8/20/2016

Karol Schwarz All Stars, Sao Paulo Underground, Mikrokolektyw w Uchu (8-9.04.2006)

Z okazji trasy Sao Paulo Underground po Polsce postanowiłem urządzić sobie krótki urlop od codzienności. Jako pretekst miał mi posłużyć któryś z koncertów tego projektu – ostatecznie padło na Trójmiasto. Wybór o tyle trafny, że dzięki temu mogłem zorientować się, jak na żywo wypada również Karol Schwarz All Stars. Zespół ten grał w tym samym klubie (gdyńskim Uchu), tyle że dzień wcześniej.
Na koncert dotarłem lekko spóźniony (za pierwszym razem znaleźć ten klub nie jest wcale łatwo, a i droga długa), ale ominąłem chyba tylko jeden utwór. Spora przestrzeń klubu nie była zbyt napchana ludźmi, ze spokojem dało się jeszcze znaleźć miejsce przy stoliku. Gdy tylko po usadzeniu swej osoby, otworzyłem w spokoju uszy – zostałem trafiony. Kurcze, czyżbym słuchając ich „Greatest Hits” przegapił, że w Polsce mamy odpowiednik Fat Freddy’s Drop? Masywny, bujający motyw z kamery pogłosowej, delikatne rzężenie gitary, sunący bas, dodający smaku i energii bongos i śpiewne, stonowane frazy wokalisty, serwowane zmanierowanym, leniwym głosem. Ale to niestety tylko jeden numer (pod koniec, przed bisem, taki klimat na chwilę powrócił), w innych było również bardzo przyjemnie. Choć mniej zajmująco, muzyka tak bardzo się nie narzucała, że niektóre kompozycje można byłoby spokojnie przegadać. Tym milej, że publiczność żywo reagująca, podczas koncertu pokazała, że jednak przyszła tu słuchać, a nie rozmawiać i bardzo ciepło przyjmowała kolejne propozycje kwartetu.
Całość prezentowała się ciekawie, balansując między inteligentnym popem, nie-eksperymentalnym postrockiem, czerpiąc również z transowości krautrocka. Choć ten ostatni element został podchwycony by wydobyć piosenkową strukturę i zorganizowanie kompozycji, do tego służyły również dubowe akordy. Może by ożywić i wzbogacić nieco koncerty mogliby dokooptować do składu jakiegoś saksofonistę bądź trębacza, czasem brakowało mocniejszej melodii czy solówki.
Jestem bardzo ciekaw, co będzie dalej z tym zespołem, który może zapełnić lukę na polu nie-głupkowatej piosenki, takich propozycji u nas brak. Pomyślcie o tym, jak brzmiałaby Formacja Nieżywych Schabów, gdyby jej członkowie czerpali inspiracje z nowej muzyki, a nie z kiczu lat przeszłych.

Dzień drugi – Mikrokolektyw i Sao Paulo Underground. Tym razem to nie ja jestem spóźniony, ale muzycy. Jednak opóźnienie nie przekraczało „normy” koncertów jazzowych. W końcu na scenę wchodzą Artur Majewski i Kuba Suchar. Pierwszy oprócz trąbki miał jeszcze dwa dość duże cowbelle, które traktował pałeczkami i mooga. Perkusista oprócz regularnego zestawu (uzupełnionego o dwa plastikowe pudełka rezonansowe) grał jeszcze na dziwnych urządzeniach elektronicznych. Wysokość sceny w Uchu uniemożliwia mi zidentyfikowanie ich, ale był tam chyba mały zestaw perkusji elektronicznej i jakiś prymitywny syntezator. Z tego drugiego wydobywały się bardzo ciekawe dźwięki – motywy, które kształtowały kompozycje, a często jakby podkreślały (przez kontrastowość – same były chwytliwe, czasem banalne) skomplikowanie przebiegów rytmicznych. A te robiły wrażenie, gdy panowie zaczęli, bez żadnych zbędnych introdukcji grę pomyślałem, że nie tylko Otomo Yoshihide uważa „Out to Lunch” Erica Dolphy’ego za ważny punkt odniesienia i inspiracji. Suchar na perkusji grał ogarniając ją w całości naraz, miał pełne brzmienie, wielopłaszczyznowe i skomplikowane. Jego gra mimo dużej dozy „free” charakteryzuje się specyficznym stylem, jakby narastającym, budującym napięcie, często stosuje przerywanie partii, dozowanie dźwięku. Raz chyba pokusił się też o prosty, niemal marszowy schemat i również wypadło to bardzo ciekawie. Także grze Majewskiego nie mam nic do zarzucenia, dźwięki jego instrumentu brzmiały naturalnie, gdy je już przetwarzał to czemuś to służyło, a nie było radością z kręcenia gałkami. I dobrze, bo czasem wychodzi mi już bokiem „pastelowatość” fraz granych na delay’u czy piski, na jakie nastawiony jest na przykład Toshinori Kondo. Trębacz Robota grał spokojnie, ale z zaangażowaniem, długie wstęgi, mocne frazy, z silnie zaakcentowanymi zwrotami. Gra instrumentalistów okraszona była wspominanymi motywami, nieco mrocznymi, ale jednak ciepłymi, które wprowadzały pewien sznyt retro. Występ trwał tylko ponad pół godziny i z pewnością nie nasycił, rozbudzonego dodatkowo, apetytu publiki na grę Polaków.
Po chwili na scenie pojawiły się gwiazdy wieczoru: Rob Mazurek, Mauricio Takara i Richard Ribeiro. A więc kolejno: kornecista (no i miał ze sobą laptopa), perkusista (laptopa też miał) i następny perkusista. SPU też bez specjalnych ceregieli dotarli od razu do sedna sprawy – nawałnicy dźwięków. Zestaw Takary był skromniejszy niż Ribeiry i to ten drugi był odpowiedzialny za rytmy oraz ich nieustanne rozciąganie i przełamywanie. Takara bardziej poszukiwał interesujących brzmień, punktował całość muzycznej płaszczyzny, pojedynczymi dźwiękami. Poza tym był odpowiedzialny za cały czas obecne gdzieś w tle, niskie, zimne organiczne tony, które były niczym fale rozbijające się o brzeg. Z jego laptopa od czasu do czasu uchodziły też szmery i rozmaite drobne zakłócenia. Mazurek stosował całą gamę technik: poza tłumikiem (którego używał też Majewski), zasłaniał wylot kornetu ręką, chustą, a także stosował delikatne przybrudzenie, uzyskiwane elektronicznymi efektami. Występ był niejako dwuczęściowy, po dramatycznym, pełnym emocji solo kornetu, okazało się, że to co słyszeliśmy do teraz było tylko wstępem. Potem wszystko uległo jakby zdwojeniu. Gdyby porównywać grę SPU i Mikrokolektywu, to ci pierwsi nieustannie rozszerzali przestrzeń, a drudzy, jakby ją mapowali, oznaczali. Taki opis nie powinien przywodzić na myśl żadnych wartościowań, że jedni z muzyków są lepsi, inni jeszcze do tego nie dorośli – nic z tych rzeczy. To tylko próba ujęcia pewnej postawy twórczej.
Zresztą jak się okazało – oba podejścia korespondują ze sobą i na ich bazie może dojść do wspaniałego spotkania. Po około 50 minutach wzlotów muzycy SPU zakończyli grę, ale Mazurek nie dawał się długo prosić i przyznał, że okej, że zagrają jeszcze i zaprosił na scenę z powrotem Polaków. Znów zaczęło się ostro, gdyż wszyscy trzej perkusiści naraz zaczęli pastwić się nad swoimi instrumentami. Największe wrażenie wtedy zrobił na mnie Ribeira, który niepostrzeżenie potrafił przestawić się z obstukiwania obudowy bębnów na tworzenie skomplikowanych rytmów. Majewski zaczął spokojnie (potem poczynał sobie trochę odważniej), Mazurek nadal grał swoje smutne, jakby lekko nadgryzione rdzą melodie. Tych dwoje porozumiewało się tylko przy użyciu dźwięków, w ogóle na siebie nie patrzyli, grali znakomicie razem, co wynikało z tego, że nie gonili się nawzajem, ale spokojnie dawali z siebie całą gamę emocji. Pod koniec pierwszej improwizacji Mazurek wzmocnił miniaturowe dźwięki swego instrumentu, które urosły do mazistego, transującego ambientu. Potem zaczął szeptać „robot”, co obsesyjnie powtarzane i przetwarzane brzmiało jak głos z zaświatów. Pod koniec półgodzinnej improwizacji Takara, który zajmował się głównie laptopem, wysnuł z niego takie dźwięki, że to co wcześniej było nieustannie emanującym tłem, które trzeba było wyłapać spod instrumentów, wyszło na plan pierwszy i urosło do apokaliptycznych rozmiarów. Abstrakcyjny dźwiękowy walec przetoczył się przez cały klub kończąc koncert mocnym akcentem.
Przed zastanawiałem się, czy ostatni akt będzie udany, czy nie będzie przypadkiem słyszalne jakieś zblazowanie, znudzenie sobą. No, wolnego – nic z tych rzeczy, raczej byłem świadkiem końcowego procesu tworzenia się w pełni samoświadomego organizmu, kolektywu muzyków, którzy wiedzą czego chcą – chcą grać ze sobą i cieszy ich każda kolejna okazja. Wszak wciąż pozostało tyle emocji do zagrania.

[relacja napisana wkrótce po, opublikowana pierwotnie na nowamuzyka.pl]

Brak komentarzy: