa poseansowa i twórca okazał się być sensownym człowiekiem. Przede wszystkim skromnym, mówiącym o tym, że uczył się w procesie robienia, że chce się uczyć od świata, że najciekawsza sztuka bierze się z niepewności. Czuł też, że to on powinen podążać za filmem, a nie odwrotnie. Mówił też o pewnych problemach z cenzurą oraz o tym, że zdjęcia skończyły się w grudniu 2010. Postanowił, żeby nie kręcić rewolucji (i chyba słusznie) i montując cały czas zastanawiał się, jak to robić mając ten wgląd, będąc doświadczonym tym, co się stało.
Obecnie festiwale tak nam spowszedniały, że zapominamy, że kiedyś wiązały się one z zawieszeniem normalnego biegu czasu. Przypomniałem o tym sobie wybierając się na trwającą cztery godziny i czterdzieści minut Rodzinę (Jia) Liu Shumina. Oczywiście mogłem pójść na całość i poświęcić dzień na ośmiogodzinnego Lava Diaza, tylko że oddałem przed festiwalem ponad połowę tego czasu jego Norte i nie byłem pewien, czy mam go dla niego więcej.
Debiut Chińczyka, który był tu odpowiedzialny też za montaż, zdjęcia i scenariusz, zupełnie mi się nie dłużył. Kontrolnie spojarzełem na zegarek i byłem zupełnie zaskoczony, że odmierzył on już dwie godziny od rozpoczęcia seansu. Udało mi się wejść w ten niespieszny rytm i rozkoszować długim trwaniem. W takich bardzo pełnowymiarowych formach (a jeszcze inaczej i mocniej w serialach) jest coś nieco odpowiadającego trybowi przyswajania książki. Obcujemy przez długi czas z postaciami, oswajamy się z nimi, przyzwyczajamy do nich. Wiadomo, w oglądaniu filmu zrobimy sobie raczej mniejsze przerwy niż podczas lektury, ale już przy serialu niekoniecznie.
W kontekście tego znaczące są słowa głównej bohaterki, która mówi "czas to jedyne co mam", choć jest stara (a może dlatego właśnie?). Najpierw obserwujemy codzienność jej, męża, jednej z ich córek i jej synka. Potem zaczynają się podróże noworoczne do dzieci (Fuzhou, prowincja Jiangxi, Szanghaj) oraz miejsc związanych z ich przeszłością. Zwiedzania nie za dużo, ale trochę robienia zdjęć, też pozowanych, ustawianych przez fotografa zgodnie z wyobrażeniem szczęśliwej rodziny. W zasadzie sama zwykłość, żadnej spektakularności, nawet fakt, który zmienia wymowę tej odysei podany jest jak uwaga o cieknącym kranie. Kontrasty między warunkami życia i specyfiką rodzin dzieci są zauważalne, ale kreślone subtelną kreską, nie akcentowane dla mocniejszej wymowy. Retrospekcje, wprowadzane wyciemnieniami, bez dźwięku, nie odstają. Kamera jest zwykle nieruchoma, dużo ujęć z planem ogólnym, w którym nie od razu dostrzegamy znajome postaci albo one dopiero w niego wejdą, a wtedy są i tak jednym z równorzędnych elementów (przypomniał się mimowolnie Wally). Najdramatyczniejszymi momentami są takie zdarzonka jak trąbiący na starszych państwa samochód - czy w Państwie Środka też do trzech razy sztuka?
Na marginesie: zacząłem powątpiewać, że napisy produkcji w językach bardziej obcych są tłumaczone z oryginału. Tutaj to, co po angielsku było nieprzetłumaczone, tylko podane w kwadratowych nawiasach, bo uznane np. za nieznaczącą rozmowę o fryzurze, pozostawało takie po polsku.
Dałem kolejną szansę Delbono, tym razem uważniej wybierając, żeby były to filmy, a nie rejestracje spektkali. Blue Sofa zrobiona z Laurą Fremder i Giuseppe Baresim z 2009 roku jest zaskakująco zabawnym drobiazgiem. La paura z tego samego roku to coś zupełnie innego, przejmująco osobistego, nawet obsesyjnego. Szczególnie wybrzmiewają teraz kwestie migranckie i w ogóle te związane z innością.
9/02/2016
Nowe Horyzonty - dziennik (cz. 8)
tagi:
chiny,
egipt,
giuseppe baresi,
laura fremder,
liu shumin,
nanni moretti,
nh16,
pippo delbono,
tamer el said,
włochy
napisał
Piotr Tkacz-Bielewicz
o
08:52
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz