A teraz coś z trochę innej beczki: koncert w kościele. Temat katechezy: głosy i instrumenty. Najwięcej do powiedzenia miał zespół Canticum Ostrava, udzielali się muzycy z Ostravskiej Bandy i inni zaproszeni.
Zanim jednak o muzyce to trochę o tym, co oprócz niej: o publiczności. Oczywiście każdy słuchacz więcej to skarb, cieszymy się bardzo, bla bla bla. Ale może - do cholery - warto przed wybraniem się na koncert poćwiczyć w domu siedzenie na nienajwygodniejszym krześle (bo i takie może się trafić) bez znaczniejszych ruchów przez 10 minut, najlepiej przy nienajłatwiejszych dźwiękach (bo i takie...). Na innych koncertach siedzenia były wygodne, ale tutaj (co było baaardzo złym pomysłem) dano drewniane krzesełka, które robiły sporo hałasu. Okazuje się też - po dwakroć - że Polska nie jest jedynym krajem, gdzie publiczności należy przypomnieć o wyłączeniu telefonów komórkowych i nie robieniu zdjęć podczas cichych utworów/momentów. Także - po trzykroć - byłoby sporo sensu w niewpuszczaniu ludzi podczas utworów, zwłaszcza przez te wielkie drewniane drzwi na zawiasach. No i - po trzykroć plus jeden - gaworzące dzieci nie są najlepszymi słuchaczami, ani kompania w słuchaniu.
To wszystko nie pomagało muzyce, która wymagała skupienia, a koncert jako całość był zbyt długi, utwory nierówne.
Symphony No. 4, Prayer (1985-87) Galiny Ustwolskaj(ej/i ?) było całkiem ciekawe, choć może oparte na zbyt prostej rytmice, a odwoływało się (bez wysilania się) do tradycji prawosławnej.
Jednym z lepszych momentów wieczoru było recitation, code, and (perhaps) round (2009) Michaela Wintera: wokaliści rozstawieni przed, wśród i wokół publiki, chyba prawie wcale nie zdarzyły się momenty, żeby śpiewali wszyscy razem. Najczęściej po dwóch-trzech, pojedyncze wyrazy lub nawet sylaby. Piękny klimat skupienia, ale dodatkowe brawa za przełamanie tego elementem ludycznym - stukaniem w garnki, który pokazał drugie oblicze religijności.
Niezbyt przekonała mnie Sequenza III (1966) Beria wykonana przez Katalinę Károlyi, początek wydał mi się zbyt pospieszny, całość zbyt śliska. Choć może to wynikało z mojego nieskupienia, które wynikało z omawianych na początku niedogodności.
Chwila odpoczynku od głosu: kontrabasista John Eckhardt gra fragmenty ze swojego albumu Xylobiont. Drapieżny początek, niemal zwierzęcy, aż przypominają się bardziej porysowane drony Daniela Menche'a. Trzeba przyznać, że pogłos przestrzeni pomagał tej (zresztą nie tylko) muzyce. Chwilami brzmiało to jak nietypowe zagrania na instrumentach dętych, co przywoływało na myśl ten utwór. Pod koniec trochę drobnych dźwięków, szarpanych, jakby Olaf Rupp. Jakkolwiek bardzo mi się to podobało, to jednak nie do końca trafiony był pomysł grania części z albumu, bo nie uzyskało to jakiejś mocnej formy. Ale oklaski dostał spore, tak że nawet przełamał kamień swojej twarzy i uśmiechnął się.
Ach ci współcześni kompozytorzy, już nie wiedzą, co wymyślać, wszystko już było, a oni muszą jeszcze. Na przykład zatytułują sobie kawałek Solo for Large Ensemble (2008-09). Tak zrobiła Nomi Epstein i wyszła jej muzyka ciemna, odpływająca, gdyby miała coś z pogrzebem w nazwie, to wcale bym się nie zdziwił, bo była chwilami wręcz żałobna. Inna rzecz, nie wiem, czy to wina wykonawców, czy tak było w partyturze, ale chwilami utwór jakby dygotał, był (zbyt?) rozchwiany, uciekał percepcji (choć to zarazem intrygowało).
Na koniec pierwszej części, zupełnie zbędna, biorąc pod uwagę długość całego koncertu, Symphony No. 4 Ustwolskaj(ej/i ?) w instrumentacji Marka Bowden, który pojechał patosem po bandzie, dołożył tuby i puzony do trąbki, a do gongu - bęben.
Zupełnie wyparował mi z pamięci Repeat that, repeat (2009) Donala Sarsfielda. Za to na długo pozostanie À Hélène (1977) Xenakisa, znów zrobiło się greckokatolicko. Muzyka była niezwykła, zachwycająca, ale może wolałbym żeby wykonawcy nieco bardziej dociążyli dźwięki, osadzili je, uczynili masywniejszymi, bo w niektórych fragmentach robiło się zbyt ulotnie.
Zakulisowa informacja: w kompozycji Chikage Imai Vectorial Projection II - turning of the wheel (2007) na klarnet basowy i akordeon na tym pierwszym miał grać Jacques Dubois. Jednak nie sprostał nutkom i musiał zastąpić go Theo Nabicht na kontrabasowym. Wyszło bardzo dobrze, znów pomogła przestrzeń, klarnet wychyla się zza akordeonu, ostrożnie, potem gdy przyszedł czas na bardziej zdecydowane ruchy, to trochę zabrakło odwagi. Akordeon unosi swoim wydechem klarnet, zupełne rozejście gdy ten drugi brumi i warczy, bo pierwszy wyciąga się ku najwyższym tonom. Klimat trochę jak na ...de las piedras.
Znów Nabicht - Anubis / Nout (1983) Grisey'a - czy kompozytor słuchał industrialu? Bo pierwsza część taka maszynowa, serie dźwięków, które nieco jak didgeridoo. W drugiej smugi z pyłu oddechowych szmerów.
Kolejny przedstawiciel Japonii: Hiroki Tsurumoto i light blue (2007), w którym przed delikatnym, prostym fortepianem rozciągał woal chóru. Wyciszająca atmosfera, choć zaledwie migawka. Gdyby trwało tyle co Ajapajapam Rytisa Mažulisa, to byłaby szansa na osiągnięcie lżejszej wersji odlotu, którą ten przynosi.
Z cyklu do trzech razy sztuka: OVOXXOVO (2009) Elliotta Sharpa. Ot, takie nic, ale nie bolało.
9/01/2009
Ostrava Days 2009: Berio, Xenakis, Grisey, Ustwolskaja, Winter, Eckhardt, Epstein, Sarsfield, Imai, Tsurumoto, Sharp
napisał
Piotr Tkacz
o
18:50
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz