Ostatnio doszedłem do wniosku, że gdybym miał jeździć do Berlina na wszystkie interesujące koncerty, to lepiej żebym tam zamieszkał.
Za przykład, ile się tam dzieje, może posłużyć ostatni weekend, aż żałowałem, że przyjechałem nie na koncerty, ale na noc muzeów, ale i tak: o kilku rzeczach dowiedziałem się po fakcie, więc nie ma co płakać.
Mogę nawet przyjąć, że ten weekend był nieco bardziej gęsty (choć nie ma przesłanek, żeby tak sądzić) niż standardowy. Piątek: Uton, Kulkija, Francois Virot - to pierwszy pakiet (i pierwszy dzień Weird Folk Church Fest #2). Drugi to wieczorek Raster-Noton: Nicolai, Vainio, Byetone, Nibo. Sobota: Berlin Bruit (na którym m.in. Z'EV i Column One), drugi dzień dziwnego folku: Jeff Lewis, The Horror Me, Wounded Knee, kompozycja Antoine'a Chessexa (o której poniżej), solowy saksofon Ignaza Schicka (ostatecznie odwołany). Groobo?
Pozostaje jeszcze kwestia dobrych źródeł informacji. Można być oczywiście takim debilem, żeby jadąc do miasta R-N, nie sprawdzić ich strony, albo wziąć ulotkę ze sklepu Stalplaatu i rzucić tylko okiem na obrazek, nie patrząc na czarne robaczki pod spodem. No, takim osobnikom to już nic nie pomoże...
Niedawno odkryłem stronę, o której zawsze wiedziałem, że musi istnieć, tylko ja nie mogę jej znaleźć: echtzeitmusik.de. Dotyczy ona muzyki improwizowanej i eksperymentalnej, jest kalendarium update'owane szybko, ale jednak ich rozumie tego obszaru jest nieco wąskie (o Utonie i reszcie się stamtąd nie dowiedzielibyście; a Exploratorium bojkotują).
Dobrym wyjściem wydaje się lastfm, ale tam też nie wszystko zawsze ludzie wklepują, a często nie na tyle wcześnie, żeby można przygotować "wyprawę".
Idealnym rozwiązaniem (ale i trochę czasochłonnym) jest sprawdzanie stron klubów i organizatorów. (Opracowuję taki przewodnik po Berlinie wraz z linkami).
W wyliczance wyżej nie wspominałem o czwartkowym koncercie w Gelegenheiten, bo można go zaliczyć do kategorii "kolesie, których nikt nie zna, przychodzą znajomi i ich znajomi, z trudem namówieni". To nie ma w żadnym razie oznaczać umniejszania umiejętności muzyków, czy podejścia, że na pewno będzie słabo, w Poznaniu wciąż potrzebujemy więcej takich wydarzeń.
Gerhard Uebele zna Jürga Bariletti(ego?), napisał mi, że koncert może być ciekawy. Po dniu spędzonym na chodzeniu po sklepach, wziąłem brata, podjechaliśmy metrem na Rathaus Neukölln, przeszliśmy kawałek i staliśmy na rogu patrząc przez szyby do wnętrza byłego rzeźnika (co za słowo...w każdym razie, tam jeszcze kilka haków, jakieś metalowe uchwyty na półki i białe kafle, oprócz tego kanapy i krzesła z przypadku, mała sala, dalej druga, jeszcze mniejsza). Gdy weszliśmy to wszyscy na nas spojrzeli, ale choć na drzwiach było napisane "tylko dla członków" to nikt nas nie wypraszał. Okazało się, że zapowiadane rozpoczęcie "pünktlich" oznacza w praktyce półgodzinne opóźnienie.
W końcu się zaczęło, Bariletti - szwajcarski pianista (wywiad auf deutsch tutaj), został zaproszony przez duet .adol (Marc Trobohm/Christoph Reimann).
Gość ze swoją "dźwiękową walizką" był chyba najciekawszy, miał w niej umocowane jakieś części z wnętrza fortepianu (pianina?), chwilami brzmiały mbirowo. Do obudowy były chyba przymocowane mikrofony kontaktowe, bo gdy grał na niej smyczkiem, to był wyraźny dźwięk (a w jednym miejscu przepuszczony przez uładniający pogłos).
Gdzieś w drugim secie ujawnił się też jego sampler, wypuścił z niego odstająco głośniejszy alarm, którym trochę się bawił. Ale nawet to nie specjalnie podziałało na gitarzystę, który zagłębił się w swój instrument i efekty i generalnie zdominował tą część. Od początku wzbudził moje obawy, bo miał tendencje do zapętlania się, a ja mam spore wątpliwości czy to jest dobry pomysł na granie improwizowane z kimś. W drugim secie (a może też w bisie) dokładał takie raczej oczywiste, jakby lekko nadpsute zagrywki, powiedzmy, że akord w dwóch-trzecich jest "porządny", tonalny, ale w pozostałej cząstce przełamany brzydkim, niepasującym dźwiękiem. Tak sobie.
Laptopowiec grał raczej bezpiecznie, tu jakiś szumik, tam jakiś zgrzycik. Zjeżyłem się jak na początek drugiego zaserwował ćwierkające ptaszki. Na klarnecie grał niewiele, okej jak proste tony, które same w sobie mi się podobają (mistrzem jest Kai Fagaschinski), nie wiem, czy przepuszczał się przez laptopa. Gdzieś tam w trakcie raz się zapętlił.
Pomiędzy dwoma setami była przerwa, nie wiem po co, tak żeby muzycy mogli sobie pogadać ze znajomymi? To można zrobić po...Zburzyło to dla mnie atmosferę, kamienie węgielne skupienia wykopało i wyrzuciło na bok. W dodatku antrakt był zapowiadany jako mały i krótki, co okazało się nieprawdą.
Bis w ogóle był niepotrzebny, no ale skoro było im miło grać, publiczność ich zaklaskiwała, to proszę bardzo, ale nawrzucali tam wszystkiego i razem nie miało to sensu.
Sobota, wyrwa w muzeowaniu czyli wspominana wyżej kompozycja Chessexa - Resonant Water, wykonywana przez niego (saksofon tenerowy), Lucio Capece (klarnet basowy), tubistę Robina Haywarda i kontrabasistę Dereka Shirley'a. Można o niej poczytać na stronie twórcy znów niestety tylko wersja niemiecka, też tylko w tym języku znalazłem informacje o miejscu wykonania - St. Johannes-Evangelist-Kirche, więc nie dowiedziałem się, czy kościół funkcjonuje na co dzień. Mam wątpliwości bo nie było żadnych ław czy krzeseł. To naprawdę dziwny widok, gdy wchodzi się i główna nawa jest pusta, w oczy rzuca się naga kamienna podłoga, coś nie pasuje, proporcje przestrzeni są zachwiane. Dodajcie do tego protestancki brak zdobień, malowideł, a zrobi się naprawdę surowo.
To znaczy nie było tak zupełnie pusto, były rozstawione specyficzne siedziska w czerwonych i szarych pokrowcach i trochę krzeseł, wszystko umiejscowione dowolnie, w sporej odległości od miejsca muzyków (które na razie było oznaczone leżącym kontrabasem).
Czytałem niepochlebne opinie na temat hałaśliwych solowych występów Chessexa, ale spodziewałem się (i miałem nadzieję), że zaproszenie skłaniających się raczej ku dźwiękom cichym Haywarda i Capece, oznacza inną estetykę.
I tak było, zaczęło się od pociągnięć smyczka, za każdym razem ten sam dźwięk, akustyka kościoła powodowała, że kolejne nachodziły na siebie. Potem równe wszedł saksofon i klarnet (nie wiem, kiedy tuba, która chyba głównie poddawała bardzo niskie, bulgotliwo-dudniące, ale rozciągnięte w czasie, elementy). Oczywiste było, że specyfika sali będzie mieć duże znaczenie, kombinowałem że może nawet muzycy będą znajdowali się w odległych miejscach. Ale nawet tak, gdy stali mniej-więcej w szeregu, to miejsce też grało. Składowe harmoniczne odrywały się i fruwały po pomieszczeniu. A gdy w drugiej części (oddzielonej od pierwszej krótką ciszą) Chessex obracał się ze swoim saksofonem słychać było jak dźwięk jest wysyłany w różne obszary.
W najbardziej intensywnym momencie, pod koniec pierwszej sekcji, czułem się jakbym przemieszczał się szybko w tunelu, który miał coś ze spirali, nie jestem pewien czy poruszałem się w górę czy w dół. Wypełnienie przestrzeni dźwiękami było tak duże, że wydawało się że może ona pęknąć. Nie musiało być głośno, wystarczyło, że było nabrzmiale. Sam materiał dźwiękowy był w pewien sposób statyczny, ale jednak krążył, międlił się, wyginał, te drobne zmiany skojarzyły mi się z sytuacją, gdy jedzie się długim tunelem, w którym jest sporo świateł, są one regularne, ale też odbijają się na szybie, odbijają się od samochodów wokół, zmieniają się zależnie od kąta widzenia, choć pozostają (jako źródło, obiekt) takie same, to możemy zmieniać ich odbiór, wrażenie.
Była to kompozycja, ale z tych, które obywają się bez partytury. Zapytałem Lucia zaraz po zakończeniu, myślałem, że zapamiętam, ale jednak nie. Poprosiłem go o wyjaśnienie jeszcze raz: "Antoine suggested to play two notes. Each of them for around 20 minutes. These two notes where at a distance of a tritone, and we had the freedom to choose the octave and any kind of decision regarding all the sound aspects. We decided together who started in each of the two parts." To było zakomponowane, a potem była część improwizowana zupełnie. Bardzo krótka, zaczął ją Chessex nakładając się nieco głośniej na resztę, która zaczęła wygasać, było tak jakby swoimi dźwiękami przykrył ich delikatnie, zatarł kontury, wyszło to zupełnie naturalnie, żadnego spychania czy siłowania się. Godzina gry minęła bardzo szybko, dla mnie mogło by to trwać jeszcze raz tyle.
9/05/2008
Koncertowy Berlin
tagi:
antoine chessex,
berlin,
derek shirley,
gelegenheiten,
jürg bariletti,
koncerty,
lucio capece,
niemcy,
robin hayward
napisał
Piotr Tkacz-Bielewicz
o
14:55
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz