9/27/2009

Warszawska Jesień 2009: wideło - (trwa) instalacja

Jako człowiek żądny nowych wrażeń i lubiący wyzwania, postanowiłem wybrać się do Studia Tęcza na prezentację filmów dokumentalnych.

Gdy udało mi się w końcu dotrzeć, po dziesiątym zakręcie i wskazówkach od Andrzeja Chłopeckiego, przeszedłem przez hol ku sali projekcyjnej. Można było puszczać filmy na wiele innych (lepszych) sposobów, ale organizatorzy wymyślili ten. Najgorszy - w dużym, wysokim pomieszczeniu (o sporym pogłosie), równocześnie leciało 6 filmów, na telewizorach, z których każdy miał dostawiony własny głośnik. Przy tym fakt, że nigdzie nie napisano, że filmy będą w wersjach oryginalnych (chyba że twórcy zadbali o angielskie napisy), wydaje się już drobnostką. Takie podejście w rodzaju "za darmo - na odwal".

Storm Beneath a Skull / The Little Red Riding Hood (oba 2006)

Dwa filmy, których bohaterem jest Georges Aperghis. Storm... opowiada o pracy nad operą Avis de Tempête (z niego też zostały zaczerpnięte wypowiedzi w artykule w Glissandzie).
W filmie kompozytor mówi o pisaniu dla konkretnego wykonawcy, czemu towarzyszy rodzaj wampiryzmu, posiłkowania się jego energią. Ale zaraz jest tu obecne silne uczucie (nie jestem pewien, czy nie zostało ono określone - miłość?), które jest wymagające, bo opiera się na wierze w tą osobę, pewności co do zdolności i chęci stworzenia czegoś trudnego, co pozwoliłoby wykonawcy dotrzeć w nowe rejony.
O tym Aperghis wspominał też podczas spotkania w austriackim forum kultury. Wtedy mówił też o swojej drodze: najpierw serializm, praktyki w GRM (wyraził podziw dla Pierre'a Schaeffera, choć zauważył, że to muzyka bez ciała), potem fascynacja teatrem muzycznym (operę lubił od zawsze), w 1976 założył zespół Atelier. Opowiadał, że był on bardzo w duchu rewolty 1968, nieco utopijnie chciał zanieść sztukę zwykłym ludziom, mówić o świecie wokół. Wśród inspiracji wymieniał Artauda, Grotowskiego, Deafman Glance Roberta Wilsona, Sur Scène Kagela. Potem gdy go zapytałem przyznał, że również poezja futurystyczna, dadaizm, zwłaszcza Ursonate Kurta Schwittersa za jej bezpośredniość.
Co do swojej twórczości, to nie chciał sformułować jednej koncepcji teatru muzycznego, opowiadał o fascynacji sytuacją rozmowy, tym co niezrozumiałe, nieporozumieniami, do jakich dochodzi, o tym, że stara się dotrzeć do melodii sylab, chce wyeliminować zewnętrzne, anegdotyczne, znaczeniowe - by osiągnąć czystą muzykę. Wspomniał też o wyjściu poza model europejski. Jeśli chodzi o wykonywanie, to stwierdził, że śpiewak nie może stać się aktorem, bo gdy widz zrozumie, co się dzieje, to przestanie słuchać.


Pierre Henry: The Art of Sounds
(2007)
(i jeszcze tutaj)

Ten widziałem już na club transmediale, więc tym razem sobie odpuściłem. Co nie znaczy, że kiedyś nie chciałbym go obejrzeć po raz drugi, bo jest ciekawy. Bardzo dużo wypowiedzi bohatera, a do tego np. wizyta w jego domu, gdzie urządza koncerty.
Przy okazji, na tekstach trzecich jest zapis większości spotkania z Henry'm z afk.

Le monde et les ondes de Pierre Schaeffer (1995)

Parlewufranse? Bo ja nie....pozostało mi więc tylko gapienie się w ekran i łapanie haczyków znanych słówek, co nie na wiele się zdało. W filmie pojawiają się m.in. Michel Polac, Gérard Patris, jest też dyskusja Schaeffera z młodymi socjologami, odcinek Shadocków, La Jetée (które powstało we współpracy z kierowanym przez Schaeffera Service de la Recherche de la R.T.F).

Ponieważ dokument o Eugeniuszu Rudniku już znałem, a o Bogusławie Schaefferze sobie podarowałem, zostałem z


Hommage Au Sauvage - A Portrait Of Henri Pousseur
(2005)

Wyreżyserowanym przez Dominique'a Lohlé'a i Guy-Marca Hinanta (autorów filmu o Lucu Ferrarim zamieszczonego na płycie towarzyszącej Didascailles - oba wydane przez Sub Rosę, którą Hinant prowadzi).
I co? I bardzo fajne dziełko to jest. Odpowiednio wyważone między anegdotami (np. jak jako dziecko Pousseur wybrał się do kina by obejrzeć film o Mozarcie, nie zdążył na ostatni powroty pociąg i brnął przez śniegowe zaspy; a pod wpływem tego obrazu postanowił zająć się muzyką) i relacjonowaniem ewolucji twórczej (trochę o partyturach otwartych), z domieszką spoglądania wstecz na dokonania i pogodą ducha. Pod koniec jest piękna scena, jak mocne słońce świeci zza Pousseura, któremu to przywodzi na myśl wspomnienie z pobytu w Japonii, gdzie obserwował górę Fuji podobnie silnie oświetloną promieniami. W ogóle sam pomysł filmowania (i rozmawiania) głównie podczas jazdy samochodem, nieruchomą kamerą ze zmieniającym się krajobrazem za oknem jest trafiony. No i zakończenie - przewrotne i dowcipne.

Brak komentarzy: