Koncert rozpoczął się od pewniaka 4 Dédicaces Luciano Berio, czyli czterech oddzielnych miniatur napisanych pomiędzy 1978 a 1989. Każda z nich po kolei ma coraz większy wykop, zwłaszcza przez rwące dęciaki, trzecia jest chyba najpełniejsza, a ostatnia najbardziej wali pojedynczymi ciosami.
Nie do końca przekonał mnie Koncert skrzypcowy nr 2 Hanny Kulenty. Zaczął się intrygująco, prawie że rzewnie, ale było to jakoś ostudzone, jakby na chłodno obserwowane, wyabstrahowane. Z początku dziwiło mnie umieszczenie tego utworu po Berio, bo był zupełnie inny. Ale wzrastająca obecność perkusyjnych jakoś je powiązała. Uśmiechnąłem się, gdy przeczytałem w komentarzu, że "Inaczej niż w klasycznych koncertach, trzy części utworu wtapiają się niepostrzeżenie jedna w drugą." Dla mnie właśnie ten utwór był niespójny, niezrozumiała była dla mnie funkcja środkowego solo, granego z przerwami, przez to jakby niepewnego, zagubionego. Gdzie indziej skrzypek dostawał kąski niemal wirtuozowskie, romantyczne, dla mnie odstające wobec reszty. Podobnie jak fragment ze strasznie zużytym chwytem - smyczkową gonitwą, tak bliską konwencji, że wypraną z emocji.
Po przerwie, gdy część fanów Kulenty chyba nie powróciła, zabrzmiało zamówienie WJ, .aÁmiper Aleksandry Gryki. Jak stwierdził Paweł: przedstawienie trąbki. No właśnie, było tak: oto jest trąbka, to można na niej zagrać, mam jeszcze do niej cztery tłumiki, no i też przepuścimy ją sobie przez komputer, to zabrzmi tak. Zespół (z 20 osób?) też był, ale nie pamiętam nic szczególnego, było kilka lepszych momentów nasyconego brzmienia.
Podobnie jak poprzedniego dnia z Xenakisem, po Dead City Radio. Audiodrome Fausto Romitellego też wiedziałem, dlaczego klaszczę. Nareszcie jakieś dzieło! (a tytuł łączy je z albumem Williama S. Burroughsa).
Muzyka, w której pojedyncze silne kolory giną w roztaczającej się wokół czerni (niektóre są jak podniszczone neony, których części migają własnym rytmem, inne to fajerwerki i pozostające po nich smugi). Muzyka złowieszcza, to może zbyt łatwe skojarzenie, bo autor już nie żyje (no i jest tytuł), ale dla mnie stykająca się ze śmiercią. Kojarzyła mi się też z filmem Kairo Kiyoshi Kurosawy, zwłaszcza przez te zniekształcone (megafonami) głosy, które tam były nawiązaniem kontaktu między światem umarłych a żywych. Głosy są na początku szmerowe, lekko zaznaczone, a pod koniec powracają wyraźniej i da się wyłapać "lost". Jak u Kurosawy niektóre elementy pozostają niewyjaśnione, w zawieszeniu, tak tutaj jest z samym zakończeniem, jakiś dźwięk elektroniczny - próba połączenia? zerwanie transmisji?
Zapadła mi też w pamięć złowroga rytmiczność małych dzwonków, potem odbita w rozchwianych, nachodzących na siebie, dzwonach rurowych. Punkty wraz z oddalaniem zaczynają być bardziej fakturą, rozmywają się.
Po tym już tak naprawdę nie potrzebowałem więcej muzyki, dlatego może nie do końca doszło do mnie Iris Pera Nørgårda. Podobało mi się to oddalenie, zamazanie na początku, nawet lekki flet, ale zakłopotało nagłe zakończenie.
9/25/2009
Warszawska Jesień 2009: czasem płynie, czasem kopnie
tagi:
aleksandra gryka,
berio,
fausto romitelli,
hanna kulenty,
kiyoshi kurosawa,
per nørgård,
wj2009
napisał
Piotr Tkacz
o
23:50
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz