No Home Movie to jeden z tych punktów programu, na które najbardziej czekałem. Tym bardziej, że nowy film Chantal Akerman okazał się ostatnim w dorobku tej najważniejszej (dla mnie) artystki kinematografii. Trochę głupio to pisać, ale nie mogę się przestać zastanawiać, czy wiedziała, że tak będzie, czy wybrała już wtedy śmierć i w ten sposób żegnała się.
W ten sposób jej filmografię spina nietrzymająca całości zbyt ściśle, ale przez to tym bardziej dająca do myślenia, klamra. Oczywiście nowy film kojarzy się mocno z Jeanne Dielman..., ale przypomina się też inny "kuchenny dramat" - Saute ma ville (zróbcie sobie przyjemność i obejrzyjcie go). Bo choć Movie zaczyna się od ujęcia drzewa targanego wiatrem, a dalej widzimy park, to dominują wnętrza. Potem zestawiane z filmowanymi (głownie z jadącego samochodu) pustkowiami i jednym odbiciem w wodzie, czasem też kamera zerka przez okna mieszkania na ogród (pusty) i ulice. Przede wszystkim obserwujemy matkę autorki, najpierw za pośrednictwem Skype'a. Gorzko ironicznie brzmią słowa o tym, że dzięki takim technologiom nie ma już dystansu. Trud zbliżenia, ale zapośredniczonego, zilustrowany jest sporym zoomem na rozpikselowany obraz z kamerki internetowej, który przestaje już jakkolwiek przypominać twarz rodzicielki. To też chyba jakiś komentarz do sytuacji, że w takim przybliżaniu docieramy do abstrakcji - a na pewno filmowo fajny zabieg.
Jedna z dłuższych rozmów odbywa się w kuchni, podczas posiłku, to chyba jedyny raz, gdy zbliżamy się do Historii - mowa tutaj m.in. o międzywojennej Belgii i przodku, który był socjalistą z Dror. Wbrew temu co słyszymy i widzimy, matka skarży się, że nigdy nie rozmawiają, a potem doprecyzowuje, że Chantal mówi, ale nie to co interesujące. Potem, gdy matka jest już mocno chora, dochodzi do wzruszającej sceny, gdy dwie córki proszą ją, żeby opowiedziała im historię. W ten sposób mogą cofnąć się na chwilę do dzieciństwa i do tamtego łatwego podziału ról, bo teraz to one jej matkują. Wątek opowiadania siebie powraca, gdy reżyserka usiłuje jakoś siebie przedstawić sprzątaczce, mimo że niezbyt mówią w jakimś wspólnym języku (to mi przypomniało jak kiedyś Ewa Rewers mówiła o tym, że to właśnie w obcym języku można najlepiej siebie ująć, bo mówi się tylko to co najważniejsze - nie jestem przekonany i wymagałoby to zniuansowania).
Nie wiem, czy był to celowy zabieg, ale gdzieś po połowie zmieniona została kamera, teraz obraz jest kontrastowy, postaci ciemne, wnętrza mroczne, tajemnicze, niedookreślone, za to okna są jasnymi, prześwietlonymi plamami. Generalnie całość jest mroczna, przesadą byłoby powiedzieć, że sylwetki są jak postacie z horrorów, ale dochodzi do jakiegoś odrealnienia. Mama ciężko oddychając mówi do dziecka, że są sobie bliższe niż przedtem, że nie mogą tak tego uciąć. To nie one jednak decydują i zostało to ucięte. Wspaniały, ciężki, poruszający, skupiony film.
Z zupełnie innej beczki: Hot Sugar i jego zimny świat (Hot Sugar’s Cold World) opowiadający o producencie, który dał się poznać światu jako autor muzyki do „Sleep” The Roots, a potem współpracował między innymi z Heemsem i Kool A.D. (z Das Racist), Lakutisem oraz Antwonem. Reżyser Adam Bhala Lough ma już doświadczenie w portretowaniu muzyków, ma na koncie dokumenty o Lee „Scratch” Perry'm, Lil Wayne'ie i Jimie Jonesie z Dipset. Hot Sugar jest tutaj ukazany jako wieczny poszukiwacz nowych dźwięków, znudzony bazami sampli, nie ruszający się z domu bez Zooma. Jeśli chodzi o sam sposób opowiadania, to już od pierwszej sceny wiadomo, że nie będzie to nic niezwykłego. Widzimy naszego bohatera rejestrującego odgłosy lemoniady w proszku skwierczącej na języku jego dziewczyny. Gdyby Lough chciał skierować naszą uwagę na dźwięk, to powinien dać nam chwilę poobcować z nim samym przy akompaniamencie wyciemnionego obrazu, a nie od razu pokazywać jego źródło. Przy okazji trzeba wspomnieć o pewnym przekłamaniu – Hot Sugar używa podstawowych modeli sprzętu, na zewnątrz nagrywa bez osłonek przed wiatrem, a dźwięki jakie uzyskuje są zadziwiająco dobrej jakości. Inna sprawa to do czego ich używa, bo choćby miał nie wiem jak dziwne sample, to i tak wkłada je w mniej więcej takie same struktury bitów i przykrywa sentymentalnymi melodiami. Z wypowiedzi bije niezaprzeczalna ciekawość świata i jego aspektu dźwiękowego, na przykład gdy opowiada o tym, że jako dziecko wiedział dzięki obrazkom jak wygląda nosorożec, choć nigdy nie widział go na własne oczy, to nie miał pojęcia, jak to zwierzę brzmi. Ale to baczne przysłuchiwanie się światu zdaje się nie mieć wielkiego wpływu na jego muzykę. Mowa też o tym, że nagrywanie daje poczucie kontroli nad życiem i może o to tutaj chodzi. Bo Hot Sugar zarejestrowane dźwięki mocno przetwarza, więc może celem jest wzięcie ich w posiadanie, uczynienie ich swoimi własnymi. Bohater ma wielką ciekawość świata i fantazję, choć czasem daje o sobie znać pewien brak świadomości, np. gdy stwierdza, że do lat 70. nikt nie nagrywał dźwięków samemu albo gdy jakiś uczony wyjaśnia mu, że muzyka kosmosu to pewna przenośnia, bo z racji próżni trudno w tej przestrzeni cokolwiek usłyszeć. Ale z drugiej strony ten brak balastu wiedzy pozwala producentowi zastanawiać się, czemu w katedrze Notre Dame gra się na organach ciągle te same utwory zamiast czegoś nowego choćby z dorobku Ruff Ryderz. Najpierw się zaśmiałem, ale potem pomyślałem – właściwie czemu?
Na początku bałem się, że będzie to jakiś głupiutki post-internetowy filmik o związku na twitterze i instagramie, ale tę część można przetrwać. A dzięki temu wejdziemy w niejednoznaczny świat.
Na Dzieciństwo wodza (The Childhood of a Leader) poszedłem w ciemno z tego względu, że muzykę skomponował Scott Walker. Nie sprawdzałem nawet, że jest to pełnometrażowy debiut Brady'ego Corbeta, aktora, którego kojarzę z kilku filmów (a który szykuje już kolejny ciekawy projekt).
Jeśli chodzi o oprawę dźwiękową (właśnie wydana), to było potężnie, kiedy trzeba patetycznie, ale bez przeginania. Dużo smyczków, ale bez schematyzmu, odpowiednio zagospodorowana strefa niskich brzmień, chyba też elektronika tu się przysłużyła, a to skonstrastowane z przenikliwymi fletami i błyszczącymi trąbkami. Jeśli Walker zasłuchuje się w Strawińskim (a może w Schulhoffie?), to wyciągnął odpowiednie wnioski. Fajnym pomysłem było oparcie jednego wejścia na rytmie prasy drukarskiej. Nie zanotowałem, kto pomógł Walkerowi w rozparcelowaniu wszystkiego na 120-osobową orkiestrę (byłby to Peter Walsh lub Mark Warman?).
Reszta też mi bardzo podpasowała: koniec pierwszej wojny, francuska prowincja, stara niszczejącza posiadłość, mroczne wnętrza (w ogóle to ciemny obraz), trochę map. Sama fabuła oparta na opowiadaniu Sartre'a, pośród inspiracji też Musil i Arendt, a jeśli chodzi o reżyserów to też niezły zestaw (Bresson, Kubrick, Pialat, Olmi, Dreyer). Nie będę zdradzał za dużo, bo sami sobie zobaczycie, jako że rzecz wchodzi do kin, ale zwraca uwagę fakt, że wydarzenia rozgrywają się pomiędzy Bożym Narodzeniem a nowym rokiem, czyli w czasie kojarzonym ze zmianami. Fajnie wypadają też domowe negocjacje z latoroślą, te oblężenia, branie głodem w zestawieniu z tymi wielkohistorycznymi, których nie widzimy. No i ciekawa kwestia genderowa, bo tytułowy bohater jest brany kilka razy za dziewczynkę, ale nie prosi o ścięcie włosów (natomiast potem jest łysy).
Freak Orlando czyli inna twarz Ulrike Ottinger. Znów ta radość z powrotu do przeszłości (film powstał w 1981 roku) i możliwości zobaczenia czegoś odmiennego. A w zasadzie całej gamy odmienności i odmieńców: stylita, biczownicy, trędowaci, kobieta z brodą (Wilgefortis) i z penisem, bojówki w strojach stereotypowych gejów, konkurs brzydali (oczywiście odwołanie do Freaks Browninga, ale też kpina z "dobroczynnej" telewizji). Naprawdę mnóstwo wszystkiego, bo też piwo z lulka, przeczucie apokalipsy, podróże w czasie, cyrk, psychiatria, sugestia krematoriów. Wspomniani są też m.in. Walter Benjamin, Róża Luxemburg, Arnold Schönberg, Carl Einstein, Galileusz. Trochę się to rozłazi i dłuży pod koniec, ale można się też po prostu cieszyć tą paradą różności (jest w tym momentami coś z Monty Pythona). Uderzająco aktualnie wypadają sceny z centrum handlowego, w których odbywa się np. tydzień mitologiczny (nie jesteśmy obecnie tak daleko od tego, gdy w akcje promocyjne zaangażowany jest choćby Napoleon) lub sakralny z wyprzedażami, podczas tego drugiego w ofercie jest asortyment, który równie dobrze może być użyty przez tych, którzy chcą uprawiać samoumartwianie religijne jak i praktyki sadomasochistyczne. Ottinger miała też wyczucie ubierając klientów w plastikowe peleryny i torby, co pokazuje, że już wtedy ich nadmiar zaczynał być problemem. Reżyserka mówiła o tym, że jej celem było uświadomienie, że to co wydaje się nowe wcale nie jest nowe, wystarczy tylko lepiej przyjrzeć się historii. Jeśli o tym pomyśleć, to ten film, choć w wyrazie tak inny niż Cień, to jednak mówi o podobnych tematach. Jako inspirację wymieniła malarstwo Goyi, oczywiście Virginię Woolf oraz teatr barokowy (lustro postawione przed światem, tu warto wspomnieć piękny pomysł zwierciadła zakopanego w hałdzie węgla).
Muzycznie jest interesująco, co zasługą Wilhelma Dietera Sieberta, najciekawszy fragment to występ Wilgefortis w sklepie. Łączy on średniowieczny lament, punkową agresywność, figlarność kabaretową, coś może z Brechta z brzmieniami, jakich mógłby od gamelanu wymagać George Crumb.
Podróż w czasie kontynuowałem z Niewolnicą miłości (Raba lyubvi) Nikity Michałkowa z 1976 roku. Fajnie było obejrzeć go ze zjechanej kopii Filmotekii Narodowej ze staromodnymi napisami, co współgrało z osadzeniem akcji w latach 20. Ale chyba byłem już zbyt zmęczony, żeby się przejąć wypadkami ekranowym i najciekawsze wydało mi się, że był to obraz wybrany przez Nanniego Morettiego.
8/28/2016
Nowe Horyzonty - dziennik (cz. 3)
tagi:
belgia,
bhala lough,
brady corbet,
chantal akerman,
goya,
hot sugar,
nanni moretti,
nh16,
niemcy,
nikita michałkow,
rosja,
sartre,
scott walker,
stany zjednoczone,
ulrike ottinger,
virginia woolf,
wd siebert
napisał
Piotr Tkacz-Bielewicz
o
14:02
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz