8/06/2016

Nowe Horyzonty - dziennik (cz. 1)

Pierwszego dnia poszedłem na Juliettę Almodovara, ale tylko dlatego, że nie udało mi się dostać na nowego Apichatponga. Była to więc taka nagroda pocieszenia, nie spodziewałem się wiele i dzięki temu się nie zawiodłem. Na poziomie, stylowo, fachowo, z nawiązaniem do mitu Odyseusza, niespecjalnie mnie to poruszało.

Festiwal rozpoczął się dla mnie tak naprawdę następnego dnia rano i to z rozmachem. Korporacja (Office) wszechstronnego Johnniego To, czyli oszałamiający biurowy musical, z fenomenalnym początkiem, potem tempo trochę spada, ale to w sumie nawet dobrze, bo nadal jest szybkie. Piosenki o wchodzeniu na giełdę i audytach, muzycznie może nie są nowatorskie, ale nadrabiają treścią. Materialistyczne wyznania wiary podają wiele prawd objawionych tak wprost, że trudno przyszpilić, czy to jeszcze szczerość, czy już puszczanie oka. Udało się w tym filmie stworzyć świat osobny, kompletny, w czym duża zasługa fantastycznej scenografii, ale osadzony w rzeczywistości (kryzysu). Wszystko zbudowane jest ze stelaży i rozświetlone jarzeniówkami, taka konstrukcja zapewnia dobrą widoczność, przejrzystość, gwarantuje pewne ramy, ale może też sugerować niestabilność, czasem przypominać kraty czy ogrodzenia. Jest to świetne zmetaforyzowanie specyfiki tej sytuacji. Świat ten zachowuje autonomię przestrzenną, jest jednocześnie wydzielony, ale i otwarty oraz czasową, bo nie jesteśmy w stanie określić, kiedy mijają dni, a kiedy miesiące. Wszędzie są zegary, ale często nie wiadomo, jaka to pora dnia, bo widać, że biurowiec jest wybudowany w studiu i otacza go czarna przestrzeń. Jeden przykład niesamowitej dbałości o szczegóły: papierosy pali się na dachu, bagatela 71. piętro, a stojącym tam wiatr rozwiewa włosy.
Do tego jawne odwołania do Metropolis i Modern Times, przypomina się też Playtime Tati. Tak jak dla francuskiego reżysera, tak dla To dźwięk jest bardzo ważny. Interesująco byłoby gdyby chciał naprawdę zaszaleć i postawił na warstwę muzyczną z dźwięków konkretnych obecnych w biurowcu. Ale i tak jest pod tym względem ciekawie, np. gdy zapada w nim cisza (zjawisko tam rzadko spotykane) i słyszymy tylko jakiś równomierny odgłos, czy to mechanizm zegara, czy klimatyzacja, czy może niewidzialne serce korporacji? O żywym organizmie pozwala myśleć podobieństwo tego dźwięku do aparatury szpitalnej przewijającej się w pobocznym wątku. Zastanawiające, że w niemałym zespole nie figuruje sound designer, a jedynie recordist (Sham Pekkle).
Reżyser poszedł o krok dalej niż w Don't Go Breaking my Heart, w którym przestrzeń biurowców z wielkimi oknami (a potem też miejską) uczynił nie tylko scenerią, ale też katalizatorem, romansu. Tam zresztą była jedna scena na poły musicalowa. Gdy skorzystał z tego formatu w pełni, dał nam jeden z najlepszych filmów NH. Sama idea korporacyjnego śpiewania nie jest taka niezwykła w kulturze azjatyckiej, pamiętam program o piosenkach motywacyjnych śpiewanych z rana w biurach japońskich. Ciekawe, czy to była dla To jakaś inspiracja.

Czarny mróz (La helada negra) Maximiliano Schonfelda mniej mi przypadł do gustu. Ciągle mnie zastanawia, co było widać na początku - chyba nie komórki, prędzej jakieś skamieliny. Towarzyszyły im szmery i basowe posuwy, które potem wracały i rozszerzały przestrzeń, dawały poczucie bezmiaru, nawet gdy oglądaliśmy coś zupełnie zwykłego. Odsyłały też do tej pierwszej sceny. Kilka razy najpierw pojawiał się dźwięk z kolejnej sceny, a dopiero potem obraz. Bardzo ładne nakładania i przenikania dwóch albo nawet trzech obrazów, raz np. pejzaż zmieszany z twarzą głównej bohaterki. To interesujące zwłaszcza, gdy pamięta się czyjeś słowa, że jej oczy mają moc. Jak ona patrzy na to, co ją otacza, czy jej spojrzenie zmienia. A propos widoczności, to jeszcze znaczenie dymu. Zaskoczyły mnie jakby austriackie tańce i melodie na imprezie.
Spostrzeżenia, że ludzie wysychają wewnątrz więc rośliny też oraz że im mniej mają, tym więcej obstawiają, nie są może wielce odkrywcze, ale też jakoś bardzo nie rażą i filmowi nie można w zasadzie nic zarzucić. Ale mnie jakoś taki realizm magiczny nie wciągnął.

Potem wybrałem się w długą podróż na Aleuty i Alaskę z Ulrike Ottinger. Cień Chamisso (Chamissos Schatten, Teil 1: Alaska und Aleutische Inseln) trwa ponad trzy godziny, a jest to i tak tylko pierwsza część cyklu. Chyba idealnie odbierałoby mi się go w godzinnych odcinkach, tak jak jakiś program na Planete. W takiej ramówce na pewno byłaby to pozycja wyróżniająca się na plus. Reżyserka podąża śladami Adelberta von Chamisso, który brał udział w rozpoczętej w 1815 roku ekspedycji naukowej, przywołuje dziennik jego, jak i zapiski Alexandra von Humboldta i Georga Stellera. Zaczyna się od podróży palcem po mapie, dosłownie, bez żadnych wizualizacji i infografik. Już to pokazuje, jakie będzie tempo opowieści. Długie statyczne ujęcia, często bez narracji, oczywiście żadnej muzyki. Była jedna ciekawostka dźwiękowa - specjalna boja wyposażona w dzwon i gwizdek w okolicy wyspy Kodiak, która wydaje różne odgłosy w zależności od zmian szybkości fal i wiatru (Tomek Popakul podrzucił link do youtube'a, dzięki któremu trafiło na to - nie zupełnie o coś takiego chodzi, ale blisko). W innej scenie trzeszczący wrak. Ottinger dużo uwagi poświęca migracjom, zauważa na przykład, że chętniej przemieszczali się ludzie z wybrzeży, którzy byli niejako ośmieleni przez istniejące szlaki handlowe, wiedzieli, że taki ruch jest możliwy. Bardzo ciekawa, niejednoznaczna, okazuje się też rola rosyjskich misjonarzy (poza ich krajem), którzy choćby spisywali miejscowe języki, by na nie tłumaczyć Biblię. Spory epizod ma wydra, która powraca też w ludowych podaniach, gdzie zostaje żoną człowieka. W innym waleń zamienia się w młodzieńca, fascynujący jest ten świat gdzie zachodzą transformacje we wszystkich kierunkach i pomiędzy gatunkami. Można by pół-żartem stwierdzić, że posthumanistyczne pomysły krążą od dawna.
Na spotkaniu po autorka mówiła o swojej fascynacji Cieśniną Beringa, tym miejscem zetknięcia kontynentów (już wcześniej kręciła w Azji, ale nie tak na północy). Dobrze, że padło to słowo, bo ja podczas oglądania jakoś tego zafascynowania nie odczułem. Oczywiście, sam fakt poświęcenia takiej ilości czasu jednemu projektowi o czymś świadczy. Ale mi chodzi bardziej o samą atmosferę filmu, któremu bliżej do poetyki wykładu, z beznamiętnym komentarzem (żeby tak raz na jakiś czas zmienił się ton głosu i pojawił się w nim choć cień emocji) i obiektywizującymi zdjęciami. Żadnych nietypowych ujęć, odważnych kątów ustawienia kamery, zaskakującego kadrowania. Jasne, że sama sceneria jest tak niezwykła, że robi wrażenie, ale ono z czasem słabnie i nienacechowane emocjonalnie obrazy trochę nawet nużą. Zapewne szukam dziury w całym, ale też miałem czas, żeby to robić. Niemniej przyklaskuję Ottinger, bo również doceniam, jak to ujęła, "czas epicki" czyli długie trwanie, przyglądanie się niespiesznym procesom, namysł nad nimi. Za tym szło spostrzeżenie, że filmy musiały tyle trwać, żeby przedstawione kultury mogły należycie wybrzmieć. Wspominała też o tym, że różne przywołane relacje dialogują ze sobą, o tym, że młodzi rdzenni Amerykanie odkrywają swoją historię i o korzystaniu z warsztatu antropologii strukturalnej.

Jakoś nigdy nie dałem sobie szansy, żeby stać się fanem Pippo Delbono, więc uznałem, że retrospektywa na festiwalu to najwyższa pora. Niestety zacząłem od rejestracji spektaklu, a nie jego filmu. Cisza (Il silenzio) bazująca na tekstach
Giuseppe Ungarettiego zupełnie do mnie trafiła. I nic nie dało, że "łączy z powodzeniem Beethovena z Bartókiem". Wynotowałem sobie tylko różne "rodzaje" ciszy: umarłych, żywych, głuchych, kamieni - to nie wszystkie. A na koniec mieszająca wszystko parada (a'la Fellini?).

Zwieńczeniem dnia była pierwsza odsłona skromnej sekcji Trzecie Oko: Posthumanizm, na którą postanowiłem chodzić w ciemno. Dzika (Wild) to film Nicolette Krebitz (która wcześniej nakręciła rzecz o obiecującym tytule Das Herz ist ein dunkler Wald) o fascynacji młodej kobiety wilkiem. Wiem, że obraz ten wzbudził bardzo mieszane uczucia, ale ja wziąłem go z dobrodziejstwem inwentarza. Jest mocno, czasem po bandzie, ale cóż - zew krwi ma swoje prawa, na szczęście jest też z humorem (znów życie biurowe). Fajny pomysł z kobiecym rytuałem osaczania wilka. Myślę też teraz, że film może być odczytany jako komentarz również na temat związków ludzi, nie tylko między gatunkami. Dobry dźwięk (Rainer Heesch), muzyka (głównie Terranova) i zdjęcia.
No i główna rola: Stangenberg has that exceptional quality that a few actresses exhibit from time to time, of seeming quite ordinary at first while promising and/or showing increasing flashes of the extraordinary. She has this and more, specifically great guts and daring, and not becoming self-conscious or histrionic while laying everything on the line physically. Hollywood actors who imagine they’re bold when they step out of their comfort zones would be humbled and chastened by what they see here. (via)
Wild is a great experiment. Stangenberg nails the character of Ania and convinces of her desire for the wolf. Her subsequent wooing unfolds comedically as we watch the notion of bestiality manifest onscreen—it feels real and thus foreign (at least to me—I’m a bit of a prude). Ania exhibits growth from her shy beginnings to nonchalantly leaving a rabbit she buys at the mercy of the wolf in her flat. (Trigger warning: If you really like bunnies, this film is not for you.) Not to mention: Stangenberg works her waify, model-like physique in sensual scenes to subvert the idea of the girl next door. Friedrich also performs well, as I found her boss’s character to be distastefully lecherous just as much as I pitied him. (via)

Brak komentarzy: