Przerwa w chodzeniu na koncerty miała być dopiero jutro, z okazji, że B. Schaeffer prezentuje swoje Multimedialne Coś, ale nieprzewidziana nastąpiła już dziś. Zabrakło biletów na Stockhausena - jednak imperializm mu służy.
Od początku: z koncertu Koła Młodych Związku Kompozytorów Polskich zapamiętam NGC 4414 Mateusza Ryczka - przemyślanie dynamiczny, chwilami mocny oraz Let's meet Agnieszki Stulgińskiej. Ten w zasadzie tylko ze względu na fajny wstęp, gdzie wyłącznie techniki rozszerzone (przedmiotami po strunach itd). Ale to była tylko gra na czas, bo potem zejście na klawiaturę i raczej sentymentalne dźwięki (a słuchając nie wiedziałem, że utwór napisała kobieta).
Koncert wieczorny: nie mogliśmy się z Pawłem zgodzić, która z kompozycji bardziej przypominała nam improwizację. Pawłowi raczej Rope of Sands Sławomira Wojciechowskiego, gdzie faktycznie niekonwencjonalne sposby gry (stukanie w ciało skrzypiec) i nietypowe dźwięki, ale jak dla mnie, to za dużo (i nie tylko za dużo, by pomylić to z improwizacją) nagłych zatrzymań, urywania, prezentowania elementów oddzielnie, jako porozłączanych. W ogóle ten utwór niezbyt mi się podobał, choćby ze względu na tą nieprzekonującą formę.
Fragmenty z Quatorze Jactations Georgesa Aperghisa. Z początku ciekawe, ale trochę zbyt jak Ursonate, może z wyjątkiem trzeciej chyba, która nastrojowo, jakby ktoś stał na polanie nad górskim strumieniem i opiewał to. Dla ciekawych: więcej o jaktacjach tu.
Dla mnie bliżej brzmień i form improwizacji był aide-mémoire 2 ('B' is for berliner rohrpost) Eduardo Moguillansky'ego (zamówienie WJ). Utwór, w którym oprócz Kwartludium i wokalisty Franka Wörnera (występujących odpowiednio w pierwszym i drugim), także Mateusz Bień, wedle programu na komputerze, o ile dojrzałem - na klawiszu z bankiem sampli.
Ta kompozycja może być przykładem, jak na mnie działają słowa, czy raczej historyjki z nich złożone. W przeciwieństwie do Wojciechowskiego, którego komentarz mógł tylko pogrzebać jego dzieło, Moguillansky uzupełnił muzykę notką kończącą się tak: "To druga z serii miniatur, z których każda złożona jest z szeregu ujęć jednego gestu zwielokrotnianego w nieskończonych odbiciach. Wyobraź sobie dźwięk w małej puszce wysyłany przez labirynt rur pod adresem, do którego nie sposób dotrzeć." (całość pod podanym wyżej linkiem)
Być może nie był to wyjątkowo dobry utwór, ale dzięki tytułowi i komentarzowi bardzo zapadł mi w pamięć. Choć będę obstawał przy tym, że w same dźwięki też się obroniły.
Nazwać udział wokalisty beatboxowaniem to może przesada (ale fajnie, że powraca wątek maszynowości). Początek szmerowy jak ze Spontaneous Music Ensemble, drobne dźwięki, lekkie zadrapania, szarpnięcia. Była jakaś struktura, czasem wyraźne przerwania, ale też fragmenty przepływów, rozmyć. Uwagę przykuwał Wörner, który pocierał mikrofonem megafonu o spodnie albo przesuwał pospiesznie przed ustami wypuszczając rwane głoski. Czasami mniejszy megafon docierał do nas przez większy, co było ciekawym ćwiczeniem ze zniekształcania sygnału. Jeden leżał też tak by zbierać dźwięki ze strun fortepianu.
Więcej muzyki tego pana.
Pièce pour piano, percussions et électronique Gillesa Goberta - za długie, chciałoby się, żeby nie było tak bezpieczne. Choć może lepiej, bo tak przynajmniej elektronika (laptop) nie przyprawiały o bóle: wysokie, ciągłe, czyste, pozostawione w tle. Dość prosty chwyt, żeby fortepian i wibrafon grały to samo i równo, choć może powtarzane motywy nie były cały czas identyczne, nadało to siłę i rytmikę nawet unoszącą, ale niewystarczająco.
Napięcie spadło, choć elektroniki najwięcej: Philippe Manoury i jego En écho . Śpiewała Agata Zubel, co - można zobaczyć w linku. Odważne erotyki, a klimat utworu opychająco niezmysłowy, chłodny. Jej obecność uzasadniała poświęcenie czasu temu dziełu, choć tego nie wynagrodziła. No dobra, dookólny dźwięk sobie latał tu i tam - było to miłe, ale co z tego, skoro sama materia słaba. Szklany cyfrowy deszcz, zacięcia komputerowe, organowe średnio-niskie brzmienia. Było to złe, wirnik mojej prądnicy pozostał nieruchomy.
9/23/2009
Warszawska Jesień 2009: prąd zmienny
tagi:
eduardo moguillansky,
georges aperghis,
gilles gobert,
mateusz ryczek,
philippe manoury,
sławomir wojciechowski,
warszawa,
wj2009
napisał
Piotr Tkacz
o
01:06
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
1 komentarz:
Panie Piotrze, wielkie dzięki za swoje refleksje nt. koncertów tegorocznej Wj.
Ze swojej strony muszę dodać, że:
1. utwór S.Wojciechowskiego uważam za pomyłkę programową. Sztuczne, na siłę, do tego "kwadratowy dyrygent" – po co? pół wieku temu takie rzeczy były nowe i to była ich wartość.
2. Aperghis – tu zgadzam się z Panem; ciekawe, ale za długie.
3. Moguillansky – druga pomyłka. Megafony są świetnym pomysłem, ale to tak jakby dać 3-letniemu dziecku skrzypce Stradivariusa. Wokalista świetnie operował głosem, ale praca rąk to był kabaret. Do tego elektronika "pro forma" i trochę bezładnego grania z choreografią kompozytora. Komentarza w książce programowej nie przeczytałem, dlatego zero punktów.
4. Gobert – utwór w sumie trochę nudny, ale za to spójny z klarowną rolą elektroniki. Ale było w nim coś z "tego czegoś". Niezły.
5. Manoury – moim zdaniem – i tu się różnimy – świetny kawałek. Długi, ale zróżnicowany. Elektronika nie udaje, że jest czymś innym, nie chowa się po kątach, w jakichś wybrzmienach, wyższych składowych. Partneruje solistce – równie świetnej. Dla tego utworu warto było tochę później pójść spać.
Pozdrawiam
Prześlij komentarz